Mickiewiczowski Konrad ze swoim marzeniem „rządu dusz" jest już najwyraźniej passé. Tak przynajmniej można wywnioskować z lektury „Inferno" Dana Browna czy też z wchodzącej do kin ekranizacji tej powieści. Teraz ostrzeżenie dla tych, którzy zamierzają przeczytać lub obejrzeć to specyficzne skrzyżowanie kryminału z przewodnikiem turystycznym po Florencji: w następnym akapicie będzie spoiler.
Oto szalony i oczywiście: „genialny" – jak to w tego typu utworach niezmiennie bywa – naukowiec Bertrand Zobrist przeczytał sobie stare dzieła Malthusa i po skomplikowanych obliczeniach, używając tak „zaawansowanych" pojęć matematycznych jak postęp geometryczny, doszedł do wniosku, że niesforna ludzkość rozmnaża się zbyt lekkomyślnie. Będąc człowiekiem nie tylko genialnym (o czym niewątpliwie świadczy znajomość wzorów na postęp geometryczny), ale także niezwykle odpowiedzialnym etycznie, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i zredukować liczbę mieszkańców Ziemi, zarażając ich straszliwym wirusem.
Dzielny profesor Robert Langdon (na ekranie Tom Hanks) myśli, że wirus stworzony przez Zobrista jest zabójczy, stara się więc powstrzymać „genialnego naukowca". Niestety, jego misja kończy się fiaskiem, wirus zostaje uwolniony, ludzkość zainfekowana. Niestety? Ależ skąd! W finale historii dowiadujemy się, że wirus „jedynie" sterylizuje losowo wybrane jednostki. A to – jak sugeruje Brown ustami dr Sinskey – nie tylko nie jest karygodną zbrodnią, ale wręcz ze wszech miar słusznym etycznie postępkiem! Jak tu się bowiem oburzać, skoro decyzję o sterylizacji podjął ekspert, fachowiec, uczony, który jeden jedyny wie, jak uchronić ludzkość i świat cały od katastrofy powodowanej przez beztrosko rozmnażających się ludzi.
Jak widać „rząd dusz" nie jest już w naszych czasach potrzebny, bo wystarcza „rząd ciał". Wykorzystując matematykę z gimnazjum i genetykę z najnowocześniejszych laboratoriów, można sterować bezsilną i bezwolną masą ludzką, ustalając współczynnik dzietności na poziomie, który specjaliści uznają za pożądany. „Co ja zechcę, niech wnet zgadną, spełnią, tym się uszczęśliwią, a jeżeli się sprzeciwią"... Nie, spokojnie, nie sprzeciwią się. Na protesty już za późno, bo supermoralny i hipergenialny bohater naukowiec już sobie wysterylizował odpowiednią część społeczeństwa, nie pytając nikogo o zdanie. Pytać nie musiał, bo przecież profesjonalnie wszystko „obliczył". A my mamy to zaakceptować i nie stawiać kłopotliwych pytań. Przecież nawet dzielny profesor Langdon też najwyraźniej dał się ostatecznie przekonać tej „logice nie do podważenia".
Tyrania filozofów
Pomysł, żeby ludzkość poddana była arbitralnym decyzjom uczonych, jest bardzo stary. Babilońscy magowie, egipscy kapłani czy też w bardziej prymitywnych społecznościach – szamani, potrafili zdobyć władzę polityczną, której źródłem była moc oparta na wiedzy. Na wiedzy tajemnej, niedostępnej ogółowi, niezrozumiałej przez maluczkich, a przez to odbieranej przez nich jako czarna lub biała magia. Klasyczny przykład tego zjawiska jest przedstawiony w polskiej literaturze w „Faraonie" Bolesława Prusa, w którym wiedza kapłanów o nadchodzącym zaćmieniu słońca zostaje przez nich użyta jako broń w starciu o autorytarną władzę.