Reklama

Czy Donald Trump jest największym szkodnikiem w historii prezydentów USA?

Trzeba zagłębić się daleko w przeszłość, aby znaleźć prezydenta, który podobnie zmieniłby Stany Zjednoczone w ciągu zaledwie pierwszych sześciu miesięcy w Białym Domu. I to na gorsze.

Publikacja: 18.07.2025 06:03

Czy Donald Trump jest największym szkodnikiem w historii prezydentów USA?

Foto: rp.pl/Weronika Porębska

Donald Trump uważa, że Bóg powierzył mu specjalną misję. Cudem wyszedł przecież cały z zamachu na swoje życie. Na sucho uszły mu bardzo poważne oskarżenia o próbę obalenia władzy Joe Bidena i przejęcia siłą kontroli nad obradami Kongresu, zamiar sfałszowania wyborów, defraudacje i gwałty. No i pomijając Grovera Clevelanda pod koniec XIX w., okazał się jedynym prezydentem USA, który po pierwszej kadencji stracił Biały Dom, a potem do niego wrócił. Czyż to wszystko nie są znaki od opatrzności? Tak przynajmniej uważa Trump. – Dlatego już nic i nikt nie zatrzyma go przed wprowadzeniem bardzo radykalnej wizji przebudowy Ameryki – mówi „Plusowi Minusowi” proszący o zachowanie anonimowości wysokiej rangi amerykański dyplomata w Waszyngtonie.

Najbardziej niepokojąca jest jego walka z wolnością i rządami prawa. Ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych zapisali w Konstytucji system wzajemnie równoważących się ośrodków władzy. Chcieli w ten sposób upewnić się, że w Nowym Świecie nie powtórzą się doświadczenia Zjednoczonego Królestwa, które musiało stawić czoła autokratycznym monarchom.

Protest pod Kapitolem w Waszyngtonie. Uczestnicy domagają się sprawiedliwych podatków i wycofania si

Protest pod Kapitolem w Waszyngtonie. Uczestnicy domagają się sprawiedliwych podatków i wycofania się administracji Trumpa z ulg dla najbogatszych, 10 kwietnia 2025 r.

Foto: Bryan Dozier/Middle East Images via AFP

Ten system zdał egzamin czasu. Przez dwa i pół wieku zapewniał, że Ameryka obroniła swoją demokrację. Ale Donald Trump znalazł w nim lukę. To Sąd Najwyższy, który w ostatecznym rozrachunku interpretuje ogólne przecież zapisy ustawy zasadniczej. Ten prezydent, który zdoła umieścić w nim większość przychylnych sobie sędziów w gronie dziewięciu orzekających osób, może krok po kroku wysadzić w powietrze misterną konstrukcję amerykańskiego państwa.

Czytaj więcej

Jak Trump układa Bliski Wschód? „Wszystko rozbija się o państwo palestyńskie”
Reklama
Reklama

Donald Trump zakuwa imigrantów w kajdanki. Często niesprawiedliwie

Sędziowie Sądu Najwyższego są mianowani dożywotnio, chyba że sami wcześniej ustąpią. Zrządzeniem losu w trakcie swojej pierwszej kadencji Trump mianował trzech z nich: Neila Gorsucha, Bretta Kavanaugha i Amy Coney Barrett. Dołączyli oni do trzech innych konserwatywnych sędziów desygnowanych wcześniej przez prezydentów Bushów – ojca i syna: do Johna Robertsa, Clarence’a Thomasa i Samuela Alito. W ten sposób powstała powolna prezydentowi maszynka zatwierdzająca kolejne decyzje Białego Domu o przejmowaniu kompetencji od innych organów władzy. Wynik głosowania zawsze jest ten sam: 6 do 3.

Podręcznikowym przykładem sposobu, w jaki Trump wykorzystuje ten układ, jest polityka handlowa. 2 kwietnia, w – jak to nazwał – „dzień wyzwolenia”, prezydent USA ogłosił zaporowe cła na większość krajów świata. W ten sposób jednym ruchem przekreślił wiele dekad liberalnej polityki handlowej, podstawę globalizacji. Jak to jasno stwierdza amerykańska Konstytucja, polityka handlowa mieści się w kompetencjach Kongresu, a nie Białego Domu. Chyba że sytuacja jest nadzwyczajna i wymaga natychmiastowych działań prezydenta. Takiej sytuacji oczywiście nie ma: Ameryka nie jest przez nikogo atakowana, nie grozi jej żadne nagłe niebezpieczeństwo. Co z tego, skoro ostateczna interpretacja tego, czy Donald Trump ma prawo ustalać cła, czy nie, należy do Sądu Najwyższego. Koło się zamyka.

W ciągu minionych sześciu miesięcy miliarder sięgnął do tego mechanizmu wielokrotnie. Rozpoczął m.in. ogromny plan deportacji kilkunastu milionów nielegalnych migrantów, powołując się na pochodzące z 1812 r. przepisy o przeciwdziałaniu wrogom wewnętrznym (Alien Enemy Act), które do tej pory miały zastosowanie tylko w stanie wyższej konieczności, np. w trakcie obu wojen światowych. Teraz na jego podstawie osoby, które mieszkają w USA nieraz od dekad, nie będą miały nawet szansy obrony swoich racji przed sądem, nim skute w kajdankach zostaną odesłane do zupełnie nieznanej im „ojczyzny”.

Nie mniej drastycznym przykładem działania Trumpa było odebranie prawa do amerykańskiego obywatelstwa dzieciom urodzonym na terenie USA. W ten sposób zostały przekreślone przepisy obowiązujące od wprowadzenia 14. poprawki do Konstytucji w 1868 r. Rozlewające się jak plama oleju prezydenckie kompetencje objęły również zwolnienie, nieraz bez żadnego powodu, dziesiątek tysięcy urzędników federalnych czy faktyczne zamknięcie całych instytucji, takich jak Departament Edukacji czy odpowiedzialnej za pomoc humanitarną USAID. „The Lancet”, jeden z najpoważniejszych naukowych periodyków, uważa, że ta ostatnia decyzja spowoduje śmierć 14 milionów pozbawionych wsparcia osób w najbiedniejszych krajach świata w ciągu pięciu lat. Z tego samego powodu nie są pewne dnia ani godziny dziesiątki tysięcy urzędników Departamentu Stanu, choć ich status dyplomatyczny powinien teoretycznie gwarantować stałą pracę w służbie kraju.

Zachęcony skutecznością takich działań Trump zapowiada zamach na kolejne niezależne instytucje państwa. Jedną z nich jest Rezerwa Federalna, której prezes, Jerome Powell mianowany zresztą jeszcze w 2017 roku przez obecnego prezydenta, odmawia obniżenia stóp procentowych, ostrzegając przed groźbą powrotu wysokiej inflacji w USA. Na celowniku są sądy niższej instancji. I niezależne media, z których wiele prezydent chce doprowadzić do bankructwa, jeśli nie przestaną emitować materiałów uważanych przez Biały Dom za wrogie. Sygnał, jak poważne jest to zagrożenie, stanowi zgoda koncernu Paramount z początku lipca na wypłatę 16 mln dol. za – zdaniem prezydenta – stronnicze pytania do ówczesnej kandydatki w wyborach prezydenckich Kamali Harris w programie CBS News „60 Minutes”. Dla mniejszych mediów coś podobnego oznaczać będzie pójście z torbami.

Donald Trump wciąż marzy o trzeciej kadencji

Jeszcze kilka tygodni temu Ameryka miała „bezpiecznik” na takie sytuacje. Była nim możliwość wstrzymania przez poszczególnych sędziów wprowadzenia w życie decyzji prezydenta. Ale i to już przeszłość. Raz jeszcze, orzekając po myśli Trumpa, Sąd Najwyższy przekreślił takie kompetencje.

Reklama
Reklama

Nie tylko sądy i niezależne media starały się przez te pół roku powstrzymać trumpowy zamach na rządy prawa. Zrobiły to także rządzone przez demokratów stany. Ich uprawnienia pozostają w teorii bardzo poważne. O ile respektuje się literę prawa. I w tym przypadku jest z tym poważny problem. Gdy Donald Trump doszedł do wniosku, że gubernator Kalifornii Gavin Newsom i podległe mu służby odmawiają współpracy z agentami odpowiedzialnej za wyłapywanie nielegalnych imigrantów ICE (Immigration and Customs Enforcement), polecił podporządkować Gwardię Narodową władzom federalnym. Takie sytuacje już w przeszłości miały co prawda miejsce, ale przecież w chwilach nadzwyczajnych, jak w 1957 roku, gdy Dwight Eisenhower kazał właśnie Gwardii Narodowej objąć ochroną afroamerykańskie dzieci chcące skorzystać z nowo nabytego prawa o desegregacji szkół czy w 1992 roku, gdy trzeba było uspokoić brutalne zamieszki po dotkliwym pobiciu przez białych policjantów czarnoskórego Rodneya Kinga. Dziś jednak nie ma żadnej nagłej, niespodziewanej i kryzysowej sytuacji, która uzasadniałaby przejęcie przez Waszyngton stanowych jednostek Gwardii.

Jak daleko Trump jest jeszcze gotów pójść w procesie przejmowania władzy? – Uważam za całkiem prawdopodobne, że tą samą drogą będzie starał się uzyskać prawo do sprawowania trzeciej kadencji – mówi o 79-letnim dziś prezydencie cytowany już amerykański dyplomata. Teoretycznie prowadziłoby to do utrzymania przez niego władzy do 2032 roku. Ale mimo to amerykański przywódca spieszy się z przebudową ustroju kraju, bo w listopadzie 2026 roku czekają go wybory cząstkowe do Kongresu, w których republikanie mogą stracić większość tak w Izbie Reprezentantów, jak i w Senacie. Ostrzeżeniem był proces ratyfikacji Pięknej Wielkiej Ustawy (Big Beautiful Bill, BBB), która w obu izbach parlamentu została uchwalona większością ledwie jednego głosu. Choć Trump przekształcił Partię Republikańską w jeszcze jedno posłuszne mu narzędzie władzy, wykluczając wszystkich niechętnych sobie polityków, niektórzy członkowie jego ugrupowania mieli wątpliwości, czy wspomniany projekt radykalnej przebudowy finansów państwa nie prowadzi Ameryki do bankructwa.

Zabezpieczeniem przed utratą większości w Kongresie jest przejęcie jego kompetencji przez Biały Dom. Ale także wspomniana Big Beautiful Bill. Ta ustawa, tym razem środkami budżetowymi, a nie prawnymi, zapisuje przebudowę amerykańskiego państwa niejako w kamieniu. Z jednej strony umacnia oligarchiczny charakter kraju: najbogatsi Amerykanie, którzy najczęściej wspierali Trumpa, mogą dzięki niej liczyć na sowite i nieograniczone w czasie ulgi podatkowe. Są one finansowane po części z drastycznych i trudnych do wyobrażenia w Zachodniej Europie cięć w wydatkach socjalnych. O bilion dolarów zostaje na przykład uszczuplony Medicaid, program wsparcia dla najuboższych. O 10-12 mln rośnie armia obywateli, którzy nie mają żadnego ubezpieczenia zdrowotnego. W sumie do liczby ok. 40 mln.

Ale sygnałem tego, że w państwie Donalda Trumpa pieniądz jest królem, była też choćby likwidacja wielu programów wsparcia dla odnawialnych źródeł energii na rzecz nieliczącego się z ochroną środowiska wydobycia ropy czy gazu. Są tu za to środki na budowę muru na granicy z Meksykiem i deportację nielegalnych imigrantów. Tych oraz innych pomysłów prezydent nie chciał wprowadzić rozporządzeniem wykonawczym. Wolał procedurę parlamentarną, bo jest ona o wiele trudniejsza do odwrócenia na wypadek (coraz mniej realny), że następcą Trumpa okaże się ktoś o zupełnie innym nastawieniu ideologicznym.

Czytaj więcej

Trump odkrył, że Putin go zwodzi. Czy po ultimatum dla Rosji czeka nas przełom?

Koniec globalizacji stał się faktem

Trump buduje więc coraz bardziej autorytarne państwo, starając się naśladować na niepomiernie większą skalę to, co zrobił na Węgrzech Viktor Orbán. Ale w jakim celu to czyni? Jaka jest jego wizja Ameryki?

Reklama
Reklama

Z pewnością najbardziej znacząca jest tu polityka migracyjna. Przez dziesięciolecia Waszyngton tolerował obecność kilkunastu milionów nielegalnych migrantów nie dlatego, że nie mógł ich deportować, tylko dlatego, że byli oni częścią esencji Stanów Zjednoczonych: kraju przyjezdnych. Doskonale wpisywali się w gospodarkę jako tania siła robocza. A ich dzieci, już jako Amerykanie, zapewniały rozwój demograficzny kraju. Trump chce jednak odwrócić ten proces. Czy przyczyną mogą być nie tylko kwestie ekonomiczne, ale też pobudki rasowe? Jak podaje amerykański urząd statystyczny (US Census Bureau) w 2023 roku już tylko 57 proc. społeczeństwa składało się z białych niebędących Latynosami. Bliska jest więc perspektywa, że staną się oni wkrótce mniejszością. Zdaje się więc, że prezydent chce ten proces zatrzymać, chociaż z powodu wysokiej dzietności w rodzinach hiszpańskojęzycznych może to być i tak nieosiągalne.

Celem Trumpa jawi się też budowa Ameryki w znacznym stopniu zamkniętej na zewnętrzny świat, izolacjonistycznej. Taki będzie również efekt wysokich ceł, jakie prezydent wprowadził w relacjach niemal z każdym krajem świata. Negocjatorzy UE, z którymi rozmawiał „Plus Minus” wskazują, że szanse na przywrócenie wolnego handlu między zjednoczoną Europą a USA są niewielkie, bo prezydent USA uważa, że globalizacja okazała się porażką dla jego kraju. Chce teraz pod osłoną ceł doprowadzić do odbudowy amerykańskiego przemysłu: jeszcze jeden iluzoryczny cel, biorąc pod uwagę specjalizację i wydajność, jaką osiągnął choćby przemysł chiński.

Z pewnością najbardziej drastycznym przejawem izolacjonistycznej polityki Trumpa jest jednak jego podejście do europejskich sojuszników. Jesienią tego roku Pentagon przeprowadzi rewizję wojsk amerykańskich za granicą. W jej wyniku może dojść do zasadniczej redukcji sił USA w Europie, zaczynając od flanki wschodniej NATO. Wysoko postawione źródła w Komisji Europejskiej uważają, że jedyne, na co może liczyć wolna Europa to wynegocjowanie „cywilizowanego” rozwodu z Waszyngtonem. Chodzi z jednej strony o danie czasu (około pięciu lat) Europejczykom na odbudowę armii konwencjonalnej zdolnej samodzielnie bronić naszego kontynentu, a z drugiej utrzymanie amerykańskiego parasola atomowego. Trumpowi nie można odmówić zasług w zmuszeniu Europejczyków do zwiększenia wydatków na obronę, czego spektakularnym sygnałem jest porozumienie na czerwcowym szczycie NATO w Hadze, co do zwiększenia w ciągu 10 lat środków na siły zbrojne do 3,5 proc. PKB i dodatkowo 1,5 proc. na inwestycje w infrastrukturę służące wojsku. Ale z drugiej strony Sojusz Atlantycki jest najważniejszym narzędziem globalnej projekcji siły Ameryki. Rozumieli to wszyscy prezydenci USA od czasów Harry’ego Trumana. Poza Trumpem.

Czytaj więcej

Konflikt Izrael-Iran jako wstęp do wojny globalnej. To groźna myśl

Oszukamy elektorat Donalda Trumpa

Ale mimo niezwykłego tempa, w jakim obecny prezydent USA przebudowuje amerykańskie państwo, poważne rysy już pojawiły się na tej konstrukcji. W sprawach zagranicznych Donald Trump zapowiadał, że będzie „przywódcą pokoju”. Zakończy zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w odległych wojnach, zaczynając od Ukrainy. To się nie udało. 14 lipca miliarder musiał ogłosić wznowienie dostaw amerykańskiej broni dla Ukraińców, nawet jeśli ma to być finansowane przez Europejczyków. Można podejrzewać, że amerykańska generalicja nie może pozwolić na pełne zwycięstwo Putina i spektakularne wzmocnienie chińsko-rosyjskiego bloku autorytarnego. Byłby to kuszący przykład dla Xi Jinpinga, który stale ma na uwadze odbicie Tajwanu.

Reklama
Reklama

Jeszcze poważniejszym sygnałem ograniczeń, na jakie napotyka amerykański izolacjonizm, jest zrzucenie przez bombowce B-2 14 bomb penetrujących na podziemny irański ośrodek atomowy Fordo. Mowa o najpotężniejszej broni, jaką dysponują Amerykanie poza pociskami atomowymi. Wiele wskazuje na to, że to wynik niezwykłego wpływu, jaki ma na Trumpa premier Izraela Benjamin Netanjahu. Nie bardzo to współgra z ideą „America First”.

Gdy Trump przejmował 20 stycznia władzę, zapowiadał początek „złotego wieku”, czas amerykańskiej prosperity. To też się nie spełniło. Gospodarka rozwija się w coraz bardziej niemrawym tempie. Uchwalając Big Beautiful Bill, Kongres utrwalił strukturalny deficyt budżetowy na bardzo wysokim poziomie i w perspektywie 10 lat dodał przynajmniej 3 bln dol. do dotychczasowego długu w kraju, który i bez tego był już zadłużony po uszy (zobowiązania USA wynoszą 121 proc. PKB, poziom przekroczony w Unii tylko przez Włochy i Grecję). Rentowność amerykańskich 10-letnich obligacji, czyli premia, jakiej domagają się inwestorzy za ryzyko zakupu długu USA, wzrosła już do 4,48 proc., a zatem więcej nie tylko od takiego kraju, jak wspomniana Grecja (3,34 proc.), ale nawet pozostające poza strefą euro Czechy (4,26 proc.). Wiele funduszy inwestycyjnych zaczyna brać pod uwagę ryzyko kryzysu finansowego Ameryki, jeśli nie bankructwa. To byłby oczywiście też i koniec trumpizmu.

Ale wątpliwości zaczynają się też rodzić w samym elektoracie Trumpa. Jak podaje Uniwersytet Quinnipiac, tylko 29 proc. Amerykanów przyjęło z zadowoleniem najważniejszą ustawę przeforsowaną przez obecną administrację, czyli Big Beautiful Bill, podczas gdy 55 proc. jest jej przeciwna. Czyżby wyborcy miliardera zaczynali rozumieć, że Donald Trump ich oszukał, obiecując złote góry dla amerykańskiego proletariatu? Jeśli tak, stało się to trochę za późno.

Donald Trump uważa, że Bóg powierzył mu specjalną misję. Cudem wyszedł przecież cały z zamachu na swoje życie. Na sucho uszły mu bardzo poważne oskarżenia o próbę obalenia władzy Joe Bidena i przejęcia siłą kontroli nad obradami Kongresu, zamiar sfałszowania wyborów, defraudacje i gwałty. No i pomijając Grovera Clevelanda pod koniec XIX w., okazał się jedynym prezydentem USA, który po pierwszej kadencji stracił Biały Dom, a potem do niego wrócił. Czyż to wszystko nie są znaki od opatrzności? Tak przynajmniej uważa Trump. – Dlatego już nic i nikt nie zatrzyma go przed wprowadzeniem bardzo radykalnej wizji przebudowy Ameryki – mówi „Plusowi Minusowi” proszący o zachowanie anonimowości wysokiej rangi amerykański dyplomata w Waszyngtonie.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Największa herezja biskupa Meringa
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Chłopcy z wystawy „Nasi chłopcy” wcale nie są naszymi chłopcami
Plus Minus
Kataryna: Jarosław Kaczyński niby krytykuje Grzegorza Brauna, ale obrywają inni
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Grok, czyli eksperyment, który ujawnił prawdę
Materiał Promocyjny
Sprzedaż motocykli mocno się rozpędza
Plus Minus
Jak Trump układa Bliski Wschód? „Wszystko rozbija się o państwo palestyńskie”
Reklama
Reklama