Reklama

Z Powstania Styczniowego na Pacyfik

„Człowiek, który utracił swą wolność, bądź w wojnie, bądź moralnie, ginie... nie chce istnieć". Na Samoa taki człowiek udawał się w małej łódce na morze łowić ryby i nigdy już nie wracał. Czy dlatego dawno temu Jan Kubary w wieku dwudziestu trzech lat wyruszył z Warszawy, by resztę życia spędzić na wyspach Pacyfiku? Przed czym uciekał? Tego się już nie dowiemy.

Aktualizacja: 10.07.2016 20:25 Publikacja: 08.07.2016 01:00

Jan Stanisław Kubary z Samoańczykiem. „Moje zdjęcia będą jedynymi, jakie zostaną tu zrobione, bo ten

Jan Stanisław Kubary z Samoańczykiem. „Moje zdjęcia będą jedynymi, jakie zostaną tu zrobione, bo ten świat zniknie, zanim przeminie nasze pokolenie” – pisał proroczo podróżnik

Foto: materiały prasowe

Smuga cienia oddzieliła go od ojczyzny i przyniosła mu samotność i rozdarcie. Mierzył się z losem, żywiołem i przeszłością, próbując podzwrotnikowym słońcem rozjaśnić jądro ciemności. „Co dziś na lądzie się dzieje, samą wzgardę budzi, tak że stokroć milsze to odosobnienie na morzu niż życie wśród ludzi".

Pozostaje mieć nadzieję, że gdzieś na bezkresnych morzach południowych, na szmaragdowych wyspach, które już nie istnieją, Jan Stanisław Kubary odnalazł szczęście.

* * *

Wyspy były w większości pochodzenia wulkanicznego, porośnięte gęstą, tropikalną roślinnością. Na wielu odcinkach brzegi miały charakter skalistych urwisk, opadających wprost do oceanu. Najwyższe szczyty wyspy Sawaihi wznosiły się na 4000 stóp i były widoczne na odległość 50 mil angielskich.

Pomiędzy skalistymi partiami wybrzeża ciągnęły się piaszczyste plaże, zdobne wstęgą smukłych, strzelistych palm kokosowych. Od otwartego morza wyspy oddzielone były koralowymi rafami tworzącymi spokojne, idealnie lazurowe laguny. Wąskie przesmyki pomiędzy twardymi koralowcami umożliwiały wypłynięcie łodzią na ocean. Szczególnie piękna była wyspa Upolu. Przez cały rok na archipelagu panowała temperatura 30° Celsjusza. Od listopada do marca częste były ulewne deszcze i sztormy, podczas których fale wlewały się daleko w głąb lądu.

Na Samoa dopiero w początkach XVII wieku trafili Hiszpanie, po czym na ponad sto lat wyspy zostały zapomniane. Po ponownym odnalezieniu nazwano je Wyspami Żeglarskimi. W roku 1869, kiedy na Samoa przypłynął Jan Kubary, cywilizacja białego człowieka dopiero zaczynała zdobywać przyczółki na południowym Pacyfiku. Wielu wysp z archipelagów położonych jeszcze dalej w głąb oceanu nie było na mapach i nie dotarł do nich nikt poza ich rdzennymi mieszkańcami. Był to świat tętniący własnym, odrębnym życiem, dziewiczy, odcięty i – delikatny.

Reklama
Reklama

* * *

Niemal dwa miesiące temu Jan Kubary opuścił złotodajne puszcze Australii. Po okrążeniu Nowej Zelandii statek, na który się zaokrętował, minął Fidżi, a następnie Tonga, by w końcu rzucić kotwicę na Wyspach Żeglarskich. Zamierzał gromadzić zbiory etnograficzne, rysunki, eksponaty przyrodnicze, spisywać języki i rysować mapy, słowem zebrać i zachować cały daleki wyspiarski świat. Kontrakt na gromadzenie bezcennej wiedzy, który zawarł jeszcze w Hamburgu, odległym teraz i nieważnym, z „królem Pacyfiku" – hamburskim przedsiębiorcą Johanem Cesarem Godeffroyem, dawał mu możliwość korzystania z pomocy przedstawicielstw i faktorii handlowych.

Jak szybko miał się zorientować, była to pomoc iluzoryczna. Niemcy, Anglicy, Francuzi i Amerykanie trzymali się paru miejsc, angażując w rywalizację pomiędzy sobą, i przemyśliwując o aneksji wysp i zyskach z handlu koprą.

Co było na dalszych wyspach i czy w ogóle coś istniało dalej, czy też był tam tylko ocean, nikt dokładnie nie wiedział. Zbytnia ciekawość nie była wskazana. Wciąż żywa była pamięć o wydarzeniach nie tak zresztą dawnych, kiedy to jeden z papalangi przybyłych na francuskim okręcie „La Perouse" zastrzelił samoańskiego naczelnika na Tuluili. Samoańczycy pochowali wodza. Obok niego spoczęło 12 ciał napastników, którym odcięto głowy. Przez lata Wyspy Żeglarskie omijane były przez statki „jako zamieszkałe przez niebezpiecznych ludożerców".

Mógł zostać tu przez miesiąc. Albo do końca życia. Był rok 1869, a on w końcu czuł się wolny. Miał dwadzieścia trzy lata i był na Samoa.

* * *

„Samoańczycy pozwolili zostać mi u siebie. Zamieszkałem na skraju wsi Leulumolenga. Tutejsi ludzie należą do klanu Aana. Rano wypływamy na połów ryb, a wieczorem przypatruję się ich życiu. Rysuję, notuję słowa i opowieści. Robię zdjęcia. Nie widzieli jeszcze aparatu fotograficznego, a moje zdjęcia będą jedynymi, jakie zostaną tu zrobione, bo ten świat zniknie, zanim przeminie nasze pokolenie. Zbieram i kupuję dziwne ryby, ptaki, muszle, maty, które wyplatają, haczyki i harpuny, naszyjniki, broń i zwykłe narzędzia. Za wszystko płacę uczciwie pieniędzmi od Godeffroya, więc ludzie ufają mi. Dziś po zachodzie słońca, kiedy samoańska sowa zacznie nawoływać, a gęstwiny rozbłysną od świecących chrząszczy, odbędzie się uroczystość, na którą jestem zaproszony.

Na Wyspach Żeglarskich nie ma lwów, panter, bawołów i słoni, z którymi muszą mierzyć się podróżnicy na innych lądach. Jest ocean, na którym każdego dnia człowiek staje twarzą w twarz ze śmiercią.

Reklama
Reklama

Kilka dni temu wypłynąłem sam na połów. Chciałem schwytać żaglicę, jedną z tych, które polują tu licznie na ławice sardeli. Mięso żaglicy jest krwiste i pożywne, jak mięso zwierzęcia stałocieplnego.

Zależało mi też na spreparowaniu tej ryby. Ze względu na długi miecz na pysku, służący do nabijania zdobyczy, i wspaniałą płetwę grzbietową, rozpinaną jak żagiel przez tę najszybszą z ryb oceanu, żaglica byłaby wspaniałym okazem do muzeum. Nie zauważyłem nawet, kiedy nadeszła góra wody, która przewróciła czółno. Ten rejon świata jest aktywny sejsmicznie – być może był to skutek jakichś utajonych pod wodą ruchów dna. Moje czółno zniknęło.

Ląd widziałem tylko, gdy wznosiłem się na czubek kolejnej fali, później znikałem pomiędzy zielonawymi masami wody. Zacząłem płynąć. Poruszałem rękami i nogami, starając się nie zachłysnąć morską wodą. W pewnym momencie otworzyłem oczy pod powierzchnią wody i popatrzyłem w bezdenną głębinę. Pomyślałem, że nic nie może być tak głębokie, nawet Pacyfik. Naraz wydało mi się, że gdzieś pode mną przesuwa się wielki, ciemny kształt. Nabrałem powietrza i zanurzyłem głowę jeszcze raz. Woda była zielona i prześwietlona słońcem, niżej jednak światło zanikało i wzrok nie potrafił przeniknąć gęstniejącej ciemności. Tym razem głębina wydała się pusta.

Oto ja, Jan Kubary, do niedawna student medycyny w Warszawie, płynąłem wpław przez największy ocean świata. Ocean nie był przyjazny. Nie był też wrogi. Po prostu obojętny. I olbrzymi. I wówczas poczułem, że obok jest coś, czego uwaga jest skierowana na mnie. I że nie płynę sam od dłuższego czasu".

Świnia piekła się na ogniu. Kobiety z wioski odkrawały kawałki mięsa i kładły na liściach. Ludzie podchodzili i brali mięso. Potem zaczęli tańczyć i śpiewać. Kiedy w końcu syci i zmęczeni usiedli, najstarszy człowiek w wiosce zaczął opowiadać.

– Na zachodnim krańcu Sawaihi, tam gdzie słońce i księżyc chowają się na spoczynek, jest wejście do podziemnego królestwa Tapa. W domu o filarach z ciał zmarłych naczelników siedzi jego władca Savaesiulo. Jego głowa wystaje nad ziemię, a ręce o kształcie węży sięgają w głąb oceanu. Przed wejściem do podziemi rośnie wielka palma kokosowa. Każda dusza w drodze do podziemi przechodzi obok palmy. Jeżeli potknie się o nią, wraca do ciała, a zmarły ożywa.

Reklama
Reklama

Dusze zmarłych bez pogrzebu na morzu lub tych, których odcięte na wojnie głowy nie zostały odzyskane przez krewnych, błąkają się nocami w pobliżu domów, szczękając zębami i wyjąc „o te malili" – „o jakże zimno". Trzeba udać się wówczas na brzeg morza, rozłożyć matę i przyzywać zmarłego. Jeżeli nie przybywa, znaczy to, że gniewa się na wzywającego i chce, żeby wołał ktoś inny. Czasem przychodzi pod postacią listka, a czasem owada, który wyląduje na macie. Gdy tak się stanie, zwińcie matę i złóżcie ją do grobu, a dusza odzyska spokój.

Kubary notował w pamięci opowieść. Na Samoa częste były wypadki letargu, pozornie wyglądającego na śmierć. Często jednak człowiek nie zdążył wybudzić się ze śmiertelnego snu, gdyż w ciepłym klimacie nie zwlekano z pochówkiem.

Na wyspie Sawaihi mieszkał też budzący grozę rogaty Nifoloa, który burzył swoimi rogami domy i pustoszył całe wsie. Gdy wyruszał ze swojej siedziby, płynął pod wodą aż do wysp Apolima, Manono lub Upolu, a kurka wodna leciała ponad falami. Głos kurki zapowiadał atak, dlatego ile razy Samoańczycy słyszeli jej wołanie, tyle razy wzdragali się ze strachu. „Pewnego razu pokazano mi owego złowieszczego ptaka. Był to gatunek Rallus pectoralis, który chętnie dodałbym do zbiorów. Widziałem tu innego jeszcze chruściela, nieznanego dotychczas naturalistom. Jest wielkości małej kury, nielotny, ciemno upierzony, z żółtym dziobem i czerwonymi nogami. Jest rzadki i widziałem go tylko kilka razy. Sporządziłem jego opis, który prześlę do Europy dla potwierdzenia mojego odkrycia".

Samoańskie wyspy były zamieszkane przez bóstwa i duchy przyjazne, jak ole aitu fale – bogowie domowi, ale też przez istoty przerażające. Ole aitu tau tau był duchem, który zwieszał się z gałęzi i niespodziewanie stawał zapóźnionemu podróżnemu na głowie. Ole aitu piipii zaskakiwał ludzi, łapiąc ich i unieruchamiając w uścisku. Gorsze od nich były jednakże duchy bezimienne. Przemawiały cicho do wybranej ofiary i dotykały lekko jej ciała. Następnego dnia człowiek taki umierał, a na jego ciele zostawał siny odcisk palców.

Na koniec uczty pili wyostrzające zmysły kawakawa. Obok Kubarego siadł pokryty tatuażami mężczyzna. Patrzył na Polaka.

Reklama
Reklama

– Nie obawiaj się rekina. Nie pożre cię. On cię pilnuje.

– Skąd wiesz, o czym myślałem i co wydarzyło się na morzu?

Mężczyzna nie odpowiedział na pytanie. Może nie uznał go za istotne.

– Przed czym pilnuje mnie rekin? – spytał jeszcze raz Kubary.

– Przed cieniem z przeszłości – powiedział mieszkaniec wyspy i po chwili dodał: – Będziesz musiał płynąć jeszcze dalej.

Reklama
Reklama

– Dokąd? – spytał Polak, poddając się niezwykłemu nastrojowi chwili, półdzikiego ogniska i samoańskiej nocy.

– Dalej na ocean. Na wyspy, na które nie dopłynął jeszcze żaden papalangi.

– Czy wtedy ucieknę cieniowi z przeszłości?

– Przed nim nie da się uciec. Ale możesz stawić mu czoła.

Świtało już, gdy Kubary obudził się. Ognisko dawno wygasło.

Reklama
Reklama

„Samoańczycy to naród, który nie da się ujarzmić obcym. Są wolni, dumni i niezależni. Wobec naszych sporów, zakusów i interesów zachowują się z obojętnością. Są wojownikami. Nieraz pokazali, że potrafią walczyć z zaborcami zza oceanu.

Wojny pomiędzy wsiami, klanami i całymi związkami są na porządku dziennym. Nie dalej jak tydzień temu do wsi Leulumolenga, w której mieszkają ludzie Aana, nocą przypłynęli mężczyźni z Manona.

To mała, lecz wojownicza wyspa. Porwali najładniejszą kamajkaj, jak nazywają tu niezamężne dziewczęta, i zabrali ze sobą głowę Tamafaingi. Teraz nasza wieś szykuje wyprawę odwetową. Muszą odzyskać głowę Tamafaingi i dołączyć do niej głowę wroga.

Kiedyś opowiadano mi anegdotę, jak to naczelnik Lebon pomagał dostać się na ląd kapitanowi statku z Europy. Tutejsze wyspy oddzielone są od otwartego morza pasem rafy koralowej, statki nie mogą więc podpłynąć zbyt blisko, a i przeprawa szalupą nie jest łatwa. Lebon obiecał kapitanowi, że dostarczy go na ląd tak, że nawet nie zamoczy nóg. Wziął go na plecy i zaniósł na wyspę. Kapitan nie zmoczył nóg i na wyspę dotarł – ale z rozłupaną czaszką. Kiedy się to działo, nie wiem, bo tutejsi ludzie niewielką rolę przywiązują do upływu czasu – przynajmniej w naszym rozumieniu".

* * *

To był dzień, w którym Kubary miał wziąć udział w pracy nad łodzią va'a. Nad łodzią dla niego. Dotąd ilekroć wypływał na morze, musiał korzystać z łodzi któregoś z mieszkańców wsi. Kilka dni wcześniej wybrali w lesie odpowiednie drzewo, ścięli je, a pień przeciągnęli mozolnie do wioski na okrągłych, toczących się drewnianych wałkach. Pracą kierował Tataio, mistrz w swoim fachu.

– Witaj Tataio!

– Witaj!

– Czy nauczysz mnie, jak budować łódź?

– Kiedy skończymy, posiądziesz całą moją wiedzę, nikt na Samoa nie będzie umiał zbudować lepszej va'a. – Wyspiarz roześmiał się.

– Jesteś bardzo uprzejmy. Na to trzeba by całych lat, a ja zbuduję tylko jedną łódź. Od czego mam zacząć?

– Weź siekierkę i nadaj łodzi kształt taki, jaki powinna mieć. Pamiętaj, że to ty będziesz nią pływał. Przyjdę, jak już skończysz. Wtedy wydrążymy kadłub.

– Kiedy wrócisz?

Tataio popatrzył krytycznie na Kubarego ściskającego w dłoni specjalne narzędzie, będące czymś pomiędzy siekierą, motyką a dłutem.

– Za tydzień powinieneś być gotowy... – Po czym widząc lekkie przerażenie na twarzy Polaka, dodał uspokajająco: – No... może za pięć dni.

Praca poszła jednak szybciej, bo do Kubarego dołączył cały zespół miejscowych szkutników. Po nadaniu łodzi wydłużonego, smukłego kształtu odłożono siekierki. Bardziej precyzyjne prace wymagały użycia dłuta. Do tego służyły muszle morskiego ślimaka, którego Kubary oznaczył jako Terebra maculata, pozyskując jednocześnie kilka okazów do gromadzonej kolekcji. Z kolei szydła, którymi przeszywano żagiel, wykonywano z muszli Mitra episcopalis, posiadających zaostrzony wierzchołek i piękny, czerwono-pomarańczowy wzór.

– Kiedy będziesz zbierał te muszle, żeby zrobić dłuto, uważaj. Ślimaki są jadowite. Jeżeli wbiją ci zatruty kolec, będzie bolało – Tataio sumiennie pełnił rolę nauczyciela.

– Afasa zmarł w zeszłym roku po takim ukąszeniu – zauważył jeden z obecnych. Tataio wzruszył ramionami.

– Afasa tyle razy naruszał tapuj, że dziwię się, że spotkało go to dopiero wtedy. Każdego dnia, kiedy wypływał, byłem pewny, że nie minie go ole tapuj jau.

Ole tapuj jau oznaczało śmiertelne w skutkach ugodzenie przez wyskakującą z wielką prędkością z wody rybę z rodziny belonowatych, o wydłużonym jak włócznia pysku. Kara taka groziła złodziejom, a że podczas połowów rzeczywiście zdarzały się takie wypadki, ludzie bali się jej bardzo. Pojęcie tabu, zwanego na Samoa tapuj, zaintrygowało Kubarego, który poświęcił mu wiele miejsca w swoich notatkach.

Liny wytwarzano, skręcając z wprawą w palcach włókna kokosowe w długie, cienkie powrósła, które następnie splatano w grube, wytrzymałe wiązki. Palmy kokosowe na dalekich wyspach nie tylko dostarczały pożywienia, ale również wielorakiego surowca, służącego, oprócz wspomnianej produkcji lin, do wyplatania mat, żagli, hamaków, toreb i sieci, pokrywania liśćmi dachów chat i wykonywania najrozmaitszych, niezbędnych w codziennym życiu rzeczy. Krajowcy czuli więź z tą użyteczną palmą, tak jak oni przemierzającą ocean, której orzechy potrafiły odbywać drogą morską długie podróże pomiędzy wyspami, by po dotarciu do nowego lądu wypuścić kiełek i stworzyć nową kolonię.

Nauka Tataio obejmowała również tradycyjną nawigację. Na okrągłej wyplecionej macie, oznaczającej morze ograniczone widnokręgiem, ułożono pośrodku mały model czółna, a dookoła kawałki koralowca, wyobrażające gwiazdy ważne do określania kierunku żeglugi. Ten prosty pozornie system doskonalony był od setek lat i pozwalał na docieranie do wyznaczonego celu i bezpieczny powrót przez wielkie obszary oceanu, szczególnie pustego w tej części świata i pozbawionego punktów orientacyjnych.

* * *

Każdy dzień i każda noc na Wyspach Żeglarskich były czymś nowym, egzotycznym i całkowicie odrębnym od życia w świecie, który Kubary znał. Stopniowo jednak zapominał o dawnym Janie Kubarym i stawał się wyspiarzem z mórz południowych, legendarnych i na poły nierealnych dla reszty świata. Pewnego wieczoru wioskę opanowało niezwykłe ożywienie. Wieczorem miało zacząć się święto będące jednocześnie okazją do uczty. W tym okresie roku, podczas przełomu wiosny i lata, który na południowej półkuli przypadał na październik i listopad, przy znikającym księżycu, nocą na powierzchnię morza wypływały masowo robaki palolo. W rzeczywistości zwierzęta te należą do wieloszczetów, a wypływające na powierzchnię morza końcowe człony ich długich ciał zawierają jaja i stanowią pożywne źródło białka.

Do późna w nocy Samoańczycy brodzili, świecąc pochodniami po płytkiej wodzie, i czerpakami wyławiali rojące się robaki palolo. Inni odpływali nieco od brzegu, by korzystać z obfitości ulubionego pożywienia.

Garściami pakowali do ust palolo. Inni piekli morskie wieloszczety na prowizorycznych rusztach na plaży. Gorąca noc, spokojne morze, światła ognisk i pochodni oraz atmosfera niezwykłego długo wyczekiwanego i wspólnie przeżywanego wydarzenia miały w sobie urok i tajemnicę czegoś pierwotnego i leżącego u korzeni zamierzchłej historii ludzkości.

Lekki wiatr przyniósł powietrze znad otwartego oceanu. Kubary poczuł, że pora płynąć dalej.

* * *

Gdzieś pomiędzy mikronezyjskimi wyspami Yap a Ponape po oceanie żeglowało czółno perahu. Sterował nim szczupły, brodaty, półnagi człowiek. Z wyjątkiem twarzy i dłoni całe ciało pokryte miał tatuażami. Żuł betel i sterował ostro pod wiatr. Był to Polak Jan Stanisław Kubary. „Podróżuję jak Mikronezyjczycy – przez ocean, czółnem z żaglem jak szczypce kraba lub ogon fregaty i z bocznym pływakiem.

Na wielu wyspach jestem pierwszym białym, jaki tam dotarł. Gdybyż znali naszą cywilizację tylko pod taką postacią! Widzę, że ten świat niedługo zniknie – języki, których na jednej małej wyspie jest czasem kilka, wierzenia, zwyczaje, legendy, wiedza o oceanie i jego stworzeniach. Robię, co mogę, żeby go zachować. Może odrodzi się kiedyś z pracy, którą wykonuję".

Trasa rejsu Kubarego wiodła do ruin Nan Madol, nazywanych także Soun Nan-leng, co według wyspiarzy oznaczać miało Raj.

„Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Oto u wybrzeży wyspy, na tropikalnym morzu, rozciągały się ruiny megalitycznych budowli. Miasto, czy cokolwiek to kiedyś było, miało milę długości i niespełna pół mili szerokości. Zbudowane było z wielkich kamiennych bloków i skał koralowych, tak ciężkich, że tylko olbrzym byłby w stanie je poruszyć. Wyrastało wprost z przezroczystej, lazurowej wody. Nie miało ulic, tylko kanały wodne, którymi zapewne kiedyś poruszali się mieszkańcy. Teraz stoi puste – nie wiem, od ilu już lat czy wieków. Czyżbym odnalazł ruiny Atlantydy albo ślad biblijnego Edenu?

Postanowiłem spędzić w Nan Madol więcej czasu. Muszę dokonać pomiarów i spróbować znaleźć ślady dawnych mieszkańców i budowniczych tego miejsca. Niewątpliwie kiedyś żyła tu cywilizacja, dziś już wygasła. Nawet jeżeli nie znajdę słodkiej wody, mam zapas na kilka dni. Jestem sam. Nie przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie".

W ruinach Nan Madol zapadła noc. Na niebie świecił gwiazdozbiór Krzyża Południa, pełniący dla żeglarzy południowej hemisfery taką funkcję, jaką dla nas Gwiazda Polarna. Jan siedział na koralowym bloku i patrzył na morze. Cała jego powierzchnia świeciła zielonym, luminescencyjnym światłem miriadów miriad planktonicznych bruzdnic. Ruch wody nasilał niezwykłe światło. Każda przepływająca ryba pozostawiała za sobą zieloną, świetlistą smugę jak ogon komety.

Badania Kubarego były niezwykle wszechstronne. Dokumentując jako pierwszy, a zarazem zrządzeniem losu – ostatni badacz, odchodzącą kulturę mikronezyjską, nie rezygnował z obserwacji przyrodniczych, prac kartograficznych i badań oceanograficznych.

Fragment książki „Poza horyzont. Polscy podróżnicy", która ukazała się 24 czerwca nakładem Wydawnictwa Fronda.

Jan Stanisław Kubary (ur. 1846 w Warszawie – zm. 1896 na wyspie Ponape) – polski podróżnik i etnograf, pionier w badaniach Oceanii

W poniedziałek 11 lipca rozdamy trzy egzemplarze książki w konkursie na profilu „Rzeczpospolitej" na Facebooku: https://www.facebook.com/dziennikrzeczpospolita/

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Kino, które smakuje. Jak jedzenie na ekranie karmi zmysły i wyobraźnię
Plus Minus
Paul Cézanne w Prowansji: śladami mistrza nowoczesnego malarstwa
Plus Minus
„Piątka dla zwierząt” – ustawa, która wstrząsnęła PiS i wciąż dzieli polityków
Plus Minus
Syn Lwa Pandższiru: Talibowie to brutalna mniejszość
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Realizm Leona XIV
Reklama
Reklama