Według sondażu przeprowadzonego w pierwszym tygodniu wojny na wewnętrzne potrzeby władzy, którego wyniki przeciekły na początku marca do „Washington Post", przeciwnych wojnie było 48 proc. mieszkańców miast rosyjskich z ponad milionem mieszkańców. Te wiarygodne, aczkolwiek fragmentaryczne dane (respondentami byli tylko użytkownicy internetu) dotyczyły w pierwszym rzędzie Moskwy. Zewnętrznym obserwatorom mogło się wydawać, że w obliczu załamania się pierwszej ofensywy militarnej Rosjan, a także wobec powszechnego potępienia inwazji przez zagranicę, ten stopień społecznej kontestacji będzie tylko wzrastać. Tymczasem nastroje w Rosji przesunęły się w zupełnie innym kierunku. Z końcem marca inny poważny ośrodek analityczny, Centrum Lewady, ogłosił, że prezydenta Putina popiera aż 83 proc. Rosjan – o 20 pkt proc. więcej niż przed miesiącem.
Czytaj więcej
- Władimir Putin jest bardziej skłonny do prowadzenia wojny nuklearnej niż zaakceptowania porażki na Ukrainie - powiedziała czołowa propagandzistka Kremla Margarita Simonian.
Również ten wyrazisty sygnał poparcia dla poczynań Kremla ma swoje odbicie w postawach mieszkańców stolicy, która na różne sposoby próbuje przystosować się do stanu przedłużającej się wojny. Kto nie wyjechał, próbuje przeczekać. Niektórzy wypierają ze świadomości to, co się wokół nich dzieje, i starają się żyć po dawnemu. A obok takich, którzy zawsze wierzyli propagandzie, jest też sporo moskwiczan, którzy – nie mając wyboru – oglądają państwową telewizję i słuchają państwowego radia, szybko nasiąkając czerpanymi stamtąd kłamstwami.
Podatność na reżimową propagandę mieszkańców rosyjskiej metropolii, która jest największym w kraju ośrodkiem intelektualnym i twórczym, mając przy tym najdoskonalszą pod względem technicznym infrastrukturę medialną – musi zastanawiać zewnętrznego obserwatora. Tutaj przecież nie może być mowy o deficycie informacji, jak dzieje się to na przykład na prowincji, nie mówiąc już o odległych rejonach Syberii. Mimo propagandowej izolacji, narzucanej im przez władzę, tutejsi ludzie i tak, jeśli zechcą, pozyskują najbardziej interesujące ich wiadomości. Mimo to stopień widocznego oporu przeciw wojnie znacznie tu osłabł, jeśli nie zanikł w ogóle – w porównaniu z protestami, jakie miały miejsce w Moskwie w pierwszych dniach inwazji na Ukrainę.
Czy można to wytłumaczyć jedynie strachem przed represjami lub obawą o osobistą karierę, dla której wielu z mieszkańców dziesięciomilionowego miasta przybyło z „głubinki" do stolicy? Chyba niekoniecznie. Moskwiczanie nie mają powodu bać się więcej niż inni Rosjanie, przeciwnie, tutaj, w masie, na którą skierowana jest uwaga mediów, mimo wszystko zawsze bardziej uchodziły na sucho akty krytyki lub nieposłuszeństwa, na które niezależnie myślące jednostki, mieszkające w mniejszych miastach, nie mogą sobie pozwolić. Czy raczej dochodzi tu do głosu stary rosyjski fatalizm, przekonanie, że na dłuższą metę i tak nic się nie da zrobić? Ale jeśli ten fatalizm w istocie rządzi dziś zachowaniami moskwiczan (podobnie jak pozostałych obywateli Rosji), powstaje pytanie: co uczynią, jeżeli władza, którą uważają za nienaruszalną, kiedyś zachwieje się w posadach? I to nawet bez ich udziału. Bo takiego rozwoju wydarzeń wykluczyć nie można.