Elity i zagrożona tożsamość kulturowa

Jesteśmy społeczeństwem w trakcie wielkiej zmiany cywilizacyjnej. Religia jest w Polsce w odwrocie, elita się przegrupowuje, tożsamość narodowa dla różnych grup społecznych znaczy różne rzeczy. To musi się odbijać na języku.

Aktualizacja: 04.12.2020 22:56 Publikacja: 04.12.2020 10:00

Elity i zagrożona tożsamość kulturowa

Foto: Fotorzepa, Ada Michalak

Takie eleganckie towarzystwo, a najlepiej się bawi, jak człowiek rzuci k..." – tę kwestię w spektaklu „Depresja komika" warszawskiej Polonii aktor Adam Woronowicz chyba sam sobie dopisał. Ale trafił w dziesiątkę. W jednym zdaniu ujął to, co od ćwierć wieku piszą językoznawcy. Jeszcze w latach 90. nieżyjąca już prof. Antonina Grybosiowa opublikowała artykuł pod wszystko mówiącym tytułem „Liberalizacja społecznej oceny wulgaryzmów". Tekst kończy się następującą refleksją: „aprobata, jakiej udzielają nowemu obyczajowi używania języka, w którym tabu jest celowo łamane, jego prestiżowi nosiciele, prowadzi do nadwątlenia tożsamości kulturowej Polaków". Czyli elity aprobujące łamanie językowego tabu, ekspansję wulgaryzmów w przestrzeni publicznej, prowadzą społeczeństwo w rejony, gdzie zagrożona jest nasza kulturowa tożsamość.




Owsiak czuje lepiej

Bardzo pouczająca w tym kontekście była wymiana zdań między prof. Jerzym Bralczykiem a Jurkiem Owsiakiem. Oto zapytany o słowo „wyp..." wypisane na sztandarach Strajku Kobiet językoznawca odpowiada portalowi NaTemat: „Jestem zdecydowanie przeciwko używaniu takich właśnie słów w przestrzeni publicznej. One oddalają możliwość jakiegokolwiek porozumienia. Być może są wyrazem emocji, która nie znajduje ujścia, ale ci, którzy wypisują je na sztandarach, powinni wiedzieć, że w ten sposób zaogniają dyskurs publiczny. Nie sądzę, żeby zwiększali skuteczność swoich wypowiedzi". A zapytany, jakim słowem zastąpiłby wiadome sformułowanie, odpowiada, że sugeruje „precz". W odpowiedzi słyszy od twórcy Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, że „hasło WYPIER****Ć jest jedynym dzisiaj zrozumiałym poleceniem wobec ludzi, którzy zdemontowali Polskę". A później następują retoryczne pytania o to, gdzie był prof. Bralczyk, kiedy posłanka PiS Joanna Lichocka pokazywała wiadomy gest i kiedy jej ówczesna klubowa koleżanka Krystyna Pawłowicz obrażała sędziwego założyciela polskiej Amnesty International prof. Bogusławskiego Stanisławskiego. Warto przy okazji dodać, że Jurek Owsiak miał z krewką sędzią Trybunału Konstytucyjnego kilka procesów, które sądy rozstrzygały „ze zmiennym szczęściem" dla stron. A jeden z nich dotyczył założenia przez twórcę WOŚP „Ruchu Wy... Krystyny Pawłowicz w Kosmos".

Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy sporze Bralczyk–Owsiak. Co do meritum panowie się zgadzają. Obaj nie są zwolennikami obecnego układu rządzącego i obaj potępiają wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji. Z pewnością zgadzają się też, że należy potępić tzw. gest Lichockiej (w Sejmie pokazała posłom opozycji środkowy palec) i chamskie wypowiedzi Pawłowicz, których przecież nie brakowało. To o co ten spór? O formę, rzecz jasna. Styl to człowiek. Mamy tu spór akademik kontra happener. I nieważne, po czyjej stronie jest racja, istotne jest, że to Owsiak lepiej czuje społeczne emocje. To on potrafił stworzyć masowy ruch i organizować wielkie koncerty. I nie jest przypadkiem, że pojawił się na niedawnych demonstracjach Strajku Kobiet.

A intelektualiści? Zawsze znajdą się tacy, którzy mają inne zdanie niż Bralczyk. Ot, choćby utalentowany poeta i profesor retoryki Michał Rusinek, który w „Wysokich Obcasach" pisał, że to właśnie słowo na wy... może zostać słowem roku. „Emocje należy wyrażać, dawać im ujście. Można rzucić talerzykiem, można kamieniem – ale oby do tego nie doszło. Można więc jeszcze rzucić słowem, czyli tzw. mięsem. To nie jest nawoływanie do przemocy. To jest znak emocji" – czytamy w felietonie Rusinka. Oczywiście, wieloletni współpracownik Wisławy Szymborskiej ma rację, kiedy pisze, że lepiej jak rzucają mięsem, niż mieliby rzucać kamieniami. Ale do czego prowadzi aprobowanie wulgaryzmów? Choćby do takich patologii jak opublikowany niedawno w „Gazecie Wyborczej" nekrolog, w którym zmarłego żegnano ośmioma gwiazdkami. Czyli hasłem „je... PiS". Kolejnym popularnym postulatem wyrażającym polityczne emocje ostatnich tygodni.

Kiedyś? Tylko menele

Nie ma już chyba sensu wyliczać kolejnych przedstawicieli elity, którym hasło na wy... się podoba. Proszę mi wierzyć, że jest ich legion. Tak jak i nie ma potrzeby uzasadniać, że za eskalację agresji odpowiadają obie strony politycznego sporu. Nikt tu nie jest bez winy. Warto jednak zwrócić uwagę na to, co powiedziano w głośnej rozmowie z policjantami w Polsat News. Oto w programie Grzegorza Jankowskiego funkcjonariuszka z 18-letnim stażem mówiła, że jeszcze nigdy nie spotkała się z podobnym poziomem wulgarności jak podczas Strajku Kobiet. „W ostatnim czasie najwięcej takich słów otrzymuję od kobiet, których bronię" – mówiła zaszokowana policjantka.

I to wydaje się bardzo znaczące. Proszę zauważyć, że wszystkie wymienione wyżej przejawy wulgarności odnoszą się do kobiet. I to tych należących do elity. Krystyna Pawłowicz jest profesorem prawa; współorganizatorka Strajku Kobiet Klementyna Suchanow to doktor polonistyki i autorka porywającej biografii Witolda Gombrowicza; a twarz kobiecych protestów Marta Lempart też jest przecież osobą z dorobkiem. Była np. dyrektorką w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, a jej matkę, Lidię, wyróżniono Orderem Uśmiechu za pracę z niepełnosprawnymi.

Co się stało, że kobiety z takim zapleczem tak się zachowują? I tak się wyrażają? W polskiej tradycji silnie zakorzeniony był obyczaj, że kobiety, zwłaszcza te należące do elity, nie używały wyrazów powszechnie uznanych za obelżywe. To kwestia kulturowa, ale może nawet głębsza. Bo mówimy o żonach i matkach, które dbały o przekazywanie potomstwu odpowiednich wzorców postępowania i chroniły dom przed burzami nacierającymi z zewnątrz. Społeczne przyzwolenie na przeklinanie dotyczyło raczej mężczyzn, i to głównie przebywających we własnym gronie. Wulgaryzmy służą przecież rozładowaniu emocji, słusznie czy nie uchodzą również za sposób demonstrowania męskości. Przeklinano jednak w zamkniętym gronie, publicznie robili to menele „spod budki z piwem", jak to się kiedyś mawiało. Ani jedno, ani drugie nie naruszało tabu. Menele to margines, a jeśli coś nie dzieje się publicznie, to jakby tego nie było.

Każda kultura potrzebuje tabu. Głęboko zakorzenionych zakazów, których naruszenie spotyka się z powszechnym sprzeciwem. Są takie tabu, które respektowane są w zasadzie wszędzie, choćby kazirodztwo czy morderstwo. Jeszcze całkiem niedawno wulgaryzmy też były tabu. Co do zasady nie przeklinano, nie mówiono o defekacji i seksie. Nie chodzi o to, że takie słownictwo nie istniało. Idzie o to, że powszechnie respektowano opozycję języka oficjalnego i nieoficjalnego. Jeśli gdzieś wulgaryzmy i opisy fizjologii tolerowano, to w dziełach literackich, kiedy ich użycie było uzasadnione. Później jednak coraz mocniej ta sfera językowa wchodziła w kulturę masową. I to nie tylko polską.

Prof. Grybosiowa w cytowanym już tekście słusznie wskazuje dwie przyczyny zmiany stosunku do wulgaryzmów. Rodzime i obce. Te drugie pochodzą głównie z kultury anglosaskiej. Nie ma chyba dziś hollywoodzkiego filmu akcji, gdzie nie pojawia się choćby jeden „fuck". Są nawet tacy reżyserzy, którzy z przeklinania uczynili sztukę, choćby Amerykanin Quentin Tarantino, którego polskim odpowiednikiem może być niezrównany Marek Koterski ze swoim „Dżizus, k..., ja p..." z filmu „Dzień świra". Tyle że jedni rozumieją artystyczną maestrię, a drudzy słyszą bluzgi. Tak to już bywa. A amerykański rap, gdzie wszystko kręci się wokół seksu, podlewanego sosem z wulgaryzmów? A standup zza oceanu? Przecież te wzorce, zarówno w kinie, muzyce, jak i na scenie, zostały żywcem przeniesione do Polski.

Główny nurt przekleństw

Ekstremalnym przykładem tego typu poetyki jest twórczość Patryka Vegi, w którego filmach nie ma dialogów bez wulgaryzmów. A jest to dziś przecież jedyny w Polsce producent seryjnych filmów kasowych, idealnie trafiający w przeciętne upodobania. Niemal każdy jego obraz ma milionową widownię. A może znacie państwo dokonania polskich stand-uperów? Młodzi ludzie nie tworzą dziś kabaretów. Wzorem amerykańskich komików w stylu Louisa C.K. czy Kevina Harta biorą mikrofony w rękę i stają na scenie. Ale nie ma monologu – co mówię z pełną odpowiedzialnością, bo widziałem dziesiątki takich występów – pozbawionych przekleństw. To, że robią to młode gwiazdy stand-upu, takie jak Łukasz Lotkowski czy Rafał Pacześ, jest w zasadzie oczywiste. Ale nie inaczej postępują wykonawcy wywodzący się z innych tradycji, choćby aktor Rafał Rutkowski czy twórca kabaretu Limo Abelard Giza (choć oni klną zdecydowanie rzadziej).

Jeśli komuś się wydaje, że stand-up to jakaś marginalna rozrywka dla niewielkiej grupy odbiorców, jest w błędzie. Żaden kabaret nie zapełnił katowickiego Spodka w ostatnich latach, tymczasem Pacześ wystąpił tam dla 8,5 tys. ludzi. Gwiazdy stand-upu zapełniają największe hale widowiskowe, a ich filmy w sieci mają dziesiątki milionów odtworzeń. To jest przyszłość polskiej satyry, czy to się komuś podoba czy nie. A że nie ma ich w telewizji? To dlatego, że jej nie potrzebują. Ich widownia jest w sieci.

Nie inaczej jest z polskim hip-hopem, który powoli wchodzi w wiek męski. Pierwsze polskie płyty rapowe ukazały się gdzieś w połowie lat 90. i dziś fani Liroya czy Paktofoniki to ludzie na stanowiskach menedżerskich. A przecież nie ma w zasadzie płyty hiphopowej bez wulgaryzmów. I to od czasu słynnego „Scyzoryka" Liroya („scyzoryk to równy gość, a jeśli w to nie wierzysz, to wy..."). Dziś Taco Hemingway w głośnym „Polskim tangu" puentuje swoją opowieść o naszej współczesności słowami „Bóg z nami, ch.. z wami/ Trzy zdrowaśki, alleluja i do przodu – jazda z k...". I znowu to nie jest żaden margines. To hip-hop jest dziś mainstreamem, przynajmniej sądząc po nakładach płyt, od lat zajmujących pierwsze miejsca na listach sprzedaży. Sam Taco Hemingway to dziś obok Dawida Podsiadły największy idol nastolatków. To, że polskiego rapu prawie nie ma w radiu i telewizji, wynika ze strategii samych wykonawców, ale też z ustawy o radiofonii i telewizji, zabraniającej używania wulgaryzmów na antenie. Ale w internecie to hiphopowcy nadają ton. No, może obok disco polo.

Co zrobimy Pszczółce Mai

I tu dotykamy drugiej fundamentalnej kwestii: rodzimej kultury ludowej. Tolerancja dla wulgaryzmu zawsze była w niej większa niż w tej oficjalnej, postszlacheckiej, czy też, mówiąc bardziej współcześnie, inteligenckiej. Cóż, ludzie mniej wykształceni mają uboższe słownictwo i nie bardzo rozumieją, jak w kulturze objawia się sublimacja popędu. Te przaśne aluzje w disco polo stąd się właśnie biorą. Polecam wysłuchanie utworu najpopularniejszego polskiego artysty Zenka Martyniuka o Pszczółce Mai z niezapomnianą frazą „chodźcie się zbierzemy w kupę wy... Maję w d...".

Można powiedzieć, że doszło do mariażu naszej kultury ludowej z kulturą z importu, przede wszystkim z Ameryki. I to, jak się wydaje, spotęgowało efekt. Ofiarą jest tu idiom inteligencki czy też postszlachecki, jak kto woli. Zanikło pojęcie językowej stosowności, a tradycyjne elity same są dziś zagubione. Nie rozumieją, jak to się stało, że straciły rząd dusz, że nie narzucają już tonu w kulturze i polityce. Nie przyjmują do wiadomości wygranych PiS-u i często reagują na nie w sposób, którego powinny się wstydzić. Zamiast wyjaśnień i nowych propozycji mamy z ich strony pogardę oraz agresję wobec „Kiepskich, co się sprzedali za 500+". Ale podkreślmy raz jeszcze, zanikowi poczucia stosowności i ofensywie językowego wulgaryzmu w życiu publicznym w równym stopniu winni są inteligenci z partii rządzącej oraz jej zaplecza.

Tyle że to, o czym napisałem powyżej, to nie przyczyna, to efekt. Jedni i drudzy, i ci, co rząd popierają, i ci, co go zajadle zwalczają, próbują bowiem używać języka ulicy. Po to, aby być bardziej skutecznym. A język ulicy często jest właśnie taki, jak w filmach Vegi czy w monologach stand-uperów. Tak zatem przyczyną jest tu kryzys elit, które potrafiły kiedyś dyktować milczącej większości, co wypada, a co nie. Kobiecie i inteligentowi nie wypadało na przykład przeklinać publicznie. Jeszcze w latach 90. prof. Jadwiga Puzynina, wybitna językoznawczyni, pisała, że przekraczający językowe tabu wystawia sobie negatywne świadectwo jako człowiek pozbawiony kultury. W tej samej epoce autor „Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów" prof. Maciej Grochowski mówił o łamaniu przez wulgaryzmy przyjętej w danej zbiorowości konwencji kulturowej. Niestety, wszystko to są kategorie z przeszłości. Te konwencje uległy erozji, a językowe tabu jest w zaniku. Tymczasem, co potwierdzi każdy socjolog, tabu jest dla zdrowia społecznego niezbędne.

Nie chciałbym jednak wyjść na tetryka narzekającego, że kiedyś było lepiej. Przez długie dekady żyliśmy w kraju zniewolonym i biednym, dziś mamy wolność i dostatek. A zatem na powierzchnię wychodzi to, co było ukryte i tłamszone. Jesteśmy społeczeństwem w trakcie wielkiej zmiany cywilizacyjnej. Religia jest w Polsce w odwrocie, elita się przegrupowuje, tożsamość narodowa dla różnych grup społecznych znaczy różne rzeczy. To musi się odbijać na języku. Do czego to doprowadzi, nie wie chyba nikt. Można się jednak pocieszać, że w życiu społecznym wszelkie wynaturzenia są z czasem korygowane. Tak zapewne będzie też kiedyś z obecnością wulgaryzmów w przestrzeni publicznej. 

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą