Jaką rolę w świecie odgrywają naukowcy?

Demokracja wypacza się zarówno w dyktaturze autorytetów, w której bierne społeczeństwo ślepo podąża za „wybitnymi jednostkami", traktując ich sądy jak dogmat, jak też w pseudodemokracji ignorantów.

Aktualizacja: 14.10.2016 22:06 Publikacja: 13.10.2016 12:56

Egipscy kapłani z ekranizacji „Faraona” – posiadacze wiedzy tajemnej niedostępnej maluczkim

Egipscy kapłani z ekranizacji „Faraona” – posiadacze wiedzy tajemnej niedostępnej maluczkim

Foto: POLFILM/EAST NEWS

Mickiewiczowski Konrad ze swoim marzeniem „rządu dusz" jest już najwyraźniej passé. Tak przynajmniej można wywnioskować z lektury „Inferno" Dana Browna czy też z wchodzącej do kin ekranizacji tej powieści. Teraz ostrzeżenie dla tych, którzy zamierzają przeczytać lub obejrzeć to specyficzne skrzyżowanie kryminału z przewodnikiem turystycznym po Florencji: w następnym akapicie będzie spoiler.

Oto szalony i oczywiście: „genialny" – jak to w tego typu utworach niezmiennie bywa – naukowiec Bertrand Zobrist przeczytał sobie stare dzieła Malthusa i po skomplikowanych obliczeniach, używając tak „zaawansowanych" pojęć matematycznych jak postęp geometryczny, doszedł do wniosku, że niesforna ludzkość rozmnaża się zbyt lekkomyślnie. Będąc człowiekiem nie tylko genialnym (o czym niewątpliwie świadczy znajomość wzorów na postęp geometryczny), ale także niezwykle odpowiedzialnym etycznie, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i zredukować liczbę mieszkańców Ziemi, zarażając ich straszliwym wirusem.

Dzielny profesor Robert Langdon (na ekranie Tom Hanks) myśli, że wirus stworzony przez Zobrista jest zabójczy, stara się więc powstrzymać „genialnego naukowca". Niestety, jego misja kończy się fiaskiem, wirus zostaje uwolniony, ludzkość zainfekowana. Niestety? Ależ skąd! W finale historii dowiadujemy się, że wirus „jedynie" sterylizuje losowo wybrane jednostki. A to – jak sugeruje Brown ustami dr Sinskey – nie tylko nie jest karygodną zbrodnią, ale wręcz ze wszech miar słusznym etycznie postępkiem! Jak tu się bowiem oburzać, skoro decyzję o sterylizacji podjął ekspert, fachowiec, uczony, który jeden jedyny wie, jak uchronić ludzkość i świat cały od katastrofy powodowanej przez beztrosko rozmnażających się ludzi.

Jak widać „rząd dusz" nie jest już w naszych czasach potrzebny, bo wystarcza „rząd ciał". Wykorzystując matematykę z gimnazjum i genetykę z najnowocześniejszych laboratoriów, można sterować bezsilną i bezwolną masą ludzką, ustalając współczynnik dzietności na poziomie, który specjaliści uznają za pożądany. „Co ja zechcę, niech wnet zgadną, spełnią, tym się uszczęśliwią, a jeżeli się sprzeciwią"... Nie, spokojnie, nie sprzeciwią się. Na protesty już za późno, bo supermoralny i hipergenialny bohater naukowiec już sobie wysterylizował odpowiednią część społeczeństwa, nie pytając nikogo o zdanie. Pytać nie musiał, bo przecież profesjonalnie wszystko „obliczył". A my mamy to zaakceptować i nie stawiać kłopotliwych pytań. Przecież nawet dzielny profesor Langdon też najwyraźniej dał się ostatecznie przekonać tej „logice nie do podważenia".

Tyrania filozofów

Pomysł, żeby ludzkość poddana była arbitralnym decyzjom uczonych, jest bardzo stary. Babilońscy magowie, egipscy kapłani czy też w bardziej prymitywnych społecznościach – szamani, potrafili zdobyć władzę polityczną, której źródłem była moc oparta na wiedzy. Na wiedzy tajemnej, niedostępnej ogółowi, niezrozumiałej przez maluczkich, a przez to odbieranej przez nich jako czarna lub biała magia. Klasyczny przykład tego zjawiska jest przedstawiony w polskiej literaturze w „Faraonie" Bolesława Prusa, w którym wiedza kapłanów o nadchodzącym zaćmieniu słońca zostaje przez nich użyta jako broń w starciu o autorytarną władzę.

Aby takie użycie wiedzy było jednak możliwe, konieczne jest wykluczenie ogółu społeczeństwa ze zrozumienia zjawisk, które uczeni dobrze już poznali. Zaćmienie słońca może być bowiem interpretowane jako gniew bogów tylko wtedy, gdy wiedza astronomiczna jest wśród zwykłych ludzi na wystarczająco niskim poziomie. Wybrzmiewa tu zresztą echo sugestii Platona, by w jego doskonałym państwie wykształcona klasa panująca rządziła „ludzkim bydłem", odcinając klasę służącą nie tylko od dostępu do broni, ale i od rzetelnej edukacji.

Stawia to wszystko współczesnych uczonych w dość niezręcznym położeniu. Z jednej strony obecna nauka wytworzyła metodologię będącą zaprzeczeniem magii czy też wiedzy tajemnej. Teoretycznie każdy, kto naprawdę chce, może poznać przyczyny, dla których ogólna teoria względności czy mechanika kwantowa uznane są za poprawny opis rzeczywistości. Nikt nie jest z tej wiedzy wykluczony, podręczniki fizyki stoją na półkach w bibliotekach.

Z drugiej jednak strony, zrozumienie zaawansowanych teorii naukowych wymaga zwykle wielu lat ciężkiej pracy. W praktyce zatem skazani jesteśmy na powszechną ignorancję w niezwykle zaawansowanym technologicznie świecie. Istotnie, niewiele jest osób, które włączając laptop, mają choćby mizerne pojęcie o uniwersalnej maszynie Turinga. Nie oczekujemy od telewidzów znajomości równań Maxwella, a od pacjentów poddających się rezonansowi magnetycznemu choćby pobieżnej wiedzy o transformacie Fouriera. W ten sposób mechanizm działania większości zdobyczy współczesnej cywilizacji pozostaje zagadkowy i „magiczny" dla większości ich użytkowników. Uczony przez wielu współczesnych może być więc łatwo postrzegany jako nowoczesny szaman, który „tumani i przestrasza" zadziwiającymi wynalazkami oraz naukowym żargonem nic z tego nie pojmujące tłumy.

Taka sytuacja rodzić może u części uczonych silną pokusę, by tak jak egipscy kapłani nadużywać swojego autorytetu. Skoro ludzie i tak nie rozumieją tych obszarów, które uczeni naprawdę znają, dlaczego nie zacząć rościć sobie praw profesjonalisty także do tych obszarów, które w nikłym tylko stopniu znajdują się w obszarze naukowej ekspertyzy?

Wątpliwe założenia

Zbrodnia Bertranda Zobrista jest w ostatniej części „Inferno" wyraźnie relatywizowana i usprawiedliwiana jakomniejsze zło, opierając się właśnie na takim „szamańskim" postrzeganiu współczesnej nauki. Sugeruje się, że eksplozja demograficzna ludzkości jest nieuchronna, bo tak to sobie Zobrist obliczył. Sedno tych obliczeń pozostaje jednak tajemnicze i magiczne, bo nigdzie nie jest jasno powiedziane, jakie równania, jakie modele zostały użyte do postawienia tak kategorycznej tezy.

Tymczasem sugestia, że autorytarną decyzję o sterylizacji części ludzkości usprawiedliwiać może jakaś tajemnicza matematyka to zupełne kuriozum. Przekłamanie, które tu występuje, jest jednak dość subtelne i niestety nie pojawia się jedynie w kryminałach. Sedno oszustwa polega na zatarciu granicy pomiędzy arbitralnie przyjmowanym założeniem a niepodważalnym twierdzeniem. To ostatnie jest niezmienną i niemożliwą do obalenia prawdą. To pierwsze podlega dyskusji i może, a nawet musi, być kwestionowane.

Problem ten świetnie widać właśnie w idei Malthusa. Założenia tu czynione są proste. Po pierwsze przyjmujemy, że liczba ludzi zwiększa się w postępie geometrycznym, tzn. co ustaloną jednostkę czasu mnożona jest przez pewną liczbę większą od jeden. Drugie z założeń Malthusa mówi, że dostępne zasoby wzrastają w postępie arytmetycznym, to znaczy, co ustaloną jednostkę czasu zwiększane są o tę samą wielkość. Jeśli przyjmiemy, że założenia te są prawdziwe, to istotnie da się z nich wyprowadzić w sposób całkowicie ścisły, że ludzkość czekać musi katastrofa, bowiem żaden ciąg arytmetyczny nie jest w stanie nadążyć za określonym wyżej postępem geometrycznym. Tę matematyczną obserwację można łatwo dowieść, w związku z czym jest ona niepodważalna.

Nie jest tak jednak z założeniami Malthusa, których w żadnym razie nie należy bezmyślnie akceptować! Żyjemy przecież w Europie, która w wielu krajach ma problem z odtwarzaniem pokoleń, a której wskaźniki ekonomiczne rosną średnio o kilka procent co kilka lat. Wskazuje to, że w znacznej liczbie krajów europejskich to bardziej zasoby rosną dziś w postępie geometrycznym niż liczba ludności, odwrotnie niż to postulował Malthus. Wniosek z tego jest taki, że nie możemy traktować ludzi jak bakterii, które samoczynnie dzielą się w procesie mitozy i nie mogą się przed tym w żaden sposób powstrzymać.

Problem z modelem Malthusa nie wynika więc z jakichkolwiek niedoskonałości technicznych, które pojąć mogą tylko specjaliści. Wynika on z wątpliwych założeń, które rozumieć i kwestionować może każdy. Warto też dodać, że w modelach matematycznych stosowanych dziś w ekologii standardowo uwzględnia się także zjawisko konkurencji wśród osobników danej populacji. W takiej sytuacji (opisywanej w tzw. modelu Verhulsta) liczba osobników po okresie szybkiego wzrostu zaczyna się stabilizować na pewnym ustalonym poziomie. Taki model jest dużo bardziej realistyczny i dużo częściej stosowany, ale jak widać „genialny naukowiec" Zobrist tak się podekscytował sterylizacją ludzkości, że już nie zdążył o tym doczytać w odpowiednich podręcznikach do nauki biologii.

Pewność naukowych hipotez

Problem nieuchronności naukowych przewidywań (co sugerowane jest w „Inferno") zasługuje zresztą na osobny komentarz. Pewność naukowych hipotez zależy w olbrzymim stopniu od przedmiotu badań; inaczej wygląda ona wtedy, gdy opisujemy ściśle zdefiniowane obiekty abstrakcyjne, inaczej, gdy zajmujemy się materią nieożywioną, i inaczej, gdy mówimy o człowieku.

W przypadku matematyki badającej obiekty czysto abstrakcyjne, jesteśmy w stanie udowadniać nasze twierdzenia ponad wszelką wątpliwość. Jest to sytuacja raczej wyjątkowa niż powszechna. Unikalność rozumowania matematycznego łatwo spostrzec w odpowiednim świetle, gdy przypomni się fakt, że próby dowiedzenia V postulatu Euklidesa (który równoważny jest ze stwierdzeniem, że na płaszczyźnie przez punkt poza prostą przechodzi tylko jedna prosta do niej równoległa) z pierwszych czterech (znacznie prostszych) trwały ponad tysiąc lat i pomimo wielu błyskotliwych argumentacji wszystkie co do jednej zostały ostatecznie przez matematyków odrzucone, bo nie spełniały odpowiedniego rygoru rozumowania.

I całe szczęście, bo ostatecznie ściśle udowodniono, że V postulatu Euklidesa z pierwszych czterech wyprowadzić się nie da, bo wcale z nich nie wynika! Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że powstałe wcześniej dziesiątki fałszywych „dowodów" łatwo byłoby zaakceptować przy bardziej liberalnych kryteriach dedukcyjnego rygoru, jakie charakteryzują przecież wiele obszarów nauk humanistycznych. Bez języka formalnego, bez ścisłych definicji, nie dałoby się dojść do porozumienia, nie dałoby się wyrugować wszystkich subtelnych przekłamań. W tej sytuacji powstałyby zapewne różne szkoły, nurty i odłamy mające swoich wybitnych patronów, z których jedna frakcja – nazwijmy ich libertarianami– upierała się, że V postulat da się dowieść z pierwszych czterech, a inni – powiedzmy konserwatyści – twierdzili, że nie.

W matematyce taka sytuacja możliwa nie jest, bo wszelkie przekłamania prędzej czy później zostają wyłapane, co wynika z powszechnej akceptacji przyjętych założeń oraz metodologii, zgodnie z którą pojedynczy kontrprzykład obala całą teorię. Największy koszmar matematyka to jakaś niedostrzeżona pomyłka w jednej z tysięcy linijek dowodu, która przekreślić może wysiłek wielu lat. Stres z tym związany odreagowują matematycy, powtarzając złośliwą anegdotę o różnicy między nimi a filozofami: chociaż jednym i drugim wystarcza do pracy papier i ołówek, to jednak ci pierwsi używają jeszcze kosza na śmieci. Trzeba tu jednak uczciwie przyznać, że „brutalny" rygor matematyki, jaki daje absolutną pewność jej wyników, nie daje się przenieść poza świat bytów czysto abstrakcyjnych. Im bardziej oddalamy się od świata czystej abstrakcji, tym mniej pewne stają się nasze twierdzenia.

Najbliższe ideału są jeszcze duże obszary fizyki, w szczególności mechanika Newtona, która z początkowego rozmieszczenia mas i prędkości ciał przewiduje wszystkie przyszłe stany układu. Przyszłość jest tu zdeterminowana ściśle i bezwarunkowo, a matematyka jest kluczem do jej poznania. Co więcej ewolucją układów mechanicznych rządzi tylko jedna prosta zasada (której odkrywcą był Pierre Louis Maupertuis). Stwierdza ona, że spośród wszystkich możliwych rozwojów wypadków, które prowadzą od stanu A do stanu B wybierany przez naturę jest tylko taki, który czyni pewną wielkość (zwaną działaniem) najmniejszą z możliwych. Ponieważ rzecz dotyczy dowolnych układów mechanicznych, uniwersalność i prostota reguły „najmniejszego działania" jest urzekająca. Nic dziwnego, że pomysł, by podobne prawa dostrzec w świecie ludzkim, szybko pojawił się w innych dziedzinach wiedzy. Idea ta okazała się jednak niezwykle zwodnicza.

Wolna wola

Mechaniczne przenoszenie wielkich idei fizyki do nauk społecznych kończy się prawie zawsze klęską, bo bagatelizuje istnienie ludzkiej wolnej woli, która przekreśla pełny determinizm. Owszem, człowiek podlega prawom fizyki, musi respektować zasady zachowania pędu i energii, nie może jak baron Münchhausen sam siebie wyciągnąć z bagna za włosy. A jednak w obrębie tych niewzruszalnych praw ma swoją wolność wyboru. Ktokolwiek w to wątpi, niech obejrzy świetną „Grawitację" z Sandrą Bullock i odpowie na pytanie, czy grana przez nią postać powróciła na Ziemię jedynie jako bierna masa materii, którą mechanika newtonowska poprowadziła po bardzo dziwnej trajektorii.

Prawda jest taka, że pomijanie ludzkiej swobody wyboru w naukach społecznych przypomina rozważania o locie samolotu z pominięciem oporu powietrza. Z całym szacunkiem dla szalonego profesora Zobrista: ludzie nie rozmnażają się z myślą o funkcji wykładniczej i z nieodpartą potrzebą dostosowania wzrostu swej populacji do jej wykresu.

Podobne trudności z próbą bezpośredniego przeniesienia idei fizycznej (a wraz z nią podobnej niepodważalności stawianych tez) do świata społecznego pojawiają się w utylitaryzmie Benthama, który piękną ideę Maupertuis, przekształca w postulat, by ewolucją społeczną ludzkości rządziło jedno banalnie proste prawo: „maksymalizacja szczęścia maksymalnej liczby ludzi". Przekładając pewien wariant tej idei na język bardziej formalny: kierujący się utylitaryzmem oświecony władca (czy też „szalony naukowiec") powinien obliczyć sumaryczne szczęście i cierpienie poddanych, a następnie podejmować decyzje tak, by ten zagregowany poziom zadowolenia maksymalizować.

Brzmi to obiecująco do momentu, gdy zaczniemy się zastanawiać, w jakich jednostkach mierzyć cierpienie jednych, a szczęście innych. Kto ma decydować o tym, ile jednostek zadowolenia przypisać szczęśliwej miłości, dobrej pracy, czy też smacznej kolacji, a ile jednostek cierpienia poszczególnym chorobom czy śmierci bliskich osób? Matematyka nie ma w tym obszarze nic do powiedzenia, bo są to czysto arbitralne wybory. Co gorsza, łączenie ludzi w jeden konglomerat i rozpatrywanie ludzkości niemal jako realnego bytu, który może być szczęśliwy lub nie, jest wątpliwe moralnie, bo zdaje się dopuszczać unieszczęśliwianie pojedynczych jednostek byle tylko zwiększyć sumaryczne szczęście.

Dochodzimy tu zresztą do sedna problemu: metoda naukowa pozwala na gromadzenie wiedzy, testowanie jej w doświadczeniach i wyciąganie nieuchronnych, a czasem tylko bardzo prawdopodobnych, wniosków z przyjętych założeń. To jednak, jakie te założenia są, co uznajemy za pewnik czy postulat moralny, bardzo często nie leży w obrębie ekspertyzy uczonych. Nie widać bowiem żadnych powodów, dla których nawet najbardziej ceniony profesor etyki miałby prawo decydować, jakimi wartościami mają się w swym życiu kierować jego studenci. Nie oznacza to oczywiście, że nie ma prawa mieć poglądów na ten temat. Prawo takie ma, ale jako zwykły człowiek, a nie uprzywilejowany ekspert. Dobrze wyraża to zresztą Karl Popper, gdy stwierdza, że zastosowanie nauki w obszarze funkcjonowania instytucji ludzkich ograniczone być powinno do odpowiedzi na pytania typu: „Jeśli takie, a takie są nasze cele, to czy dana instytucja jest dobrze zaprojektowana i zorganizowana, by je osiągać". Natomiast na pytanie o cele i wartości odpowiadać musi każdy obywatel, a nie jedynie wybrana kasta profesjonalistów.

Demokratyczna ruletka

Błaha historyjka stanowiąca osnowę fabuły „Inferno" nie byłaby warta wspomnienia, gdyby nie fakt, że dotyka ona jednego z kluczowych problemów współczesności, mianowicie roli naukowców we współczesnym świecie i ich komunikacji z resztą społeczeństwa. Komunikacja ta jest niezwykle ważna dla dobrego funkcjonowania demokracji. Jej jakość nie zależy jednak tylko od uczonych, wymaga bowiem wysiłku z obu stron. Nie wystarcza przecież, by uczeni wyraźnie oddzielali swoje prywatne preferencje od naukowej ekspertyzy i nie obsadzali się w roli samozwańczych tyranów jak Zobrist. Konieczne jest też, by laicy wkładali wysiłek w zrozumienie tego, co do nich mówią specjaliści, by brali sensowny udział w debacie o założeniach i celach. Kiedy komunikacja uczeni–społeczeństwo nie działa prawidłowo, cały system szybko się degeneruje, bo decyzje źle poinformowanych wyborców szybko zaczynają przypominać demokratyczną ruletkę.

Tymczasem komunikacja między ludźmi nauki a społeczeństwem nie jest prosta, bo edukacja szkolna rzadko do tego przygotowuje, a zrozumienie tego, co mówi profesjonalista, wymaga często od odbiorcy przynajmniej kilku minut skupienia, wyciszenia się, zastanowienia, przeczytania tekstu drugi lub trzeci raz. Albert Einstein wymyślał swą ogólną teorię względności osiem lat, ale kultura obrazkowa sugeruje, że każdy wszystko może pojąć w czasie poniżej minuty.

Zapomina się trywialną obserwację, że przekaz treści zaawansowanych nie daje się za każdym razem sprowadzić do rozrywkowego bon motu. Jak więc w epoce infotainmentu ma się laik dowiedzieć czegokolwiek sensownego o jakimkolwiek bardziej złożonym problemie, gdy naukowcom daje się 15 sekund na skomentowanie spraw, o których napisano setki książek? Wychodzi z tego zazwyczaj wypowiedź tak banalna, że nadająca się jedynie na kolorowy pasek wiadomości. Ale nic to nie pomoże widzowi, który chciałby zrozumieć coś więcej. Nie chodzi tu oczywiście o to, by naukowcy godzinami wygłaszali wykłady, ale o to, by pozwolić im wypowiedzieć kilkanaście zdań, które będą miały sens. Nie wydaje się to postulatem niemożliwym do spełnienia.

A przecież od powodzenia dialogu specjalistów i laików zależy los współczesnej demokracji. Wypacza się ona przecież zarówno w dyktaturze autorytetów, w której bierne społeczeństwo ślepo podąża za „wybitnymi jednostkami", traktując ich sądy jak dogmat, jak też w pseudodemokracji ignorantów. W tej ostatniej niezwykłą popularność zyskują banalnie proste rozwiązania nawet najbardziej trudnych problemów. Entuzjaści takich uproszczonych recept z pogardą odnoszą się do wszelkich bardziej złożonych idei i niemal programowo kwestionują istnienie rzeczywistości bardziej skomplikowanej niż ich naiwne wyobrażenia. Przypominają w tym, dość paradoksalnie, francuskich literatów z okresu tuż przed rewolucją, o których pisał Tocqueville, iż „uważają, że skomplikowane i tradycyjne zwyczaje rządzące społeczeństwem ich czasów należy zastąpić przez zasady proste i elementarne" (tłum. H. Szumańska-Grossowa); przy czym wiara owych literatów w powodzenie tego projektu brała się głównie z braku jakichkolwiek doświadczeń w sprawowaniu władzy.

Tymczasem, jak mówił Einstein: „Upraszczać należy tyle, ile się da. Ale nie bardziej". Współcześni populiści, tak jak ich protoplaści, zawsze „chcą bardziej". Popularność takich prymitywnych wizji świata budzi z kolei frustrację i odruch obronny u dużej części naukowców. Czy w sytuacji tak częstych triumfów ignorancji warto się dzielić wątpliwościami? Czy warto podkreślać arbitralność przyjmowanych założeń albo słabe punkty naszej argumentacji? Czy może lepiej w interesie środowiska naukowego (i nie tylko) przemilczeć wątpliwości i głosić wszystko ex catedra, nie zostawiając żadnego pola do dyskusji? Czy warto zresztą w czasie 15 sekund na antenie siać wątpliwości co do nieomylności stawianych tez? Czy nie lepiej zamiast rozbudzać krytyczne myślenie i być otwartym na dyskusję, oprzeć wszystko na niekwestionowanym autorytecie, na prestiżu naukowych tytułów, na dogmacie?

Są to pytania, które wiodą uczonych na pokuszenie, bo podążanie za sugerowanym w nich programem może dawać niezłe rezultaty tylko na krótką metę. W dłuższej perspektywie czasowej program ten ma fatalne konsekwencje, bo usuwa z publicznej debaty swobodne starcie idei, krytyczne myślenie i wolną dyskusję. A bez tych podstawowych wartości, na których zbudowana jest nowożytna nauka, czeka nas z jednej strony otchłań ignorancji, a z drugiej inferno „szalonych Zobristów".

Autor jest matematykiem, profesorem na Uniwersytecie w Bristolu. Publikował m.in. w „Wiedzy i Życiu".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Posłuchaj „Plus Minus”: Kiedyś to byli prezydenci
Plus Minus
„Historia miłosna”: Konserwatysta na lekcjach empatii
Plus Minus
„Polska na prochach”: Siatki pełne recept i leków
Plus Minus
„Ale wtopa”: Test na przyjaźnie
Plus Minus
„Thunderbolts*”: Antybohaterowie z przypadku