Przygody Tischnera w krainie Liliputów

Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego najpierw uznało, że badanie dorobku ks. Józefa Tischnera nie jest zgodne „z zasadniczymi celami Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki". Potem zaś stwierdziło, że to temat wyłącznie „dla wąskiego grona specjalistów".

Aktualizacja: 23.10.2015 12:40 Publikacja: 23.10.2015 02:00

Józef Tischner

Józef Tischner

Foto: Rzeczpospolita/Wojciech Druszcz

To, że źle dzieje się w polskiej nauce, szczególnie zaś naukach humanistycznych, stało się od pewnego czasu poczuciem powszechnym, czego wyrazem powstały w zeszłym roku Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej. Podzielając to poczucie, pragnę je zilustrować konkretnym doświadczeniem kilkuletniego kontaktu z instytucją, która jest bezpośrednio i w najwyższym stopniu odpowiedzialna za ten stan rzeczy, czyli z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego (MNiSW), oraz z jego sztandarowym przedsięwzięciem – Narodowym Programem Rozwoju Humanistyki.

Mój punkt widzenia jest szczególny. Niezależnie od pracy na uniwersytecie, kieruję również Instytutem Myśli Józefa Tischnera, instytucją naukową ze sfery ngo. Spoglądając z takiej perspektywy miałem okazję przyjrzeć się bliżej działalności Ministerstwa.

Nasz Instytut, założony w 2003 roku przez przyjaciół i uczniów Tischnera w celu zachowania i twórczego rozwijania myśli swojego Patrona, to fundacja posiadająca status instytucji pożytku publicznego. Jest to jedna z nielicznych społecznych instytucji w kraju zajmujących się działalnością naukową, zaś w dziedzinie filozofii stanowi prawdziwy wyjątek. Wymiernym owocem dziesięciu lat tej działalności jest znaczący dorobek Instytutu. Najważniejsze jego elementy to:

- zorganizowanie i prowadzenie Archiwum Józefa Tischnera;

- w oparciu o sukcesywnie opracowywane materiały Archiwum wydawanie serii Dzieł Zebranych Józefa Tischnera – do tej pory ukazały się 3 tomy nigdy wcześniej niepublikowanych tekstów (doktorat i habilitacja, wykłady wygłaszane w stanie wojennym na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie);

- stworzenie środowiska filozoficznego, prowadzącego stałe seminaria, organizującego debaty, konferencje, publikującego książki, które twórczo kontynuuje Tischnerowskie „myślenie według wartości” i pozwala wprowadzać w jego krąg kolejne pokolenia studentów i młodych badaczy, którzy z Tischnerem nie mieli już szansy się spotkać;

- ścisła współpraca i intelektualny patronat nad Stowarzyszeniem „Drogami Tischnera”, zrzeszającym 39 szkół, które noszą jego imię;

- współorganizowanie odbywających się od 15 lat corocznych „Dni Tischnerowskich” w Krakowie.

Cały ten dorobek został wypracowany w ramach instytucji non profit, a więc ogromnym wysiłkiem zaangażowanych osób, najczęściej pracujących społecznie, bez stałego źródła finansowania, bez albo z niewielkim wsparciem instytucji budżetowych odpowiedzialnych za dziedzinę nauki i kultury.

Z tego względu z wielkimi nadziejami przyjęliśmy informację o utworzeniu w ramach MNiSW Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki (NPRH), którego wsparciem cieszyć się miały „długofalowe prace badawcze, dokumentacyjne (…) i edytorskie o fundamentalnym znaczeniu dla dziedzictwa i kultury narodowej, a w szczególności projekty opracowania zespołów archiwalnych, (…) projekty kontynuujące prace edytorskie nad seriami wydawniczymi”. Co więcej, preferowane miały być „projekty zespołowe z obszarów nauk humanistycznych zagrożonych utratąciągłości pokoleniowej”.Trudno zaprzeczyć, że to wszystko, co od lat staramy się robić w naszym Instytucie idealnie wpisywało się w wymienione wyżej priorytety NPRH. Szybko okazało się jednak, że nie ma to w ogóle żadnego znaczenia.

Kiedy po raz pierwszy w 2012 roku zgłosiliśmy projekt dotyczący integralnych badań nad spuścizną filozoficzną Józefa Tischnera otrzymaliśmy lakoniczną informację, że nasz projekt „nie został dopuszczony do procedury konkursowej z uwagi na niezgodność zasadniczymi celami NPRH”. Odpowiedź na nasze odwołanie, domagające się wyjaśnienia, na czym polega owo niezgodność, brzmiała niemniej kuriozalnie: Rada NPRH „stwierdziła, że projekt nie leży w profilu NPRH, tzn. co do metody i zakresu (wydanie prac rozproszonych nie ma fundamentalnego znaczenia) nie odpowiada zasadniczym celom NPRH”. Odpowiedź ta, jak widać, jest już bardziej konkretny – przyczyna odrzucenia naszego projektu została wyrażona w zdaniu w nawiasie.

Twierdzenie, że wydawanie tzw. prac rozproszonych, czyli – jak się domyślam – już wcześniej w jakiejś formie opublikowanych, nie ma fundamentalnego znaczenia, jest dość ryzykowne – Ministerstwo widocznie nie słyszało nic o wydaniach krytycznych. Niezależnie od tej kwestii, przypisanie takich zamierzeń naszemu Instytutowi mijało się po prostu z prawdą. Nigdzie w naszym projekcie nie było napisane, że zamierzamy wydawać dzieła rozproszone. Co więcej, w projekcie wyraźnie zaznaczono, że przygotowane przez nas wcześniej trzy pierwsze tomy Dzieł Zebranych Tischnera zawierały wyłącznie teksty nigdy niepublikowane. Odpowiedź, którą otrzymaliśmy trudno więc było traktować inaczej niż jako zwykły pretekst – w dodatku oparty na ewidentnym fałszu – do odrzucenia naszego wniosku. Trudno też w takiej sytuacji było nie doszukiwać się stojących za tą decyzją innych, niekoniecznie merytorycznych przesłanek. Komuś badania nad Tischnerem widocznie bardzo przeszkadzają…

Tu niezbędna jest dygresja, bo od śmierci Józefa Tischnera minęło ponad piętnaście lat i wyrosło pokolenie, dla którego jego nazwisko niewiele już znaczy. Ci, którzy go jeszcze pamiętają, mają zapewne przed oczyma medialny obraz Tischnera – uczestnika najważniejszych debat po 1989 roku. Do dziś wiele osobistości nieustannie wspomina Tischnera jako mistrza dialogu i wzorzec chrześcijańskiej otwartości. Nie to jednak w jego dorobku – jako filozofia – było przecież najważniejsze. Tischner na rolę autorytetu zasłużył sobie dużo wcześniej zarówno swoją publicystyką, jak myślą czysto filozoficzną. To on w roku 1980 jako jedyny podjął się na gorąco etycznej i filozoficznej refleksji nad wydarzeniami, które rozpoczął polski Sierpień. Napisana wówczas Etyka Solidarności – czy się komu to podoba, czy nie – zapewniała mu trwale i wybitne miejsce w dziejach polskiej humanistyki. Nie tylko zresztą polskiej. Książka ta, przetłumaczona na kilkanaście języków, jest wciąż czytana – a ostatnio, w związku z globalnymi zawirowaniami, coraz częściej – w wielu krajach świata jako istotna propozycja rozumienia etycznych fundamentów międzyludzkiej wspólnoty. Ale również Etyka Solidarności nie wzięła się z powietrza. Jej autor zdobywał filozoficzne szlify w znakomitej szkole fenomenologicznej Romana Ingardena. To właśnie Tischner, jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku, wprowadzał do polskiego życia intelektualnego prace najwybitniejszych zachodnich filozofów XX wieku: Husserla, Heideggera, Ricouera, Levinasa i in. Prowadząc z nimi twórczą dyskusję, podjął się następnie próby stworzenia własnej oryginalnej koncepcji filozoficznej, która nazwał filozofią dramatu. Jego intelektualne znacznie i wpływ, zarówno w Polsce jak i zagranicą, może być porównane chyba tylko z zupełnie odmiennym, co do filozoficznego stylu, Leszkiem Kołakowskim. Obaj – „kapłan” i „błazen”, bardzo się zresztą wzajemnie cenili i lubili. Każdego roku, kiedy w czasie kolejnych Dni Tischnerowskich gościmy w Krakowie najwybitniejszych filozofów i humanistów świata, choćby Charlesa Taylora, Roberta Spaemanna, Josepha Weilera czy Chantal Delsol, możemy od nich usłyszeć, jak ważną i inspirująca postacią był i jest dla nich Tischner. To o nim na zachodnich uniwersytetach organizuje się dziś naukowe konferencje i seminaria, to o jego filozofii pisze się tam doktoraty.

To jedna strona medalu, ale jest i druga. Tischner wbrew pozorom nie był osobą powszechnie akceptowaną. To, że cieszył się w latach 90. ubiegłego wieku sporą popularnością, zawdzięczał właśnie swoim tekstom publicystycznym i występom w mediach. Ale medialny sukces oprócz zwolenników przyniósł mu również wielu przeciwników. Jedni po prostu zazdrościli mu popularności, dla innych ta jego popularność była powodem do dystansu i postrzegania go bardziej jak „gawędziarza” niż poważnego myśliciela. Tischner był ponadto osobą, która nie lękała się wchodzić w mocne polemiki. Jego druzgocąca analiza polskiego marksizmu przedstawiona w „Polskim kształcie dialogu” (1979), czy, z drugiej strony, ostra polemika z tomizmem w latach 70–tych także przysporzyła mu wielu wrogów. Z kolei jego zamiłowanie do metafor rodziło zarzuty, zwłaszcza wśród zwolenników nadmiernej ścisłości języka, że to bardziej poezja lub publicystyka niż filozofia. Również polityczne wybory Tischnera okazały się w oczach niektórych niewybaczalnym obciążeniem, dla innych zaś takim obciążeniem było i jest po prostu to, że nosił koloratkę. Niezależnie od tego, część polskich elit stara się od lat zatrzeć ślady oryginalnego przesłania polskiego Sierpnia; zamiast słowa „solidarność”, którego sens objaśniał Tischner, wolą zdecydowanie „liberalizm”, cokolwiek by to miało znaczyć.

Nie wiem, czy takie, czy jakieś jeszcze inne względy kierowały osobami, które zadecydowały o niedopuszczenia naszego projektu do konkursu NPRH w 2012 roku, ale z punktu widzenia polskiej humanistyki była to decyzja skandaliczna i wymagała reakcji. Wtedy jednak, w związku z ogłoszeniem kolejnego konkursu NPRH, postanowiliśmy sprawy nie upubliczniać i aplikować o grant w roku 2013.

Projekt, który złożyliśmy w kolejnym konkursie nie różnił się, co do istoty od tego złożonego w roku 2012. Tym razem nie został odrzucony na etapie wstępnym jako niezgodny z celami programu – co pośrednio oznaczało przyznanie się przez Radę, że jej decyzja z poprzedniego roku była bezzasadna – lecz został skierowany do oceny przez recenzentów. Ostatecznie, otrzymał w konkursie zbyt małą liczbę punktów, by trafić na listę laureatów, co należałoby przyjąć z pokorą, gdyby nie to, że zastosowany przez Radę sposób liczenia był nie tylko niesprawiedliwy, ale wręcz sprzeczny z zasadami logicznego myślenia.

Zgodnie z zasadami konkursu projekty kierowano do recenzentów: dwóch albo też dodatkowo do trzeciego, jeśli rozbieżność ocen (oceniano od 0 do 100 pkt.) dwóch pierwszych recenzji okazała się większa niż 33%. Zasada ta wydaje się słuszna. Dobrze wiadomo, że nie wszyscy recenzenci kompetentnie oraz sine ira et studio dokonują właściwej oceny i niestety czasem zdarzają się recenzje mało obiektywne, czasem wręcz złośliwe. Stąd potrzeba trzeciego recenzenta, by odrzucić takie skrajne przypadki. Rzecz w tym, w jaki sposób Rada postanowiła traktować owe recenzje. Otóż, po otrzymaniu trzeciej recenzji wyciągano średnią ze wszystkich trzech, co wcale nie zapobiegało przypadkom stronniczości. Wręcz przeciwnie. Przy przyjętym sposobie liczenia jedna recenzja rażąco zaniżona wystarczała, aby najlepszy nawet projekt pozbawić szans. Jeśli przyjmie się bowiem – tak jak to uczyniono w konkursie – 90 pkt. za ocenę graniczną, poniżej której nie przyznawano pieniędzy, to łatwo policzyć, że przy jednej recenzji ocenionej na 66 pkt. lub mniej, nawet gdyby pozostałe dwie recenzje przyznały projektowi ocenę maksymalną 100 pkt., to i tak zawsze znajdzie się on „pod kreską”. W ten sposób jedna recenzja, co do której – ze względu na rozbieżność ocen w stosunku do pozostałych dwóch – z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że jest mało obiektywna, dysponowała mocą weta. Innymi słowy, w świetle przyjętych procedur najmniej wiarygodna recenzja okazywała się decydująca! Przy stosowaniu takiej procedury sięganie po trzecią dodatkową recenzję było więc zbędne, bo niczego nie zmieniało – oznaczało tylko nonsensowne marnowanie zarówno czasu trzeciego recenzenta, jak i publicznych pieniędzy! A przecież racjonalne rozwiązanie problemu jest banalnie proste. Trzecia recenzja powinna być decydująca w tym sensie, że wskazywałaby, której z dwóch poprzednich recenzji nie powinno brać się pod uwagę, a po odrzuceniu skrajnej – czy to zaniżonej, czy zawyżonej – ocenę powinno ustalać się jako średnią z dwóch pozostałych.

Wracając do losów naszego projektu: otrzymał on od recenzentów odpowiednio 90, 43 i 98 pkt. co – pomimo dwóch recenzji oceniających projekt jako wyróżniający – dało średnią 77 pkt., choć powinna ona, po wyeliminowaniu oceny skrajnej, wynosić 94 pkt! Analogiczna sytuacja miała zresztą miejsce także w przypadku drugiego projektu złożonego przez nasz Instytut w tym programie – „Obrazy Boga, człowieka i świata w literaturze polskiej XX wieku”, który otrzymał odpowiednio 95, 63, 97 i średnią 85 pkt, zamiast 96.

Konkurs NPRH 2013 przejdzie do historii polskiej humanistyki także z tego względu, że nieopatrznie ujawniono, jak wygląda „kuchnia”, w której decydująca o wynikach Rada przygotowuje i przyprawia swoje danie. Otóż, przy ogłaszaniu wyników jakiś nieostrożny urzędnik Ministerstwa udostępnił w Internecie wszystkie dane o konkursie. Każdy jego uczestnik mógł więc nie tylko zobaczyć w systemie informacje o własnym projekcie, w tym także te zastrzeżone wyłącznie dla członków Rady, ale również informacje dotyczące wszystkich innych wniosków.

Materiał jest smakowity i dobrze byłoby, aby ktoś poddał go jeszcze kiedyś szczegółowej analizie. Można się z niego np. dowiedzieć, że projekt krakowskiego Ośrodka Myśli Politycznej, mimo trzech świetnych recenzji, każda powyżej 90 pkt., dofinansowania nie otrzymał. Można też zobaczyć, że na 93 przyznane w konkursie granty, tylko dwa otrzymały projekty z dziedziny filozofii – podobno królowej humanistyki. Nadreprezentacja grantów przyznanych z historii, historii sztuki i badań nad literaturą była uderzająca. Trudno nie wiązać tego faktu ze składem Rady: wśród jej członków zasiadało czterech historyków, trzech badaczy literatury i tylko jeden przedstawiciel nauk filozoficznych. Co więcej, okazało się, że spośród owych dwóch docenionych projektów filozoficznych, pierwszy grant otrzymał jeden z najbliższych współpracowników owego członka Rady – reprezentanta filozofów, natomiast drugi grant przyznano innemu członkowi Rady NPRH, który wcześniej wycofał się z jej prac ze względu na swój udział w konkursie. Nie ma oczywiście żadnych powodów, by z góry twierdzić, że oba te projekty zostały wyróżnione niezasłużenie, niemniej jednak fakt, że te i tylko te projekty filozoficzne uzyskały akceptację Rady, musi budzić konsternację. Trudno też nie wyciągnąć wniosku, że filozofia z jakiś względów jest dziedziną przez Radę wyraźnie marginalizowaną.

Przedstawione powyżej zastrzeżenia, dotyczące nieprawidłowości w funkcjonowaniu Rady i niewłaściwej oceny naszychprojektów, stały się podstawą odwołania, najpierw do Ministra, a następnie, kiedy otrzymaliśmy odpowiedź w stylu: „Nie, bo nie”, naszej skargi złożonej we wrześniu 2014 r. do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. W dniu 17 kwietniu 2015 r. WSA w Warszawie uchylił decyzję MNiSW nie pozostawiając na niej suchej nitki. Czytamy w sentencji, że Minister jest zobowiązany „do merytorycznego rozpatrzenia sprawy i skontrolowania postępowania oraz decyzji organu I instancji [tzn. Rady NPRH (Z.S.)] zarówno z punktu widzenia legalności, jak i celowości. Kontrola organu odwoławczego będzie więc zawsze kontrolą pełną, polegająca na ponownym merytorycznym rozstrzygnięciu sprawy (…) nie może mieć charakteru iluzorycznego. Minister w uzasadnieniu zaskarżonej decyzji powinien (…) odnieść się do wszystkich zarzutów podniesionych we wniosku o ponowne rozpatrzenie sprawy, czego jednak w ogóle nie uczynił. (…) Ponownie orzekając w sprawie Minister uwzględni ocenę prawną wyrażoną w niniejszym wyroku i rozważy zasadność wszystkich argumentów i zastrzeżeń o charakterze merytorycznym podniesionych przez Fundację, (…) co powinno znaleźć odzwierciedlenie w uzasadnieniu przyszłej decyzji”.

Od wyroku minęło pół roku, ale do dnia dzisiejszego MNiSW – chociaż związane miesięcznym terminem k.p.a. – nie podjęło ponownej decyzji w tej sprawie. Jak widać, nie tylko zasady logiki, ale też prawo stanowione nie jest obowiązującym kryterium działania dla państwowego urzędu. Nie dziwię się temu zresztą. Pani Minister zobligowana przez sąd do merytorycznego rozpatrzenia podniesionych przez nas zastrzeżeń, stoi przed nie lada dylematem. Aby ponownie odrzucić nasze wnioski, musiałaby najpierw obronić tezę, że 2+2=5. Gdyby natomiast zdecydowała się przyznać nam jednak rację, potwierdziłaby tym samym, że rozstrzygnięcie całego konkurs NPRH 2013, jako oparte na podobnej wyliczance, było jedną wielką kompromitacją. Lepiej więc odłożyć sprawę ad calendas graecas, czyli podrzucić kukułcze jajo swojemu następcy.

Niezależnie od działań prawnych związanych z poprzednim konkursem, w najnowszym konkursie NPRH 2015, złożyliśmy kolejny, poprawiony projekt pt. Józef Tischner – polska filozofia wolności, w ramach którego, oprócz opracowania materiałów archiwalnych i przygotowania kolejnych dwóch tomów Dzieł Zebranych, zamierzaliśmy zrealizować jeszcze jedno zadanie. Chodziło o przeprowadzenie i sfilmowanie rozmów z współtowarzyszami filozoficznej drogi Tischnera: z jego przyjaciółmi, uczniami, ale także z jego intelektualnymi adwersarzami. Zebranie i zapisanie tych świadectw – w pierwszej kolejności żyjących jeszcze uczestników seminarium filozoficznego Romana Ingardena – jest sprawą nie tylko najwyższej wagi dla polskiej filozofii i humanistyki, ale także czymś nadzwyczaj naglącym, co teraz zaniedbane, może okazać się już nie do naprawienia. Niedawno zmarł jeden z uczestników tego seminarium – filozof i psychiatra, dr Andrzej Kowal, którego niewiele wcześniej mieliśmy szczęście gościć (i nagrać) w naszym instytucie z wykładem poświęconym wizji człowieka u Józefa Tischnera i Antoniego Kępińskiego.

Zasady NPRH w 2015 roku zostały nieco zmienione – konkurs został podzielony na moduły: „Tradycja” i „Rozwój”, oraz trzeci moduł: „Umiędzynarodowienie” dotyczący finansowania przekładów – te dwa ostatnie do dziś pozostają nierozstrzygnięte. Zapewne w reakcji także na nasze zastrzeżenia co do procedury dopuszczania wniosków do konkursu oraz sposobu traktowania oceny recenzentów, wprowadzono zapisy zmieniające tryb postępowania. Nie wydaje się jednak, aby chodziło tu o naprawienie procedury tak, by uczynić ją bardziej przejrzystą, sensowną i sprawiedliwą, lecz raczej o to, by ci, którzy rozstrzygają o przyznawaniu grantów, mogli to robić swobodnie i bez lęku, że ktoś następnie podważy ich decyzje w procedurze sądowej. Tak np. na pierwszym etapie selekcji Rada NPRH w oparciu wyłącznie o analizę krótkiego streszczenia nie decyduje już, jak poprzednio: tak lub nie, „o zgodności wniosku z zasadniczymi celami programu”, lecz „ocenia stopień zgodności wniosków z celami i zakresem programu”. Ta subtelna różnica pozwala Radzie w dalszym ciągu arbitralnie nie dopuszczać pewnych wniosków do konkursu, ale może to czynić niejako w białych rękawiczkach, w formie trudniejszej do zakwestionowania przed sądem. Zobaczmy, jak to wygląda w praktyce.

To zapewne tylko przypadek, że dwa tygodnie po zwycięskim dla nas wyroku sądowym w sprawie z 2013 r., ogłoszono, że nasz projekt nie został dopuszczony do konkursu w ramach NPRH 2015. Powróciliśmy do punktu wyjścia. Tym razem, w porównaniu do roku 2012, uzasadnienie decyzji odmownej było już jednak nieco bardziej rozbudowane.

Zawiera się ono w kilkuzdaniowych opiniach sporządzonych przez dwóch członków Rady. W pierwszej z nich czytamy, że nasz projekt wpisuje się w zakres i cel NPRH, ale jedynie w stopniu dobrym, a jego wyniki byłyby przydatne „dla wąskiego grona specjalistów i mają znaczenie dla badań nad dziedzictwem kulturowym; nie jest to jednak znaczenie fundamentalne”, w drugiej czytamy podobnie, że nasz projekt ma wprawdzie „pewne znaczenie dla przyszłych badań naukowych, jednak nie jest to znaczenie pierwszorzędne”.

Drugi opiniodawca, odczuwając zapewne potrzebę wzmocnienia swojej opinięjakimkolwiek konkretem dodał: „Na podstawie opisu [projektu] nie da się stwierdzić, w jakim aspekcie chodzi w nim o ponowne wydanie już opublikowanych tekstów Tischnera, co nie mieściłoby się w celach Modułu 1 b, można jednak podejrzewać, że takie przypadki są uwzględnione w projekcie, bo opis nic nie mówi o tekstach wyłącznie niepublikowanych”. Pomijając już to, że autor tych słów nie zauważył, że startowaliśmy w Module 1 a, pomijając także to, że struktura logiczna przytoczonych słów wygląda tak, jak w zdaniu: „Skoro autorzy wniosku nic w nim nie mówią, że nie są Murzynami, można podejrzewać, że nimi są”, widać tu powrót dawnego „argumentu” o niefinansowaniu w ramach NPRH publikacji rozproszonych. To ciekawy przykład pamięci instytucjonalnej. Choć Rada pracuje obecnie w całkowicie zmienionym składzie, absurdalne zarzuty-preteksty do odrzucania wniosków przetrwały w niezmienionej formie i pozostają stale na podorędziu. Ale jeszcze ciekawsze jest to, że, jak się okazało, do konkursu bez przeszkód dopuszczony został i otrzymał grant na ponad 1 milion 350 tys. zł projekt, co do którego nie było potrzeby już czegokolwiek podejrzewać, bo zatytułowany był wprost: „Wydanie krytyczne rozproszonych oraz niepublikowanych tekstów Czesława Miłosza z lat 1945–2004 (…)”. To, że kierownik tego projektu ma wśród swoich wydziałowych kolegów dwóch członków Rady NPRH, w tym jej przewodniczącego, jest tu oczywiście bez znaczenia. Mam wszakże pytanie do wszystkich podejmujących decyzję profesorów, nie tylko zresztą polonistów: jak w polskimjęzyku zwykło się nazywać stosowanie podwójnej miary? Czy przypadkiem nie „etyką Kalego”?

W rezultacie, obaj opiniodawcy przyznali nam po 6 pkt w dziesięciopunktowej skali, a więc pochwalili i docenili nasz wniosek, że dobry, ale niestety nie w stopniu wystarczającym – wyznaczając granicę kwalifikacji na poziomie 8,5 pkt., elegancko wyeliminowali nas z konkurencji. Nie tylko nas, podobna przygoda spotkała choćby wniosek dotyczący krytycznego wydania pism literackich Karola Wojtyły, jak i zapewne wiele, wiele innych. Tak oto wygląda gra pozorów, udająca rozstrzygnięcia merytoryczne, zwana przez niektórych polityką wspierania polskiej humanistyki. W tej sytuacji poprosiłem o spotkanie z p. Minister, do którego niebawem doszło. Przedstawiłem na nim swoje zastrzeżenia, w tym także to, że o projekcie filozoficznym w sposób rozstrzygający o jego wyeliminowaniu z konkursu wypowiadają się osoby nie będące filozofami. W nowym składzie Rady trudno ich bowiem dostrzec. Minister obiecała raz jeszcze rozważyć nasz wniosek i ponownie skierować go do rozpatrzenia na posiedzenie Rady. 

Gdy w połowie lipca ogłoszono wyniki konkursu, znów okazało się, że nasz projekt nie znalazł się na liście przyznanych grantów. W module „Tradycja 1a, w którym startowaliśmy, przyznano 29 grantów na sumę ponad 41 mln. zł, ale, co ciekawe, żadnego związanego z filozofią. W module „Tradycja 1b”, (dotyczący projektów mniejszych i krótszych) wśród 18 przyznanych grantów, znajdziemy jeden projekt filozoficzny Dziedzictwo Marka J. Siemka. Archiwizacja, edycja, interpretacja – dotyczący filozofa, którego twórczość, w przeciwieństwie do Tischnera, jest powszechnie znana, i budząca zainteresowanie nie tylko wśród wąskiego grona specjalistów. (Proszę wybaczyć ironiczną nutę, ale nie o Marka Siemka tu chodzi, którego prace, znając akurat nieźle myśl Hegla, wysoko sobie cenię.)

Tym, co jednak najbardziej zaskakiwało, była obecność na liście laureatów programu „Tradycja”, pozycji Antologia polskiej literatury queer. Decyzja ta wzbudziła w mediach burzę, którą w dziennikarskim skrócie streszczał tytuł tekstu z pierwszej strony „Rzeczpospolitej”: „Geje wygrali z Tischnerem”. Kilka dni później otrzymałem pismo, w którym p. Minister informowała, że wobec podniesionych zarzutów dotyczących zasad przyznawania grantów oraz obiektywności członków Rady NPRH zdecydowała się skierować nasz projekt do zewnętrznej recenzji.

Nie zaskoczyło mnie, że opinie dwóch recenzentów, których, jak mniemam, wyznaczyła owa Rada, nie okazały się entuzjastyczne. Pierwszy recenzent stwierdził, że swoim projektem o filozofii Tischnera spychamy w sferę niepamięci Mariana Zdziechowskiego i Karola Ludwika Konińskiego, i zasugerował nam, że nasz projekt „nie powinien ograniczać się do dorobku jednej tylko, nawet tak eminentnej osoby, lecz zmierzać do rekonstrukcji zjawiska znacznie szerszego i wieloimiennego, ogarniającego chociażby (jawny czy też ukryty) polski modernizm katolicki albo różne przejawy personalizmu”. No cóż, skoro takie są zainteresowania recenzenta, to niech się sam takimi problemami zajmuje i niech nawet wystąpi o stosowny grant. Ale jak to się ma do naszego projektu? Sugerowanie Instytutowi Myśli Józefa Tischnera, żeby zajmował się czymś innym niż filozofią Tischnera, to tak jakby piekarzowi kazać buty robić!

Drugi z recenzentów, doceniając wprawdzie zarówno kompetencje zespołu, jak i realistyczny zakreślony kosztorys i harmonogram projektu, podważa jego wagę pisząc wprost: „Tischner z rozmaitych powodów jest bohaterem przeszłości. Trudno przypuścić, aby studia na jego myślą znacznie wpłynęły na przyszłe badania”. Brzmi to trochę jak samospełniająca się prognoza. Faktycznie, patrząc na działanie osób odpowiedzialnych za polską humanistykę, widać, że są tacy, którzy usilnie pracują nad tym, aby nie tylko Tischner, ale także Karol Wojtyła czy nawet Leszek Kołakowski, stali się już tylko bohaterami przeszłości. Czas na nowych bohaterów, ci czekają już u bram… Ostatecznie, kilkanaście dni temu podano informację, że w oparciu o te dwie recenzje Ministerstwo uznało, że nasz projekt „Józef Tischner – polska filozofia wolności” nie zasługuje, na finansowe wsparcie w ramach NPRH 2015.

Jaki z tej historii wynika morał? Na ostateczne wnioski jeszcze przyjdzie czas, ponieważ przedstawiony wyżej opis, z konieczności oparty o zewnętrzną obserwację, nie mógł uwzględnić wielu ważnych faktów. Nie waham się jednak stwierdzić, że Narodowy Program Rozwoju Humanistyki – główny instrument, którym Ministerstwo Nauki i Szkolnictwo Wyższego miało wspierać polską humanistykę został zaprojektowany w sposób wadliwy, stając się narzędziem transferu budżetowych pieniędzy do najsilniejszych i posiadających najlepsze dojście grup lobbystycznych działających w sferze nauki. Bardzo to zresztą przypomina inne sektory naszego państwa – tak jakby rzeczywiście działał tu jakiś szerszy, całościowy projekt, parcelujący i prywatyzujący całą naszą wspólnotę.

Tak więc, zamiast zapisanej w programie NPRH troski o zachowanie polskiej tożsamości i kultury narodowej, mamy z jednej strony walkę o realizacje cząstkowych interesów poszczególnych środowisk z wyraźną przewagą największych uniwersytetów, z drugiej zaś – konsekwentne działania ideologicznie nastawionej grupy, która stara się ze wszystkich sił, aby z polskiej humanistyki wyeliminować w pierwszej kolejności to, co może jej dzisiaj przeszkodzić w kontrkulturowej dominacji. Niezależnie od merytorycznej jakości projektów, na przyznanie grantów minimalne szanse mają nie tylko wnioski składane przez instytucje ze sfery społeczeństwa obywatelskiego, ale i mniejsze uczelnie, chyba że skutecznie zastosują metody lobbingowe. Ale nawet lobbing nie pomoże, gdy kontrkulturowi decydenci wyczują, słusznie czy niesłusznie, swojego wroga.

Kto jest za to odpowiedzialny? Odpowiedź jest prosta – od początku do końca Minister! Chociaż wiele wskazanych nieprawidłowości związanych jest przede wszystkim z funkcjonowaniem Rady NPRH, to przecież właśnie Minister odpowiada za sposób jej wyłaniania, za nieprzejrzyste reguły oceniania wniosków i wreszcie za jej rozrastające się kompetencje. Dlaczego, np. przyjęto zasadę anonimowych opinii i recenzji? Dlaczego krytyczne a często dezawuujące stanowisko nie jest prezentowane z otwartą przyłbicą tak, jak to ma miejsce w normalnym życiu naukowym, jak choćby w postępowaniu o stopień? Jestem zresztą ciekaw, kto z członków Rady (a także recenzentów) podpisałby się bez wstydu imieniem i nazwiskiem pod opinią, że myśl Tischnera (można tu też podstawić Wojtyłę czy innych odrzuconych w konkursie) nie ma istotnego znaczenia dla polskiej humanistyki, fundamentalne znaczenie dla naszej narodowej tradycji ma natomiast sporządzenie antologii literatury queer. Warto podkreślić, że podjęta większością głosów Rady (jedenastoosobowy skład Rady dostępny w internecie – o żadnym votum separatum nie wiadomo) rekomendacja wniosków grantowych ma formalnie tylko status opinii. Ostateczną decyzję podejmuje i za nią osobiście odpowiada Minister – najpierw prof. Ewa Kudrycka a obecnie prof. Lena Kolarska-Bobińska, i warto by zostało to zapamiętane. Warto również, aby nie poczuły się niedocenione, wspomnieć osoby, które decyzje te w dużym stopniu przygotowywały, tj. przewodniczących Rady NPRH najpierw prof. Grażynę Borkowską z IBL PAN oraz obecnie prof. Ryszarda Nycza z UJ.

Zapewne lada chwila dowiemy się o rozstrzygnięciu konkursu NPRH 2015 w dwóch pozostałych modułach: „Rozwój’ i „Umiędzynarodowienie”. Nie bądźmy zaskoczeni, jeśli Norwid i Herbert przegrają na przykład z antologią mów sejmowych Anny Grodzkiej czy Roberta Biedronia, którzy od tych pierwszych są na pewno bardziej rozwojowi. W ramach obowiązujących dziś procedur, przy obecnym składzie Rady i sprawującej urząd Pani Minister – nie widzę przeszkód.

Prof. Zbigniew Stawrowski jest filozofem, Dyrektorem Instytutu Myśli Józefa Tischnera w Krakowie – jednej z nielicznych niepaństwowych instytucji naukowych w Polsce, która utrzymuje się ze składek członkowskich i darowizn.

 

To, że źle dzieje się w polskiej nauce, szczególnie zaś naukach humanistycznych, stało się od pewnego czasu poczuciem powszechnym, czego wyrazem powstały w zeszłym roku Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej. Podzielając to poczucie, pragnę je zilustrować konkretnym doświadczeniem kilkuletniego kontaktu z instytucją, która jest bezpośrednio i w najwyższym stopniu odpowiedzialna za ten stan rzeczy, czyli z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego (MNiSW), oraz z jego sztandarowym przedsięwzięciem – Narodowym Programem Rozwoju Humanistyki.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków