Wyschnięte boazerie, zmatowiała okładzina meblościanek, czasem, rzadko, żywopłot z kilku rachitycznych tuj. Na takim tle pozują do zdjęć bohaterowie tych rozmów, weterani Radomia. Na takim tle minęło im życie.
„Ukarane miasto" to nie jest lektura na wakacyjne popołudnie ani album, który można dać do przewertowania dzieciom. I nie chodzi o brutalność opisów milicyjnych pacyfikacji, nie przede wszystkim, chociaż niełatwo zapomnieć schody komendy MO śliskie od krwi, 15-latka, który „do połowy był w gipsie, bo miał złamany obojczyk", a drugą połowę tułowia miał dla odmiany czarną – od sińców, ani motyw, który, wydawałoby się, należy do „miejskiej legendy" Marca '68, a tu powraca w trzech kolejnych relacjach – kobiety w ósmym miesiącu ciąży kopanej w brzuch. Tego nie ma jednak na szczęście na zdjęciach: są za to pożółkłe pisma z sądów, zrujnowane hale kolejnych fabryk, które nie miały szczęścia do transformacji, i portrety dawnych 20-, dziś – 60-latków, których wtedy dopadło SB i ZOMO. Dumnych, kogucich, wręcz hardych – ale cały czas jakby skulonych od ciosu.