Jest to zjawisko godne podziwu. Częstokroć, uznanie ich talentów i walorów pokonywało przesądy i zabobony.
Przychodzą mi do głowy niezliczone przykłady. Benjamin Disraeli, architekt nowoczesnej Wielkiej Brytani, zawsze bronił swojej wiary i pochodzenia. Kiedy wypominano mu to, powiedział w parlamencie: „należę do narodu, który może zrobić wszystko, ale nie przegrać“. We Francji premierami swego czasu byli Leon Blum, Jules Moch, Pierre Mendés-France i Laurent Fabius.
W Stanach Zjednoczonych szefami dyplomacji amerykańskiej byli Henry Kissinger oraz Madeleine Albright; ministrem obrony w latach 90. był bardzo wpływowy Żyd William Cohen. Wielu było i senatorów, nieprzeciętnych dyplomatów.
Ale w tym supermocarstwie, które obdarowało Żydów największymi przywilejami i w którym zajmują oni czołowe pozycje w Hollywood, w teatrze, w nauce, w literaturze i w polityce, a zwłaszcza w obu izbach Kongresu, osoba pochodzenia żydowskiego jeszcze nie zasiadła w fotelu w Gabinecie Owalnym. Czy to nie wygląda bardzo dziwnie?!
Na razie Ameryka dyskutuje nad kwestią, czy w Białym Domu może znaleźć się kobieta (Hillary Clinton) albo na pół czarnoskóry Barack Obama, co byłoby samo w sobie wydarzeniem politycznym i społecznym.