Jak buntownicy sięgali po władzę

Donald Trump, rzecz jasna, nie jest pierwszym, który sięgnął po władzę, stając na czele zagniewanego ludu. Jego antenaci z dawnych epok często po zwycięstwie godzili się z establishmentem, porzucali rewolucyjne hasła i – zdarzało się – musieli uciekać przed zemstą zawiedzionych tłumów.

Aktualizacja: 27.11.2016 16:20 Publikacja: 25.11.2016 00:00

„Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić”. Spotkanie nowego i s

„Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić”. Spotkanie nowego i starego świata. Córka nuworysza Angelica Sedara (Claudia Cardinale) i książę Salina (Burt Lancaster) w ekranizacji „Lamparta” Lucchino Viscontiego z 1963 r.

Foto: AFP

Niewiele jest chyba w życiu społecznym zjawisk bardziej złożonych i wieloznacznych niż rewolucja. Znawcy spraw politycznych przejęli ten termin od geometrów i astronomów (kłania się Kopernik!) w połowie XVII wieku, w czasie, gdy ważyły się losy tronu Stuartów. W 100 lat później idea rewolucji weszła do języka na dobre, z ostrzem gilotyny błyszczącym w tle, a już wiek XIX świata nie widział poza rewoltą. „Jak antyczna Nemezis, której ani prośby, ani groźby nie mogły wzruszyć, rewolucja posuwa się naprzód krokiem nieuchronnym i posępnym, wśród kwiatów, które jej rzucają wyznawcy, we krwi swych obrońców i po trupach swych wrogów" – pisał anarchista Proudhon, a jego współczesnych patos ten zachwycał, nie śmieszył.

W tym czasie żywe było proste wyobrażenie rewolucji jako zrywu, niosącego z sobą nie tylko zmianę panującego, lecz całego ładu życia społecznego i politycznego („ustroju"), bądź jego istotnej warstwy. Wiadomo już było, po „wzorcowych" rewolucjach amerykańskiej i francuskiej, że zmiana ta dokonuje się nie bez przemocy i że w jej trakcie dochodzi do niespotykanej przedtem mobilizacji społecznej: prosty lud wychodzi na place, sięga po kosy i kłonice, chętnie wymierza sprawiedliwość i z niejakim trudem stanowi prawa.

Potem jednak, z jednej strony za sprawą samych rewolucjonistów, z drugiej – historyków i politologów sprawy zaczęły się komplikować. Listy i rankingi rewolucji zaczęły puchnąć w miarę, jak obok kolejnych „podręcznikowych" (i coraz krwawszych) rewolt, w pierwszym rzędzie bolszewickiej i chińskiej, zaczęto brać pod uwagę również lokalne zrywy, burdy i ruchawki, powstania narodowe i bunty przeciw okupantom. Ulubionym wypełniaczem konwersacyjnym historyków polskich, po który przychodzi sięgnąć na party, kiedy kończy się już wino i krakersy, a jeszcze nie wypada wyjść, jest leniwe rozważanie, czy zryw roku 1905 był „czwartym powstaniem" czy „pierwszą rewolucją"; ale podobne rozrywki znane są historykom serbskim (bunt Czarnego Jerzego przeciw Ottomanom w początku XIX wieku – powstanie narodowe czy rewolucja?), peruwiańskim (zryw Tupaca Amaru) i wszelkim innym.

W historiografii pojawiły się, na pozór sprzeczne wewnętrznie, ale kuszące intelektualnie, pojęcia „rewolucji pałacowych" i „rewolucji dokonywanych z góry", czyli zasadniczych zmian wprowadzanych przez rządzącą elitę z zamiarem uprzedzenia wstrząsów. Do tego zaś doszły koncepcje rewolucji technologicznych (niełatwo zawiązać czerwoną apaszkę na tłokach maszyny parowej, nie da się jednak ukryć, że przeorała ład społeczny głębiej niż legion Janosików), naukowych i kulturowych. Mianem „rewolucji" zaczęto w końcu określać każdą nieco bodaj gwałtowniejszą zmianę czy nieoczekiwaną zmianę polityczną – i nie od rzeczy byłaby jakaś rewolta przeciw tej postępującej dewaluacji.

Bohater z oleodruku

Wróćmy jednak przez chwilę do naiwnego myślenia rodem z połowy XIX wieku. Powszechnym wyobrażeniem „rewolucjonisty" był wówczas młodzieniec, który „trójbarwną wstążkę w czapce wzniósł i szablę w pięści" – i doszukiwano się go, nieraz na siłę, w poprzednich epokach, wyszukując sobie antenatów w antycznych i średniowiecznych zrywach. Romantycy byli pierwszymi, którzy tak zakochają się w rewolucji i zaczną nadawać wartość temu, co przedtem określano mianem „rządów motłochu", nieraz dokonując prostego odwrócenia znaków: im bardziej piętnowany był ktoś przez rzeczników ancien regime'u, na tym większy kult zasługiwał.

W wydawanych wówczas zbiorach budujących opowiadań o wielkich rewolucjonistach Brutus sąsiadował z Giordano Bruno, Cromwell z Kościuszką i namiętność ta posuwała się tak daleko, że pierwsi ilustratorzy popularnych broszur korzystający z dobrodziejstw barwnego oleodruku gotowi byli wszystkich ich przedstawić z gołą głową (w ukapeluszowionym XIX wieku był to występek, którego rebelianckiego potencjału nie jesteśmy dziś w stanie docenić!) i z rybacką apaszką na szyi; praktykę tę doceniliby amerykańscy radykałowie z lat 60. XX w., którzy jako pierwsi sięgnęli po koszulki z Che Guevarą.

W czasie jednak, kiedy prosty lud zabawiał się bezpiecznymi fantazjami o wymierzających światu sprawiedliwość rzeźnikach i woźnicach (rewersem zaś tych rojeń będzie Ignacy Rzecki i jemu podobni, śniący o Napoleonidach), najpoważniejsi myśliciele epoki, od Thomasa Carlyle'a po Karola Marksa, zastanawiali się już raczej nad dwoma bardziej tajemniczymi figurami Rewolucji: buntownikiem, który doświadcza zmiennych losów fortuny i niewdzięczności ludu – oraz tym, który, trafiwszy nieoczekiwanie nawet dla siebie samego na szczyty, usiłuje ułożyć się z dotychczasowymi władcami i wbudować nowy porządek w stary ład.

Pierwsza figura wydaje się bardziej tragiczna i jako taka mocniej przemawiała do wyobraźni dzieci epoki romantycznej. Jej uosobieniem wydawał się Danton, który przepowiedział zresztą swój los, przypominając już w pierwszych miesiącach Wielkiej Francuskiej o Saturnie, mściwie pożerającym własne dzieci. Sam został pożarty w kwietniu 1794 roku wraz z innymi kordelierami, od Brissota po Desmoulinsa – i zarówno los jego, jak jego katów, od Couthona po Robespierre'a, przejmować będzie dreszczem wszystkich, którym w smak niejasne rozważania o Nemezis i daremności ludzkich wysiłków. W wiek później zaś los Dantona stanie się znakomitą przestrogą i wyrocznią dla bolszewickiej starej gwardii wymordowanej przez Stalina.

Losy ciemnych mężów

Skupmy się jednak przez chwilę na figurze jeszcze bardziej zagadkowej i niejednoznacznej: na rewolucjoniście, który trafiwszy na szczyty, usiłuje pogodzić je z dołami, wlać nowe wino w stare bukłaki. Nie sposób naszkicować jego spójnego portretu psychologicznego: czasem wydaje się, że kieruje się wyłącznie pragnieniem osobistych splendorów, że uwiódł go blask szamerunków i epoletów (takie podejrzenia mamy wobec wielu bohaterów epoki napoleońskiej, wszystkich tych mesdames Sans-Gene i ich mężów, poczciwych sierżantów przedzierzgniętych w marszałków). Czasami wydaje się, że przeciwnie, nagłe wyniesienie w hierarchii społecznej rozszerza ich horyzonty i pozwala im zrozumieć, że zachowanie kruchego ładu społecznego jest pierwszym obowiązkiem władcy.

Spośród tysięcy młodych, gniewnych, z małych miast, którzy wspięli się najpierw na przewrócony stołek, potem na ramiona przyjaciół, wreszcie zaś stanęli u szczytu schodów, patrząc na plac wypełniony tłumem, wybierzmy trzech bohaterów, obecnych na kartkach XIX-wiecznych antologii, rewolucyjnych, a dziś poza swoją ojczyzną chyba zapomnianych. Trzech włoskich (z tego kaprysu wytłumaczymy się za chwilę) niepojętych rewolucjonistów: czego dowiedzieli się o naturze tłumu i miasta przez tych kilka lat, miesięcy, a czasem dni, w trakcie których sprawowali władzę?

Nicola (Cola) di Rienzo urodził się z ojca karczmarza i matki praczki, ale wcześnie zaczął rozpuszczać pogłoski o tym, że jest nieślubnym synem samego cesarza. Tytuł taki wiele był wart i w oczach zafascynowanego dziejami Rzymu chłopca, i jego współczesnych, boleśnie doświadczonych walki gwelfów i gibelinów o Italię i nierzadko marzących o przywróceniu cesarskiej władzy nad półwyspem.

Biegły w pismach starożytnych, zakochany w retoryce, rychło staje się notariuszem papieskim, bierze udział w intrygach, toczących się między Rzymem a Awinionem, gdzie rezyduje papież Klemens VI, ale marzy o świetniejszej przyszłości dla siebie i zaniedbanego Miasta: 19 maja 1347 zwołuje „lud rzymski" na Kapitol, gdzie w porywającej mowie wzywa wszystkich wolnych obywateli do przywrócenia dawnej chwały Miasta.

W pierwszej chwili oznacza to tylko bezkrwawe wygnanie z miasta panoszących się w nim rodów patrycjuszowskich, obniżenie podatków, wprowadzenie rządów prawa. Już to wystarczyło, by Cola został powitany w progach kościoła św. Piotra hymnem „Veni Creator spiritus" i by sam Petrarka przyrównywał go do Brutusa i Romulusa.

Ale reformator i odnowiciel imperium wdaje się w wielką, geopolityczną grę: zwołuje przedstawicielstwa miast i ziem Italii z myślą o uczynieniu Rzymu na nowo stolicą świata, jednocześnie intrygując między dwoma pretendentami do tytułu Cesarza, Ludwikiem IV i Karolem IV, Królestwem Neapolu a papieżem. Jednocześnie – pławi się w zaszczytach, narzuca cięższe niż dotąd podatki i usiłuje przeciągnąć na swoją stronę część patrycjatu, ustanawiając zarazem „nową szlachtę".

Koniec był przewidywalny: już w grudniu 1347 musi uchodzić z miasta przed gniewem tłumu; ukrywa się w klasztorze, a potem tuła się na obrzeżach wielkiej polityki jeszcze przez sześć lat, ale kiedy spróbuje do niej wrócić, nominowany przez papieża Innocentego VI „senatorem Rzymu", rychło zginie, rozszarpany na kawałki przez pamiętliwy tłum w październiku 1354. W pięć wieków później z okładem stanie się patronem „Zjednoczenia Italii": Wiktor Emanuel II, wziąwszy Rzym z rąk papieskich, nie omieszka przemianować głównej ulicy, prowadzącej ku Watykanowi, na Via Cola di Rienzo.

Niemal rówieśnik Nicoli, florentyńczyk Michele di Lando, nie pretendował do wysokiego rodowodu: wręcz przeciwnie, szczycił się matką praczką. Ale też nie znamy ani daty jego urodzin, ani śmierci: wychodzi z szarego tła historii tylko na chwilę: 21 lipca 1378, pierwszego dnia jednej z najgłośniejszych rewolucji późnego średniowiecza, znanej jako Rewolta Ciompich, czyli włókniarzy: najuboższych robotników Florencji, tworzących jej fortunę, ale pozbawionych wszelkich praw, w tym gildii, czyli reprezentacji cechowej i politycznej w Senacie.

Ale w jakim stylu porzucił anonimowość i wszedł między wielkich! Nic nie wiemy o wcześniejszych konspiracjach w mieście, ale Michele, w przeszłości caporale (kapral) podczas wojen toczonych przez Florencję z Papiestwem, musiał zyskać pewien autorytet jako dowódca: to jemu bowiem tłum zgromadzony na Piazza della Signoria wręcza sztandar Sprawiedliwości, on zaś, bosonogi, wchodzi po marmurowych stopniach do Sali Rady, gdzie zarządza złożenie broni przez patrycjat, przedstawia żądania ludu i uzyskuje zgodę na stworzenie trzech nowych gildii. „I ten oto Michele di Lando, gręplarz wełny, mianowany oto na naszych oczach na noc i dzień następny władcą Florencji! O, Panie, jakież to cuda nam ukazujesz!" – zdumiewa się w swoich zapiskach patrycjusz Alamanno Acciaiuoli.

„Ten gręplarz" brzmi pod piórem Acciaiuoli jeszcze dobitniej niż „ten kupiec" w ustach imć Tomasza Łęckiego wspominającego o Wokulskim; ale ten gręplarz rozmawia z panami z Signorii jak równy z równym, powściąga tłum, który już stawiał szubienice, i uzyskuje, co chciał: trzy gildie dla grup niskich urodzeniem.

W sierpniu 1378 dokonuje jednak spektakularnego zwrotu: decyduje się na aresztowanie przywódców radykałów należących do zakonspirowanego bractwa „Ośmiu Świętych", po czym, z chwilą, gdy wzburzenie we Florencji sięga zenitu, staje na czele połączonych sił gildii i patrycjatu, które zmasakrują ciompich na tej samej Piazza della Signoria, gdzie triumfował przed sześcioma tygodniami. Wzgardzony przez możnych, znienawidzony przez ubogich, skończył na wygnaniu: rozważania nad jego losami jako pierwszy podjął Niccolo Machiavelli.

Neapolitańska gorączka

Trzeci z radykałów zdobył władzę na drugim końcu Włoch, w 300 lat później i na niespełna dwie doby, a los jego jest całkowicie niejasny. Wołano go „Masaniello" (skrót od „Tomasza Anioła") i jako jasnowłosy (normańskie dziedzictwo!) kapitan niewielkiej łodzi prezentował się, jeśli wierzyć kronikom, nie gorzej od młodego Brada Pitta.

Być może Pitt zagra go kiedyś na ekranie, bo okoliczności są nader malownicze: habsburskie królestwo Neapolu, pięknie, aż tchu brak oczom, ale bieda aż piszczy, bo tron hiszpańskich Habsburgów się chwieje od Niderlandów po Portugalię i wicekról Rodrigo Ponce de León ma przykazane ściągać jakie się da podatki. Kolejny, „od owoców", jest już nie do zniesienia dla neapolitańskiego ludu: 7 lipca 1647, pod wodzą Masaniella, ruszają na pałac wicekróla, który salwuje się ucieczką.

Przez tydzień Masaniello sprawuje rządy niczym władca z dawnych legend: siedząc na drewnianym tronie przed swoim domem rozsądza spory, powściąga motłoch, przejmuje więzienia i arsenał, doprowadza do ścięcia kilku rzezimieszków i arystokratów, jednocześnie szkicując plany reform: równe prawa dla patrycjatu i ludu w Senacie, odsunięcie od władzy arystokratów i „karta praw" dla Neapolu.

Przerażony wicekról wyraża zgodę, 13 lipca podpisuje uroczystą ugodę z „Masaniellem, przywódcą najwierniejszego królewskiego ludu Neapolu" – i wówczas dzieje się coś, co komentator-banalista nazwałby „zawrotem głowy od sukcesów", smakosz włoskich klimatów „szaleństwem", a Herling-Grudziński opisał w jednym ze swoich najświetniejszych opowiadań. Masaniello po podpisaniu ugody zaczyna wyrzucać sobie, że zdradził sprawę ludu; półprzytomny, przyjmuje od wicekróla złoty łańcuch i godność „Generał-Kapitana ludu", lecz pod koniec uoczystości zdziera łańcuch i zaczyna majaczyć o pozbyciu się wszystkich możnych.

Umieszczony pod nadzorem domowników, w trzy dni później ucieka z domu i wdziera się na ambonę w kociele karmelitanów podczas dziękczynnego nabożeństwa odprawianego przez arcybiskupa. Wygraża możnym, bluźni, krzyczy do ludu: Byliście nędzarzami i pozostaniecie nimi, bo was zdradzono! Osadzony w pobliskim klasztorze, jeszcze tej samej nocy zostaje zasztyletowany przez grupę bogatych kupców; zdekapitowane ciało pochowano na śmietniku za murami miasta.

Następnego dnia wicekról unieważnia ugodę, podnosi ceny chleba i przywraca podatki: wzburzony lud odkopuje ciało rewolucjonisty, przyszywa mu pohańbioną głowę i urządza uroczysty pogrzeb, w którym uczestniczy żegnany gwizdami wicekról Rodrigo Ponce de León. I w Neapolu wszystko trwa po staremu.

Herby i łachmany

Te trzy nakreślone grubą kreską portrety włoskie to naturalnie mój prywatny hołd dla Giuseppe Tomasiego di Lampedusy, autora jednej z najważniejszych (obok „Gubernatora", „Buddenbrooków" oraz „Kręgu pierwszego") powieści nie tyle „historycznych", ile traktujących o materii Historii: o dokonujących się w czasie przemianach i niezmienności.

Księcia Fabrizio Salinę, głównego bohatera „Lamparta" (nowy przekład polski sugeruje leoparda, a puryści językowi i zoologiczni sugerują, że herbowym zwierzęciem rodu Salina mógł być i ocelot; ale pozostańmy przy lamparcie) zapamiętamy, jeśli nie za sprawą jego konkiet, słabości i spotkania ze śmiercią, to zdania: wszystko musi się zmienić, by wszystko pozostało niezmienne – które to zdanie zresztą jest echem o wiek wcześniejszego aforyzmu francuskiego pisarza i krytyka Jeana-Baptiste Karra, który rozczarowany przebiegiem Rewolucji Lutowej stwierdził w 1849, że im bardziej sprawy się zmieniają, tym bardziej pozostają tym samym: plus ça change, plus c'est la meme chose...

Czy ktokolwiek jest w stanie zważyć na szali to, co się zmienia, i to, co przetrwało po każdej rewolucji, ba, każdych wyborach? Prostoduszni kronikarze dat, ustaw i nazwisk odnotowują rzecz jasna zmiany. Ci, którzy patrzą głębiej, dostrzegają podobieństwa obyczajów, dziedziczenie statusów, potomków Sejmu Wielkiego zasiadających do dziś w Polsce, mimo hekatomb i zsyłek, na katedrach, w stallach biskupich i na urzędach.

Być może trzeba czytać więcej Vilfredo Pareto, który jako pierwszy zaczął pisać o krążeniu elit, być może Pierre Bordieu, który wyodrębnił taką kategorię, jak „kapitał kulturowy". Ale nawet u nich nie znajdziemy prostej odpowiedzi na pytanie, czy podczas rewolucji więcej spraw zmienia się, czy pozostaje na swoim miejscu. Być może pozostaje nam jedynie wybór, czy wolimy cieszyć się z postępów dzieci we francuskim (a najlepiej jeszcze, jeśli akcent koryguje im babcia), czy domagać się sprawiedliwości w imieniu wszystkich odrzuconych, skrzywdzonych i poniżonych.

Niewykluczone zresztą, że wyboru tego dokonali już za nas nasi przodkowie.

–współpraca Małgorzata Urbańska

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Niewiele jest chyba w życiu społecznym zjawisk bardziej złożonych i wieloznacznych niż rewolucja. Znawcy spraw politycznych przejęli ten termin od geometrów i astronomów (kłania się Kopernik!) w połowie XVII wieku, w czasie, gdy ważyły się losy tronu Stuartów. W 100 lat później idea rewolucji weszła do języka na dobre, z ostrzem gilotyny błyszczącym w tle, a już wiek XIX świata nie widział poza rewoltą. „Jak antyczna Nemezis, której ani prośby, ani groźby nie mogły wzruszyć, rewolucja posuwa się naprzód krokiem nieuchronnym i posępnym, wśród kwiatów, które jej rzucają wyznawcy, we krwi swych obrońców i po trupach swych wrogów" – pisał anarchista Proudhon, a jego współczesnych patos ten zachwycał, nie śmieszył.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie