Moja kuzynka uśmiechnęła się do mnie ponad jej głową, przekazując mi bezsłownie życzenie: „Przyjemnej lektury!".
Podziękowałem jej skinieniem kapelusza i zza żywopłotu wyszedłem na chodnik.
Mężczyzna stojący koło mojego ogródka nie spuszczał ze mnie wzroku. Kiedy na niego spojrzałem, uchylił melonika, ukazując kilka pasm włosów przyklejonych do łysej czaszki. Odwzajemniłem mu się tym samym gestem, z tą wszakże różnicą, że moja głowa była całkiem łysa, gdyż wszelkie fryzjerskie zaczeski i pożyczki miałem zawsze w głębokiej pogardzie. Na niewysokim, dość korpulentnym panu ciepło lipcowego poranka nie robiło najwyraźniej większego wrażenia, bo był ubrany nadzwyczaj – by tak rzec – szczelnie. Miał mianowicie na sobie wełniany brązowy garnitur z kamizelką i takiejż barwy melonik. Nieco jaśniejsza ręcznie wiązana mucha uszczelniała go pod szyją i od góry uniemożliwiała dopływ świeżego powietrza. W swych brązach wyglądał jak angielski lord, który dziwnym zrządzeniem losu żywcem został przeniesiony do rozpalonego upałem Wrocławia ze swych wrzosowisk w Yorkshire.
– Czy mam zaszczyt z panem Edwardem Popielskim? – zapytał.
– Tak, owszem, to ja – odrzekłem.