Reklama
Rozwiń

Dostaliśmy premię za to, że byliśmy nowinką

Chciałem, aby w Natolinie mogło studiować wielu studentów z Europy Środkowej i Wschodniej, ale zarazem nie chciałem dopuścić do sytuacji, że będzie to uczelnia tylko dla tego regionu, bo to by nas sytuowało trochę jakby w drugiej lidze. Rozmowa Andrzeja Brzezieckiego z Piotrem Nowiną-Konopką.

Publikacja: 04.07.2025 14:30

Dostaliśmy premię za to, że byliśmy nowinką

Foto: mat.pras.

Fragment książki Piotr Nowina-Konopki i Andrzeja Brzezieckiego „Dokąd tą drogą? Piotr Nowina-Konopka w rozmowie z Andrzejem Brzezieckim”, która ukazała się nakładem wydawnictw CH Beck, Warszawa 2025

Zespół pałacowo-parkowy w Natolinie to jedno z piękniejszych miejsc Warszawy. Nic dziwnego, że za komuny partyjni i rządowi notable lubili tam wpadać na krótki odpoczynek. Także jeszcze Tadeusz Mazowiecki pracował tam nad skompletowaniem rządu w 1989 roku, a potem utworzono w Natolinie Kolegium Europejskie. Ciekawe, że pierwsza, i jedyna do 2023 roku, filia tej prestiżowej uczelni, której absolwentami było wielu znanych polityków europejskich, znalazła się właśnie w Polsce – jak do tego doszło?

Myślę, że to szczególny moment historyczny stworzył tak niebywałą okazję. Gdy Tadeusz Mazowiecki był premierem, Polskę odwiedził szef Komisji Europejskiej – wówczas jeszcze Komisji Wspólnot Europejskich – Jacques Delors, a wraz z nim przyjechał profesor Jerzy Łukaszewski – wielka postać. Łukaszewski skończył KUL, ale w latach 50. XX wieku znalazł się na Zachodzie, związał się z Kolegium Europejskim w Brugii i od 1972 roku przez prawie trzy dekady był jego rektorem. Po upadku komuny został ambasadorem Polski w Paryżu. We Francji, ale także w samej Brukseli, znał niemal wszystkich ważnych ludzi. Podczas spotkania Mazowiecki mówił, że jednym z większych problemów Polski jest brak kadr dyplomatycznych, na co Łukaszewski odparł, że takie kadry można kształcić w Brugii. Było jednak jasne, że w ten sposób nie przybędzie Polsce zbyt szybko wielu profesjonalistów. Jacques Delors rzucił wtedy propozycję, by otworzyć drugi kampus Kolegium w Polsce. I tak padło na Natolin. Gdyby więc nie Łukaszewski i jego spotkanie z Mazowieckim, taki pomysł pewnie nigdy by się nie zrodził. Gdy premierem został Jan Krzysztof Bielecki, Jacek Saryusz-Wolski, który wtedy odpowiadał za negocjowanie traktatu stowarzyszeniowego, podchwycił pomysł i wiercił dziurę w brzuchu każdemu, kto mógł pomóc w utworzeniu filii Kolegium Europejskiego. To było mądre, by oprzeć się na instytucji, która już miała tradycję i opracowane metody działania. W ten sposób pojawiło się hasło: jedno kolegium – dwa kampusy. Teraz oczywiście po otwarciu kampusu w Tiranie musi być ono uaktualnione.

Dzięki Saryuszowi-Wolskiemu znalazły się pieniądze na remont pałacu, budowę akademika dla stu dwudziestu studentów i pokoje gościnne dla wykładowców. Także Saryusz-Wolski został pierwszym rektorem Natolina i z tego tytułu wicerektorem w Brugii. Gdy skończyła się jego kadencja, ja wystartowałem w konkursie.

Czytaj więcej

Oswoić i zrozumieć Polskę

Rektorem Natolina ma być zawsze Polak?

Niekoniecznie i wtedy też nie było powiedziane, że ma nim być Polak, zwłaszcza że Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej. Nie byłem więc jedynym kandydatem i nie było dla mnie żadnych preferencji. Rektor Natolina otrzymuje pensję równą pensjom w Brugii, bo jest przecież także wicerektorem Kolegium Europejskiego, więc była to i jest atrakcyjna posada także dla ludzi z całej Europy.

Jak wyglądał konkurs?

Najpierw musiałem napisać esej, jak sobie wyobrażam swoją rolę w Natolinie, a potem odbyła się rozmowa kwalifikacyjna. To było właściwie przesłuchanie, w którym uczestniczył Delors i ówczesny rektor w Brugii Otto von der Gablentz. Nie chodziło oczywiście o sprawdzenie moich kompetencji językowych, ale raczej o zorientowanie się w mojej wiedzy o Europie i w umiejętnościach pracy na uczelni. Szczęśliwie miałem za sobą dwadzieścia lat pracy na uniwersytecie w Gdańsku, zaś funkcja sekretarza do spraw międzynarodowych w Unii Wolności i praca w sejmowych komisjach spraw zagranicznych i integracji europejskiej dały mi dobre rozeznanie w sprawach UE.

Jaki był pana pomysł na Natolin?

Chciałem, aby mogło tu studiować wielu studentów z Europy Środkowej i Wschodniej, ale zarazem nie chciałem dopuścić do sytuacji, że będzie to uczelnia tylko dla tego regionu, bo to by nas sytuowało trochę jakby w drugiej lidze. Studenci z takich krajów jak Polska, Czechy, Węgry, ale też z innych krajów unijnej Europy Środkowej, Wschodniej i Południowej potrzebowali kontaktów ze studentami ze starych krajów członkowskich. Dlatego chciałem, aby młodzież z naszego regionu trafiała również do Brugii i tam otarła się o europejskie środowisko i zdobyła nowe doświadczenia kulturowe. To wymagało wysiłku, bo kraje wstępujące do Unii były liczebnie mniejsze, a musiałem unikać podejrzenia, że lansuję „swoich”.

Jak to wyglądało w praktyce?

Gdy już byłem rektorem, między lutym a kwietniem każdego roku jeździłem po całej Europie przesłuchiwać kandydatów zarówno do kampusu w Brugii, jak i do Natolina. To samo miał robić mój odpowiednik z Brugii, ale że jemu nie bardzo chciało się zapuszczać na dalekie peryferie Europy, to ja wizytowałem takie kraje jak Estonia czy Czarnogóra.

W Estonii na przykład kandydatów przedstawiało tamtejsze Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Przedstawiło mi kiedyś cztery kandydatury, mówiąc, że piątą ministerstwo samo skreśliło, „bo to jakaś teolożka”. Mnie to jednak zaintrygowało. Poprosiłem o rozmowę z nią – dziewczyna wiedziała o Europie i Unii Europejskiej dosłownie wszystko. Spytałem, po co jej Natolin. Ona odparła, że studia teologiczne nauczyły ją pracować ze źródłami i samodzielnie myśleć. A teraz chce się nauczyć Europy najpoważniej jak się da. Przekonała mnie i okazała się jedną z najlepszych studentek.

Pamiętam także przypadek pewnej dziewczyny z Chorwacji. Podczas rozmowy nie zrobiła na mnie szczególnie dobrego wrażenia. W dodatku nagle wpadła w histerię i zaczęła mówić, że ona musi wyjechać. Okazało się, że była świadkiem tego, jak Serbowie wymordowali jej rodzinę, przy czym matkę i siostry zgwałcili… Powiedziałem jej, że wśród studentów będą Serbowie. Stwierdziła, że nie będzie z nimi rozmawiać. Tłumaczyłem jej, że naszą zasadą jest to, iż studenci ze sobą obcują, spędzają wolny czas, piją piwo. Każdy naród ma swoje traumy i pretensje do innych, ale w Natolinie mamy się kolegować. Ona zaczęła mnie błagać. Co miałem zrobić? Wziąłem ją do Natolina z duszą na ramieniu, ale zapowiedziałem, że po pierwszym spięciu z Serbami zostanie odesłana do domu.

Odesłał ją pan pewnie…

Otóż nie. Podczas studiów organizowałem dni narodowe będące prezentacją danego kraju. No i mieliśmy dni bałkańskie. Bałem się, że dojdzie do jakiejś scysji, ale wszystko przebiegło spokojnie. Ta Chorwatka musiała przed końcem roku akademickiego wracać do domu z powodów rodzinnych, więc potem szukałem jej, by przesłać jej dyplom. Co się okazało? Udało się ją znaleźć… w Serbii, bo zaręczyła się z naszym studentem Serbem.

Czy w tyle głowy miał pan cel, by studenci wyjeżdżali z Natolina jako przyjaciele Polski?

Chciałem, by dotykali polskiej rzeczywistości i szerzej – specyfiki Europy Środkowej i Wschodniej. Liczyłem w tym zakresie także na polskich studentów. Dlatego organizowałem wyjazdy w różne strony regionu – w dużej mierze na ziemie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W rocznicę unii polsko-litewskiej na przykład zorganizowałem wyjazd do Wilna przez Sejny, gdzie Krzysztof Czyżewski opowiadał studentom o wielonarodowej i wieloreligijnej specyfice dawnej Rzeczpospolitej. Studenci oglądali klasztor dominikanów i synagogę, słuchali o tym, jak właśnie dominikanie sprowadzili do miasteczka Żydów, jak przeor klasztoru wprowadzał do Sejn pod rękę rabina i jak razem wnieśli do synagogi przykazania Mojżeszowe. Myślę, że po takich historiach coś tym młodym ludziom w głowach cennego zostawało. Dzięki tamtej podróży do Wilna poznałem zresztą Timothy’ego Snydera – opowiedzieć?

Bardzo poproszę.

W Wilnie miał mieć wykład o unii polsko-litewskiej profesor Henryk Samsonowicz, ale biedak pochorował się ciężko i odwołał swój przyjazd na kilka dni przed. Byłem w rozpaczy. Zapytałem, co mam robić – on, kaszląc niemiłosiernie, powiedział, że w Yale jest taki młody doktor historii, dawny student Piotra Wandycza (który zresztą studiował w Kolegium Europejskim jako drugi rocznik w latach 1950–1951) i nazywa się Timothy Snyder. Ale nie wiadomo, czy się zgodzi. Dodzwoniłem się do niego i wszystko tłumaczę: że Samsonowicz chory, że unia polsko-litewska… Błagałem go i zaklinałem, aby się zgodził, choć do planowanego wykładu w Wilnie zostało pięć dni! On się zgodził, ale trzeba było znaleźć dla niego dogodny samolot. Wtedy to nie było jeszcze takie łatwe, bo do Wilna nie było akurat rejsów. Przyleciał więc do Warszawy i stamtąd kierowca Natolina całą noc go wiózł. Przyjechali o piątej rano, a o dziesiątej Snyder dał taki wykład, że wszystkim szczęki opadły. Chciałem go po rękach całować.

Wykład miał w sobotę, ale w poniedziałek znów musiał być w Yale, więc zaraz potem musiał pędzić, znowu moim rektorskim samochodem, na samolot do Bostonu – a to było jeszcze przed Schengen i czekanie na granicy polsko-litewskiej zabierało kilka godzin. Po wykładzie i debacie zaprosiłem Snydera na lunch w słynnych Trokach i tam gadaliśmy w restauracji. Wykład w Wilnie był po angielsku, ale w Trokach nagle Snyder zaczął do mnie płynnie mówić po polsku. Zapytałem go, kim jest, skoro zna polski – czy potomkiem Żydów z Litwy? A on, że jest potomkiem brytyjskich kwakrów. A język polski zna dobrze, bo gdy był studentem Piotra Wandycza i postanowił zająć się Europą Środkową i Wschodnią, Wandycz powiedział mu: „Najpierw języki: polski, francuski, rosyjski, ukraiński, litewski też by się przydał”. Wszystko po to, aby dobrze poruszać się po dokumentach. „Co miałem zrobić? Skoro Wandycz tak mówił, to zacząłem się uczyć tych języków” – wspominał Snyder. Nie muszę dodawać, że po przygodzie wileńskiej udało mi się ściągnąć Snydera, który jako profesor w zakresie historii Europy Środkowo-Wschodniej zastąpił w Natolinie odchodzącego Henryka Samsonowicza.

Czytaj więcej

Andrzej Brzeziecki. Jak Polacy Sowietów gromili

Jeden z absolwentów Natolina opowiadał mi o innej ciekawej podróży do Lwowa.

Chciałem wtedy pokazać trójkąt polsko-słowacko-ukraiński. Na Słowacji jeździliśmy śladami Andrew Warhola, a we Lwowie, poza spotkaniem z Jurijem Andruchowyczem, braliśmy udział w konferencji we Lwowskiej Akademii Teologicznej, której wicerektorem był Borys Gudziak, z czasem biskup i arcybiskup greckokatolicki, obecnie unicki metropolita Filadelfii. Nasi studenci mieli wtedy okazję słuchać arcybiskupa Huzara, biskupa Jaworskiego oraz prawosławnego dostojnika. Odwiedzili też archikatedrę ormiańską. Największe wrażenie zrobił kardynał Huzar. Długa biała broda patriarchy, perfekcyjny angielski, a on spokojnym tonem, bez emfazy, opowiadał o tym, jak bolszewicy katowali i zabijali księży i wiernych unickich. Niestety, nie mogłem moich studentów zaprowadzić do rabina, bo lwowscy Żydzi byli niemal kompletnie wymordowani w czasie Shoah, ale poprosiłem jednego ze studentów – amerykańskiego Żyda – by przygotował o nich referat. Andrew zrobił to bardzo sensownie, prowadząc nas wszystkich na puste miejsce po niegdysiejszym kirkucie, oczywiście zupełnie zniszczonym, nie pozostał tam kamień na kamieniu. W efekcie nasi studenci zobaczyli świat, który istniał kilkaset lat przed Unią Europejską, ale był formą współpracy wielu narodów, wielu wyznań, wielu kultur.

Jeszcze wiele lat później spotykałem absolwentów Natolina rozsianych po całej Europie, którzy bardzo emocjonalnie wspominali czas spędzony w naszym kampusie i wspólne podróże. W jednej z moich promocji miałem studentów z trzydziestu czterech krajów europejskich plus jeden ze Stanów Zjednoczonych. Ten właśnie wspomniany wcześniej Żyd. Notabene trafił do nas akurat w tym czasie, gdy doszło do ataku na WTC i był pozytywnym bohaterem jedynego chyba zgrzytu, jaki mi się przez te wszystkie lata przytrafił. Gdy nadeszła wiadomość o ataku, przerwałem wszystkie zajęcia i zaprosiłem cały kampus do głównej auli, by powiedzieć, co się stało i wytworzyć atmosferę wspólnej refleksji, a wówczas jeden z włoskich studentów zupełnie idiotycznie palnął: „No to Amerykanie się doczekali”. Wtedy głos zabrał właśnie ten Amerykanin, przypominając, że atak miał miejsce w największe żydowskie święto Jom Kipur, czyli Dzień Pojednania. Może pan sobie wyobrazić ciszę, jaka zapadła w natolińskiej auli. Wtedy ten nieszczęsny Włoch stracił chyba wszystkich przyjaciół.

Studenci zobaczyli też kawałek Polski, pamiętam m.in. wyjazd prawie całej naszej zgrai na Górny Śląsk. W Katowicach ich cicerone była prawdziwa Ślązaczka, a zarazem Polka i Europejka Irenka Lipowicz. Wyjaśniała nasze zawiłości regionalne, wrócili oczarowani. Niezależnie od wyjazdów zaprogramowanych w moim gabinecie odbywały się wyjazdy w mniejszych grupach, aranżowane przez polskich studentów, których było zazwyczaj poniżej dziesięciu osób. Prawdziwy exodus z kampusu nastąpił w przededniu referendum akcesyjnego, prawie wszyscy zaangażowali się gdzieś w Polsce w gardłowanie na rzecz „tak”.

To chyba nie było łatwe, aby zapewnić studentom tylu wykładowców, zgrać ich wizyty w czasie?

Owszem, wymagało to niezłej gimnastyki. Z drugiej strony mieliśmy też niezłe atuty – ładny kampus, ciekawi studenci. Uczyli się w Natolinie ludzie już po studiach, więc z założenia mieli odpowiednią edukację za sobą, znali języki, poza obowiązkowym angielskim i francuskim każdy operował oczywiście też swoim własnym, a często jeszcze kilkoma innymi – teraz potrzebowali nabyć pewnego europejskiego sznytu. Marka Kolegium Europejskiego, zarówno w Brugii, jak i w Natolinie, była wysoka. Ludzie, także z Zachodniej Europy, byli gotowi płacić za studia u nas. Skończenie Kolegium otwierało drogę do kariery. Także krajowe rządy dawały stypendia, bo rozumiały, że to opłacalna inwestycja.

Wyjazdy, spotkania, ale czego konkretnie uczyli się studenci?

Historia, ekonomia, prawo, socjologia, podstawy traktatowe i funkcjonowanie instytucji unijnych, nawet protokół dyplomatyczny – wszystko to było na najwyższym poziomie akademickim, z trudnymi egzaminami. W sumie na 120 studentów przypadało około 60 wykładowców, więc relacja mistrz–uczeń była bardzo intensywna, zwłaszcza że poza kilkoma polskimi profesorami z Warszawy wszyscy mieszkali w kampusie, wszyscy razem jedli, notabene szefowa kuchni była prawdziwą mistrzynią kuchni polskiej.

Wszyscy studenci mieli już ukończone pełne studia akademickie, byli więc zwykle w wieku ponad dwudziestu dwóch, dwudziestu trzech lat, często mieli też za sobą wyjazdy w ramach Erasmusa, jeszcze przed studiami u nas musieli legitymować się porządną wiedzą o Unii Europejskiej. Byli więc nie tylko dojrzali, ale też wykwalifikowani jako prawnicy, ekonomiści, historycy, socjologowie, także ścisłowcy, miałem raz nawet magistra weterynarii i teolożkę. Wspólnota w takich warunkach jest dodatkową wartością. Do dziś zdarza mi się stykać z niektórymi z moich studentów i za każdym razem upewniam się, że proces selekcyjny wyłuskał ludzi naprawdę wyjątkowych.

Czytaj więcej

Historia rzadko bywa sprawiedliwa

Nie zapominam o naszym serwisie akademickim, wspierającym mnie na co dzień. Wybił się w tej grupie Mikołaj Dowgielewicz, niegdysiejszy absolwent Kolegium, a potem wspaniały Mariusz Sielski, którego kompetencja wschodnioeuropejska była na wagę złota, nie mówiąc o jego oddaniu sprawom Kolegium. To oni są prawdziwymi współautorami wszystkiego tego dobrego, co wydarzyło się w moich latach natolińskich. W każdym roku miałem też kilku asystentów akademickich, rekrutujących się zazwyczaj z poprzedniego rocznika, co było dla najlepszych swoistą premią. To też budowało nasz „kapitał społeczny”.

Natolin był nowy i dynamiczny, tymczasem Brugia szła utartym od lat szlakiem – to nie powodowało problemów?

Kampus w Brugii koncentrował się na prawie europejskim, u nas studia były bardziej międzydyscyplinarne. Oczywiście dostaliśmy premię za to, że byliśmy nowinką, Polska właśnie wchodziła do Unii Europejskiej, więc wszyscy byli ciekawi, co to za kraj, jak sobie poradził z reformami, jak przebył drogę od dyktatury do demokracji. To nam pozwalało ściągać wielu wykładowców.

Nie pamiętam, aby z tego powodu były jakieś problemy. Może w drugiej części mojej kadencji dotarły do mnie, ale raczej z zewnątrz, jakieś pomruki niezadowolenia, że Natolin jest (za) bardzo ekspansywny. Wtedy między innymi przyjechał do nas Joseph Weiler – jeden z najwyľbitniejszych amerykańskich prawników, znawców prawa konstytucyjnego, zajmujący się także relacjami między religią a nowoczesnym państwem. Brugia nie zdołała go ściągnąć, a do Natolina, owszem, przyjechał. Weiler, choć sam syn rabina, który uciekł z Polski tuż przed II wojną światową, i praktykujący Żyd, już później wsławił się między innymi tym, że przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka bronił, i to pro publico bono, państwa włoskiego, pozwanego przez obywateli za to, że w publicznej szkole we Włoszech wisiały krzyże. Przywiózł do Natolina kilku swych byłych doktorantów, którzy w międzyczasie stali się profesorami i uznanymi autorytetami. Razem stworzyli dla nas program studiów z dziedziny prawa europejskiego. Pamiętam, jak tłumaczył tym swoim eksdoktorantom, że książką, bez której prawnik nie może się obyć, jest Biblia. Patrzyli w niego jak w obraz i według mnie mieli rację.

Tytuł od redakcji

Piotr Nowina-Konopka

Polityk, ekonomista, dyplomata, w latach 1999 – 2004 był rektorem kampusu Kolegium Europejskiego w Natolinie. Zmarł 13 czerwca 2025 roku.

Zespół pałacowo-parkowy w Natolinie to jedno z piękniejszych miejsc Warszawy. Nic dziwnego, że za komuny partyjni i rządowi notable lubili tam wpadać na krótki odpoczynek. Także jeszcze Tadeusz Mazowiecki pracował tam nad skompletowaniem rządu w 1989 roku, a potem utworzono w Natolinie Kolegium Europejskie. Ciekawe, że pierwsza, i jedyna do 2023 roku, filia tej prestiżowej uczelni, której absolwentami było wielu znanych polityków europejskich, znalazła się właśnie w Polsce – jak do tego doszło?

Pozostało jeszcze 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
„Brzydka siostra”: Uroda wykuta młotkiem
Plus Minus
„Super Boss Monster”: Kto wybudował te wszystkie lochy
Plus Minus
„W głowie zabójcy”: Po nitce do kłębka
Plus Minus
„Trinity. Historia bomby, która zmieniła losy świata”: Droga do bomby A
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Marek Węcowski: Strzemiona Indiany Jonesa