Gdziekolwiek by spojrzeć, dzieje się coś złego. Wojownicy Państwa Islamskiego mimo ataków lotniczych posuwają się naprzód. Na Władimirze Putinie sankcje nie wydają się robić większego wrażenia: nadal ochoczo rozprawia o uderzeniach jądrowych i potędze Rosji. NATO stara się zachować pozory, ale większość państw członkowskich w ostatnich latach okroiła swoje budżety obronne o połowę (Rosja zaś w tym samym czasie podwoiła swoje wydatki na obronność). Nadal brak postępu w prowadzonych z Iranem rozmowach o ograniczeniu programu nuklearnego, a Chiny pozwalają sobie na coraz więcej.
A przecież zaledwie przed kilku laty, po zakończeniu zimnej wojny, świat wydawał się tak bezpiecznym miejscem! Sześć lat temu (po czym, w roku 2012, po raz drugi) Amerykanie wybrali prezydenta niezbyt zainteresowanego polityką zagraniczną, który chciał się skupić na kwestiach wewnętrznych, takich jak reforma systemu ochrony zdrowia. Owszem, Stany Zjednoczone nadal zaangażowane były w dwie niesympatyczne wojny, w Afganistanie i w Iraku, Obama robił jednak, co w jego mocy, by się stamtąd wycofać.
I nagle wszyscy zaczynają mieć pretensje do prezydenta – nawet ci, którzy jeszcze wczoraj należeli do jego najgorętszych entuzjastów. Nie wydaje się to w porządku: ostatecznie Amerykanie wiedzieli przecież, wybierając Obamę, jakie są jego priorytety! Krytycy przypominają, że prezydent powinien dotrzymywać kroku sojusznikom Ameryki. Trudno temu zaprzeczyć, ale niełatwo też znaleźć, a bodaj i zauważyć sojuszników – większość z nich położyła uszy po sobie. Sankcje wymierzone w Putina? Nie, to zbyt niebezpieczne, mogłoby się odbić na bilansie handlowym Europy Zachodniej. Powstrzymywanie ISIS? Jeszcze gorzej: gotowi jeszcze wysłać zamachowców do Europy.
Czyżby nie sprawdzili się doradcy Obamy od polityki zagranicznej? Nawet pani Clinton, jego sekretarz stanu w ubiegłej kadencji, zwróciła się przeciwko prezydentowi, twierdząc, że już dawno należało dozbroić opozycję w Syrii. Inna rzecz, że spora część przekazywanej Syryjczykom broni trafiała ostatecznie w ręce ISIS... Kiedy jednak Obama się bronił, że wobec braku strategii wobec ISIS lepiej powstrzymać się przed nierozsądnymi posunięciami, pani Clinton zechciała zauważyć, że przecież w sprawie ISIS Stany Zjednoczone nie wypracowały żadnej strategii. A jaki jest jej dorobek w tej dziedzinie?
Być może Obama ma po prostu pecha i jest – jak zasugerował Władimir Putin w jednym z przemówień – przeciwieństwem króla Midasa, który zamieniał wszystko w złoto? Czegokolwiek by dotknął Obama, z całą pewnością bowiem nie staje się bardziej szlachetne. Opowiedział się za rezygnacją Kaddafiego bądź jego odsunięciem – po czym w Libii wybuchł chaos i mamy tam do czynienia z dziesiątkami islamistycznych lub terrorystycznych bojówek. Zalecał „roztropność" w sprawach libijskich – z takim skutkiem, że inicjatywa na tym obszarze została w całości przejęta przez Francję i Wielką Brytanię. Obserwując wydarzenia w Syrii, Obama zapowiedział „stanowczą reakcję", jeśli ktokolwiek użyje broni chemicznej – po czym, gdy to się stało, spojrzał w inną stronę. A co miał niby zrobić, obalić Asada?
Prezydent przez długi czas wierzył też, że arabska wiosna to wspaniałe zjawisko, i zajęło mu trochę czasu zrozumienie, że to zjawisko jest nieco bardziej skomplikowane. W połowie tego roku zdołał dojść do wniosku, że w naszych czasach nie ma co zbyt liczyć na Bliski Wschód, ba, gotów jest nawet przyznać, że „świat pogrążył się w chaosie"; co jednak Ameryka może zrobić, by uczynić ten chaos nieco mniej chaotycznym? Prawicowi oponenci Obamy powtarzają: „Najlepiej stać z bronią u nogi". To w zasadzie izolacjoniści starej szkoły, że jednak izolacjonizm ma dziś złą prasę, wolą określać się „realistami": to znacznie lepiej widziane.