„Samoańczycy to naród, który nie da się ujarzmić obcym. Są wolni, dumni i niezależni. Wobec naszych sporów, zakusów i interesów zachowują się z obojętnością. Są wojownikami. Nieraz pokazali, że potrafią walczyć z zaborcami zza oceanu.
Wojny pomiędzy wsiami, klanami i całymi związkami są na porządku dziennym. Nie dalej jak tydzień temu do wsi Leulumolenga, w której mieszkają ludzie Aana, nocą przypłynęli mężczyźni z Manona.
To mała, lecz wojownicza wyspa. Porwali najładniejszą kamajkaj, jak nazywają tu niezamężne dziewczęta, i zabrali ze sobą głowę Tamafaingi. Teraz nasza wieś szykuje wyprawę odwetową. Muszą odzyskać głowę Tamafaingi i dołączyć do niej głowę wroga.
Kiedyś opowiadano mi anegdotę, jak to naczelnik Lebon pomagał dostać się na ląd kapitanowi statku z Europy. Tutejsze wyspy oddzielone są od otwartego morza pasem rafy koralowej, statki nie mogą więc podpłynąć zbyt blisko, a i przeprawa szalupą nie jest łatwa. Lebon obiecał kapitanowi, że dostarczy go na ląd tak, że nawet nie zamoczy nóg. Wziął go na plecy i zaniósł na wyspę. Kapitan nie zmoczył nóg i na wyspę dotarł – ale z rozłupaną czaszką. Kiedy się to działo, nie wiem, bo tutejsi ludzie niewielką rolę przywiązują do upływu czasu – przynajmniej w naszym rozumieniu".
* * *
To był dzień, w którym Kubary miał wziąć udział w pracy nad łodzią va'a. Nad łodzią dla niego. Dotąd ilekroć wypływał na morze, musiał korzystać z łodzi któregoś z mieszkańców wsi. Kilka dni wcześniej wybrali w lesie odpowiednie drzewo, ścięli je, a pień przeciągnęli mozolnie do wioski na okrągłych, toczących się drewnianych wałkach. Pracą kierował Tataio, mistrz w swoim fachu.
– Witaj Tataio!
– Witaj!
– Czy nauczysz mnie, jak budować łódź?
– Kiedy skończymy, posiądziesz całą moją wiedzę, nikt na Samoa nie będzie umiał zbudować lepszej va'a. – Wyspiarz roześmiał się.
– Jesteś bardzo uprzejmy. Na to trzeba by całych lat, a ja zbuduję tylko jedną łódź. Od czego mam zacząć?
– Weź siekierkę i nadaj łodzi kształt taki, jaki powinna mieć. Pamiętaj, że to ty będziesz nią pływał. Przyjdę, jak już skończysz. Wtedy wydrążymy kadłub.
– Kiedy wrócisz?
Tataio popatrzył krytycznie na Kubarego ściskającego w dłoni specjalne narzędzie, będące czymś pomiędzy siekierą, motyką a dłutem.
– Za tydzień powinieneś być gotowy... – Po czym widząc lekkie przerażenie na twarzy Polaka, dodał uspokajająco: – No... może za pięć dni.
Praca poszła jednak szybciej, bo do Kubarego dołączył cały zespół miejscowych szkutników. Po nadaniu łodzi wydłużonego, smukłego kształtu odłożono siekierki. Bardziej precyzyjne prace wymagały użycia dłuta. Do tego służyły muszle morskiego ślimaka, którego Kubary oznaczył jako Terebra maculata, pozyskując jednocześnie kilka okazów do gromadzonej kolekcji. Z kolei szydła, którymi przeszywano żagiel, wykonywano z muszli Mitra episcopalis, posiadających zaostrzony wierzchołek i piękny, czerwono-pomarańczowy wzór.
– Kiedy będziesz zbierał te muszle, żeby zrobić dłuto, uważaj. Ślimaki są jadowite. Jeżeli wbiją ci zatruty kolec, będzie bolało – Tataio sumiennie pełnił rolę nauczyciela.
– Afasa zmarł w zeszłym roku po takim ukąszeniu – zauważył jeden z obecnych. Tataio wzruszył ramionami.
– Afasa tyle razy naruszał tapuj, że dziwię się, że spotkało go to dopiero wtedy. Każdego dnia, kiedy wypływał, byłem pewny, że nie minie go ole tapuj jau.
Ole tapuj jau oznaczało śmiertelne w skutkach ugodzenie przez wyskakującą z wielką prędkością z wody rybę z rodziny belonowatych, o wydłużonym jak włócznia pysku. Kara taka groziła złodziejom, a że podczas połowów rzeczywiście zdarzały się takie wypadki, ludzie bali się jej bardzo. Pojęcie tabu, zwanego na Samoa tapuj, zaintrygowało Kubarego, który poświęcił mu wiele miejsca w swoich notatkach.
Liny wytwarzano, skręcając z wprawą w palcach włókna kokosowe w długie, cienkie powrósła, które następnie splatano w grube, wytrzymałe wiązki. Palmy kokosowe na dalekich wyspach nie tylko dostarczały pożywienia, ale również wielorakiego surowca, służącego, oprócz wspomnianej produkcji lin, do wyplatania mat, żagli, hamaków, toreb i sieci, pokrywania liśćmi dachów chat i wykonywania najrozmaitszych, niezbędnych w codziennym życiu rzeczy. Krajowcy czuli więź z tą użyteczną palmą, tak jak oni przemierzającą ocean, której orzechy potrafiły odbywać drogą morską długie podróże pomiędzy wyspami, by po dotarciu do nowego lądu wypuścić kiełek i stworzyć nową kolonię.
Nauka Tataio obejmowała również tradycyjną nawigację. Na okrągłej wyplecionej macie, oznaczającej morze ograniczone widnokręgiem, ułożono pośrodku mały model czółna, a dookoła kawałki koralowca, wyobrażające gwiazdy ważne do określania kierunku żeglugi. Ten prosty pozornie system doskonalony był od setek lat i pozwalał na docieranie do wyznaczonego celu i bezpieczny powrót przez wielkie obszary oceanu, szczególnie pustego w tej części świata i pozbawionego punktów orientacyjnych.
* * *
Każdy dzień i każda noc na Wyspach Żeglarskich były czymś nowym, egzotycznym i całkowicie odrębnym od życia w świecie, który Kubary znał. Stopniowo jednak zapominał o dawnym Janie Kubarym i stawał się wyspiarzem z mórz południowych, legendarnych i na poły nierealnych dla reszty świata. Pewnego wieczoru wioskę opanowało niezwykłe ożywienie. Wieczorem miało zacząć się święto będące jednocześnie okazją do uczty. W tym okresie roku, podczas przełomu wiosny i lata, który na południowej półkuli przypadał na październik i listopad, przy znikającym księżycu, nocą na powierzchnię morza wypływały masowo robaki palolo. W rzeczywistości zwierzęta te należą do wieloszczetów, a wypływające na powierzchnię morza końcowe człony ich długich ciał zawierają jaja i stanowią pożywne źródło białka.
Do późna w nocy Samoańczycy brodzili, świecąc pochodniami po płytkiej wodzie, i czerpakami wyławiali rojące się robaki palolo. Inni odpływali nieco od brzegu, by korzystać z obfitości ulubionego pożywienia.
Garściami pakowali do ust palolo. Inni piekli morskie wieloszczety na prowizorycznych rusztach na plaży. Gorąca noc, spokojne morze, światła ognisk i pochodni oraz atmosfera niezwykłego długo wyczekiwanego i wspólnie przeżywanego wydarzenia miały w sobie urok i tajemnicę czegoś pierwotnego i leżącego u korzeni zamierzchłej historii ludzkości.
Lekki wiatr przyniósł powietrze znad otwartego oceanu. Kubary poczuł, że pora płynąć dalej.
* * *
Gdzieś pomiędzy mikronezyjskimi wyspami Yap a Ponape po oceanie żeglowało czółno perahu. Sterował nim szczupły, brodaty, półnagi człowiek. Z wyjątkiem twarzy i dłoni całe ciało pokryte miał tatuażami. Żuł betel i sterował ostro pod wiatr. Był to Polak Jan Stanisław Kubary. „Podróżuję jak Mikronezyjczycy – przez ocean, czółnem z żaglem jak szczypce kraba lub ogon fregaty i z bocznym pływakiem.
Na wielu wyspach jestem pierwszym białym, jaki tam dotarł. Gdybyż znali naszą cywilizację tylko pod taką postacią! Widzę, że ten świat niedługo zniknie – języki, których na jednej małej wyspie jest czasem kilka, wierzenia, zwyczaje, legendy, wiedza o oceanie i jego stworzeniach. Robię, co mogę, żeby go zachować. Może odrodzi się kiedyś z pracy, którą wykonuję".
Trasa rejsu Kubarego wiodła do ruin Nan Madol, nazywanych także Soun Nan-leng, co według wyspiarzy oznaczać miało Raj.
„Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Oto u wybrzeży wyspy, na tropikalnym morzu, rozciągały się ruiny megalitycznych budowli. Miasto, czy cokolwiek to kiedyś było, miało milę długości i niespełna pół mili szerokości. Zbudowane było z wielkich kamiennych bloków i skał koralowych, tak ciężkich, że tylko olbrzym byłby w stanie je poruszyć. Wyrastało wprost z przezroczystej, lazurowej wody. Nie miało ulic, tylko kanały wodne, którymi zapewne kiedyś poruszali się mieszkańcy. Teraz stoi puste – nie wiem, od ilu już lat czy wieków. Czyżbym odnalazł ruiny Atlantydy albo ślad biblijnego Edenu?
Postanowiłem spędzić w Nan Madol więcej czasu. Muszę dokonać pomiarów i spróbować znaleźć ślady dawnych mieszkańców i budowniczych tego miejsca. Niewątpliwie kiedyś żyła tu cywilizacja, dziś już wygasła. Nawet jeżeli nie znajdę słodkiej wody, mam zapas na kilka dni. Jestem sam. Nie przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie".
W ruinach Nan Madol zapadła noc. Na niebie świecił gwiazdozbiór Krzyża Południa, pełniący dla żeglarzy południowej hemisfery taką funkcję, jaką dla nas Gwiazda Polarna. Jan siedział na koralowym bloku i patrzył na morze. Cała jego powierzchnia świeciła zielonym, luminescencyjnym światłem miriadów miriad planktonicznych bruzdnic. Ruch wody nasilał niezwykłe światło. Każda przepływająca ryba pozostawiała za sobą zieloną, świetlistą smugę jak ogon komety.
Badania Kubarego były niezwykle wszechstronne. Dokumentując jako pierwszy, a zarazem zrządzeniem losu – ostatni badacz, odchodzącą kulturę mikronezyjską, nie rezygnował z obserwacji przyrodniczych, prac kartograficznych i badań oceanograficznych.
Fragment książki „Poza horyzont. Polscy podróżnicy", która ukazała się 24 czerwca nakładem Wydawnictwa Fronda.
Jan Stanisław Kubary (ur. 1846 w Warszawie – zm. 1896 na wyspie Ponape) – polski podróżnik i etnograf, pionier w badaniach Oceanii
W poniedziałek 11 lipca rozdamy trzy egzemplarze książki w konkursie na profilu „Rzeczpospolitej" na Facebooku: https://www.facebook.com/dziennikrzeczpospolita/
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95