Owszem, kolaboracji z klasą, o niebo wyżej stojącej niż prostackie wysługiwanie się komunizmowi przez większość środowiska; była to kolaboracja na swój sposób wykwintna, wysmakowana, na dodatek usprawiedliwiana koniecznością wyżebrania u czerwonego pewnych łask dla narodowej kultury i jej twórców. Kolaboracja jak gdyby sienkiewiczowskiego Petroniusza.
W istocie, gdy przyjrzeć się postaciom obu wielkich poetów i ich twórczości, nie zadecydowała o tej odmienności losów jakaś zasadnicza różnica talentów czy też charakterów. Ani Miłosz nie był jednostką przesadnie przywiązaną do duchowej niezależności, czego zresztą dowiodło jego zachowanie w wolnej już Polsce, ani też Iwaszkiewicz nie połknął wcale, w przeciwieństwie do wielu swych rówieśników, bakcyla zachwytu maszerującymi równo w nogę „masami”.
Można by się pokusić o dowód, że skłonność do kompromisu z Nową Wiarą była w obu wypadkach podobna. Mówiąc najkrócej: kolaboracja polityczna – tak, kolaboracja poetycka – nie. Piastować stanowiska w komunistycznym państwie, afirmować publicznie zbrodniczy ustrój, współtworzyć jego struktury, tak, to było dla obu, po doświadczeniach wojny i w beznadziejnej powojennej sytuacji politycznej, do przyjęcia. Może nawet byli w stanie uwierzyć. Ale w imię tej wiary zamordować własną poezję, pisać komunistyczne wierszydła pod dyktando partii – nie. Tu gotowość do ustępstw się kończyła, i u Iwaszkiewicza, i u Miłosza.
Różnica, która zadecydowała o tak dalekiej odmienności życiorysów, nie leżała pomiędzy obydwoma poetami, ale pomiędzy stosunkiem do każdego z nich komunistycznej władzy. Komuniści Iwaszkiewicza potrzebowali. Z jego życiorysem, z żoną z domu Lilpop, dworkiem w Stawiskach, obyciem, manierami i tak dalej. Był dla Peerelu tym, czym dla współczesnych wielkich korporacji są reklamowe gadżety. Skrawkiem przedwojennej Polski, który można było pokazać zachodnim intelektualistom jako dowód, że te opowieści o krwawych bolszewikach, które słyszą od swoich prawicowych generałów, to zwykła propaganda. Patrzcie, towarzysze, jak u nas żyje wybitny pisarz, jakie stwarzamy warunki arystokratom słowa.
Zapewne nie był komunistom potrzebny aż tak, żeby się z nim jakoś szczególnie liczyli – ale skoro był taki, jaki był, nieskłonny do buntu, potulny (haków wszak mieli na niego dość), umiejący docenić luksusy, jakie mu, na tle przeciętnego poziomu życia w Peerelu, zapewniono… Gdyby Czesław Miłosz mógł się wylegitymować, powiedzmy, autentycznym hrabiowskim tytułem, koneksjami na europejskich dworach, zapewne mógłby liczyć na tę samą taryfę ulgową w uprawianiu twórczości.