Choć Friszke napisał coś w rodzaju biografii autoryzowanej, nie to jest dla mnie problemem. Bardziej niepokoi mnie nowa tendencja do pisania o dziejach PRL, która programowo zrywa z dotychczasową periodyzacją okresu powojennego.
Czytamy oto: „Obraz antykomunistycznej opozycji został zdominowany przez wielkie, masowe wystąpienia: poznański Czerwiec, warszawski Marzec i »Solidarność«. (...) Od lat buduje się obraz narodowego oporu. To obraz wygodny i chwalebny, ale czy prawdziwy? Nie ma w nim miejsca dla bohaterów. Nie mieszczą się w nim ludzie, którzy komunistycznej władzy stawiali opór w samotności, otoczeni murem niezrozumienia, a nierzadko wrogości”.
Rozumiem, że autor upomina się o tych ludzi, którzy do walki o wolność szli, pokonując ideową ewolucję od marksizmu do demokratyzmu. Rozumiem, że obawia się tego, jak łatwo niekiedy dyskredytuje się wysiłek takich ludzi, twierdząc, że byli komunistami i nimi pozostali. Ale we wstępie książki pojawia się nowa, niepokojąca nuta. Sugestia, że marksiści byli także i w czasach PRL swoistymi strażnikami wyczulenia na ksenofobię i nietolerancję w katolickim społeczeństwie.
Friszke pisze: „Odrzucam częsty dziś schemat o podziale PRL na trwający w oporze katolicki naród i narzuconą komunistyczną władzę. (...) Rozdział między władzą a społeczeństwem był faktem, ale był rozmyty. (...) Katolicyzm był więc może najważniejszym czynnikiem uniemożliwiającym pełną dominację władzy nad społeczeństwem. Niemniej ani Kościół, ani środowiska katolickie nie wypracowały mechanizmów wpływania na władzę w taki sposób, aby prowokować ewolucję systemu i poszerzać wolność polityczną obywateli. (...) Tradycyjny katolicyzm niekoniecznie był synonimem wolności i aspiracji demokratycznych, a w przeszłości bywał wsparciem dla nacjonalizmu, skrajnego konserwatyzmu, nieufności wobec współczesnej kultury”.
Jeśli pracę Friszkego można uznać za zachętę do akcentowania dziejów PRL poprzez jednostki, to w tej optyce lewicowcy będą widzieć dalej i mądrzej niż tłumy, które odreagowywały swoje antykomunistyczne emocje w buntach, mniej lub bardziej słuchając się oświeconych elit.
Moje obawy wzbudziło też wystąpienie Seweryna Blumsztajna na promocji książki w „Gazecie Wyborczej” 15 marca br. Składając prof. Friszkemu hołd za napisanie książki, wskazał: „Sytuacja, w której od ’56 do ’80 roku na czele rewolty stoją ludzie lewicy, jest odrzucana przez obecną politykę historyczną. Prawicowi politycy nie wiedzą, jak ugryźć to, że rewolucję robili ci lewicowcy, a nie np. porządni ludzie z AK. Książka Andrzeja Friszkego zajmuje ten teren badań”.
Czy Blumsztajn ma rację? Czasami na czele rewolt od roku 1956 do roku 1980 stali ludzie lewicy, czasami nie. W październiku 1956 owszem, ale wcześniej w czerwcu 1956 r. w Poznaniu tak nie było. Klub Krzywego Koła zakładali ludzie lewicy, ale i ludzie z AK, jak Jan Józef Lipski i Jan Olszewski.
Rewolta Grudnia 1970 w ogóle nie miała nic wspólnego z żadnymi marksistami, ale ze stoczniowcami, którzy palili Komitet KW. KOR zakładał zarówno Antoni Macierewicz, jak i Adam Michnik.
To wszystko pokazuje, że pomysły na wyrywanie sobie historii oporu społecznego są niezwykle niebezpieczne i prowadzić będą do ostrych konfliktów. To paradoks, że tacy ludzie jak Kuroń czy Modzelewski jeszcze 20 lat temu raczej podkreślali swoją ewolucję od komunizmu do ruchu społecznego, jakim była „Solidarność”. Czy teraz doczekamy się odwrotnego procesu, kiedy to „Solidarność” stanie się czymś wstydliwym, a lewicowe korzenie prawdziwym powodem do dumy?