Eurokraci nie gęsi...

Język używany przez urzędników z Brukseli coraz bardziej przypomina niezrozumiałą dla obywatela nowomowę. Czy to syndrom totalizacji Unii, czy też może zjawisko naturalne dla kultury wielkich korporacji?

Aktualizacja: 16.02.2008 15:26 Publikacja: 16.02.2008 01:28

Eurokraci nie gęsi...

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Koniec lat 90. Trwa bardzo ważna runda negocjacji akcesyjnych. Konferencja prasowa w Brukseli. Sala napakowana polskimi dziennikarzami. Do mikrofonu podchodzi jeden z naszych negocjatorów. Napięcie wzrasta. – W transpozycji i implementacji acquis communautaire mamy mixed record – mówi polski dyplomata.

Opowiada jeden z uczestników konferencji: – Spojrzeliśmy po sobie. Nikt nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Dziennikarze gazetowi starali się przetworzyć to na polski, ale reporterzy radiowi znaleźli się w trudnej sytuacji. Musieli poprosić ambasadora, żeby powtórzył to jeszcze raz. Ale... „dla ludzi”.

Dziś już nikt nie pamięta, kiedy to się zaczęło. Tak zwany eurożargon (to już oficjalna nazwa używana w Brukseli) powstawał wraz z rozwojem instytucji Unii Europejskiej. Im więcej w nich zasiadało urzędników, tym więcej w produkowanych przez nich dokumentach pojawiało się nowych, dziwacznych określeń i wyrażeń.

Prezydencja, twarde jądro, subsydiarność. Dwie prędkości, perspektywa europejska i zacieśniająca się wspólnota. Komitologia, implementacja i agenda. Przeciętny obywatel Europy, gdyby dać mu do przeczytania jakikolwiek unijny dokument, prawdopodobnie byłby przekonany, że czyta tekst w obcym języku.

Eurożargon stał się prawdziwą zmorą pracujących w Brukseli dziennikarzy. – Pamiętam, jak przyjechałam do Brukseli. Na początku spore problemy sprawiało mi, żeby to, co tu usłyszę, przetworzyć na język zrozumiały dla czytelników. Z „prezydencji” zrobić przewodnictwo, a z „implementacji” wdrożenie – opowiada unijna korespondentka jednego z czołowych polskich mediów.

Grupą zawodową, która najbardziej narzeka na specyficzny język instytucji europejskich, są jednak tłumacze. – Raz po raz napotykamy całkowicie nowe słowa, których nie potrafimy przełożyć. Często błyskawicznie zbiera się cały sztab tłumaczy, który stara się zrozumieć, o co chodzi mówcy – opowiada polski tłumacz kabinowy, który pracuje w Parlamencie Europejskim. – Mało tego, bardzo często sami politycy i urzędnicy nie rozumieją się nawzajem, przez co dochodzi do wielu zabawnych nieporozumień.

Wielu eurodeputowanych faktycznie nie ukrywa, że ma serdecznie dość eurożargonu. Parlamentarzysta PO Stanisław Jałowiecki rok temu złożył nawet w Brukseli w tej sprawie specjalną deklarację. Postulował w niej, aby uprościć język, jakim pisane są unijne dokumenty i zastąpić rozmaite językowe potworki normalnymi słowami.

– Niestety, choć wszyscy w prywatnych rozmowach narzekają na ten absurd, poparło mnie zaledwie 70 eurodeputowanych i sprawa przepadła. Sytuacja, w której nawet my, europosłowie, często nie rozumiemy tego, co się mówi w Brukseli, jest chora. Zmiana tego stanu leży w interesie Unii – podkreśla.

Jeżeli więc nie politycy, nie tłumacz i nie dziennikarze, to kto wymyśla te wszystkie dziwne słowa i zwroty? – To dyktat wąskiej grupy urzędników, szczególnie prawników, którzy tworzą unijne dokumenty i traktaty – wyjaśnia jeden z Polaków pracujących w unijnych instytucjach.

Ta sama grupa – w imię przysłowiowej już unijnej unifikacji – stara się wymuszać na innych swoich współpracownikach stosowanie dokładnie takich form językowych, jakie zostały użyte w oficjalnych dokumentach. Nie liczą się przy tym ze specyfiką poszczególnych języków.

– Cały czas muszę na przykład przekonywać, że żaden Polak nie mówi: jadę na wakacje do Królestwa Niderlandów, Republiki Czeskiej czy Zjednoczonego Królestwa. Po polsku mówi się Holandia, Czechy i Wielka Brytania. Niestety, na niewiele się to zdaje. Wszystko jest później poprawiane. Dlaczego? Bo tak jest w traktatach i wszyscy muszą tak pisać – mówi polski urzędnik.

Stanisław Jałowiecki, kiedy przepadła jego deklaracja, próbował zwrócić się bezpośrednio do przewodniczącego Komisji Europejskiej Jose Manuela Barroso. Pretekstem była dyskusja na temat „intermodalności”, czyli... swobodnego przemieszczania się pociągów pomiędzy państwami Unii.

– Zapytałem go, czy to musi się tak głupio nazywać. Czy nie można by pewnych rzeczy nazywać normalnie, tak aby było wiadomo, o co chodzi? Barroso się zamyślił i po chwili odpowiedział: „To jest pewna filozofia” – opowiada polski eurodeputowany.

Na czym ma jednak polegać ta filozofia? Po co świadomie tworzy się sztuczny język? – Unia Europejska to 27 państw. Wszystkie te kraje przysyłają do instytucji europejskich swoich urzędników. Tworzy się z tego wielki galimatias, specyficzna mieszanka ludzi, którzy szukają jakiejś wspólnej tożsamości. Podstawowym wyznacznikiem tożsamości jest zaś język – tłumaczy znany francuski spec od spraw unijnych prof. Francois Heisbourg.

Zdaniem cytowanej już brukselskiej korespondentki mamy tu do czynienia z kulturą wielkich korporacji. – Unia działa jak wielka firma. Dokładnie tak samo jest w Coca-Coli czy Procter & Gamble. Pracownicy tych korporacji także opracowali własne kody porozumiewania się niezrozumiałe dla ludzi z zewnątrz. Nie ma to nic wspólnego z żadną ideologią, to po prostu branżowy język specjalistów.

Franćois Heisbourg: – Zgoda. Matematycy czy chirurdzy także mają swoje specyficzne wyrażenia. Różnica polega jednak na tym, że od nich wymagamy, żeby dobrze liczyli i dobrze leczyli. I nic więcej nas nie interesuje. W przypadku unijnych urzędników sprawa wygląda dużo bardziej poważnie.

Ludzie ci, jak podkreśla francuski specjalista, decydują bowiem o wyjątkowo ważnych dla Europejczyków sprawach i podejmują kluczowe dla nich decyzje. – Taki kodowy język zarówno integruje, jak i wyklucza. W tym wypadku wyklucza wszystkich obywateli Unii oprócz kilku tysięcy urzędników o wielkich ambicjach. Dzięki eurożargonowi po prostu nie wiemy, co się tam dzieje. Urzędnicy są pozbawieni społecznej kontroli. To bardzo niepokojące.

Zgodnie z tym rozumowaniem język używany przez unijnych urzędników staje się dla eurosceptyków jeszcze jednym dowodem potwierdzającym tezę, że Unia Europejska jest „socjalistycznym molochem”. Organizacją dążącą potajemnie nie tylko do wyeliminowania państw narodowych, ale również do narzucenia Europejczykom określonego systemu wartości.

Eurosceptycy zdecydowanie odrzucają tezę o „ideologicznej neutralności” eurożargonu. – Tak samo jak w komunistycznej nowomowie, mamy tu do czynienia z jasno określonym podziałem na siły postępu i reakcji. Weźmy choćby europejskie wartości czy swoiście pojmowane „prawa człowieka” – mówi znany brytyjski konserwatywny filozof Roger Scruton.

Według niego pojęcia te są nieodzowną częścią języka unijnych instytucji. – Tak się dziwnie składa, że wstrętne staje się wszystko co konserwatywne, a doskonałe wszystko co lewicowe. Zgodnie z tą logiką prawem człowieka staje się aborcja i homoseksualna adopcja, a na przykład wasze tradycyjne polskie, katolickie wartości są dla eurokratów niebezpiecznymi reakcyjnymi przesądami – podkreśla Scruton.

Właśnie na podobieństwo ze specyficzną, marksistowską nowomową używaną w Związku Sowieckim, wskazują najczęściej eurosceptycy, gdy krytykują eurożargon. – Mechanizm jest bardzo podobny. W obu przypadkach mamy do czynienia z dziwacznym językiem, który nie ma opisywać rzeczywistości, ale który ma ją kreować. A przy tym kompletnie ogłupiać obywateli – uważa brytyjski filozof.

Znany polski przeciwnik Unii Europejskiej Janusz Korwin-Mikke mówi wprost: – Eurożargon ma być oficjalnym językiem Związku Socjalistycznych Republik Europejskich, który jest tworzony na wzór Związku Sowieckiego. Nie przez przypadek mamy w Unii do czynienia z komisarzami. To twór opanowany przez lewicę.

Korwin-Mikke podkreśla, że dokładnie tak jak w sowieckiej nowomowie zwroty pochodzące z eurożargonu w rzeczywistości często znaczą coś dokładnie odwrotnego. Choć na każdym kroku Unia podkreśla swoje przywiązanie do demokracji, unijne instytucje często nie liczą się ze zdaniem większości obywateli.

– Weźmy choćby sprawę kary śmierci. Większość Polaków jest za, ale Unia nigdy nie pogodziłaby się z tym, gdybyśmy przywrócili najwyższy wymiar kary. Kolejne kłamstwo to rzekome przywiązanie do wolnego rynku.

Wystarczy zajrzeć do unijnego traktatu, gdzie na kilku tysiącach stron umieszczono tysiące przepisów krępujących gospodarkę – podkreśla były prezes konserwatywno-liberalnej Unii Polityki Realnej.

Euroentuzjaści odpierają te argumenty, wskazując, że problem dotyczy samych eurosceptyków. – Oni również opracowali przecież swój własny, ideologicznie nacechowany język. Rzekome dążenia federalistyczne, eurokraci, Związek Europejski, unijny moloch – wylicza szef Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej Mikołaj Dowgielewicz, który w Brukseli spędził wiele lat.

Namawia on do obniżenia temperatury sporu i niewyolbrzymiania problemów, jakie rodzi eurożargon. – Nie twierdzę, że Unia jest idealna. Ale jest to struktura oparta na demokratycznych zasadach i to, że wytworzyła własny język branżowy, jeszcze nie czyni z niej tworu totalitarnego. Unii można wiele zarzucić, ale na pewno nie to, że ma własny Gułag, do którego wysyła przeciwników politycznych – podkreśla Dowgielewicz.

Również znany polonista prof. Michał Głowiński przestrzega przed przesadnym krytykowaniem eurożargonu. – Na pewno nie mamy do czynienia z niebezpiecznym językiem totalnej władzy. Język taki bowiem stara się wpływać na szerokie masy, kształtować świadomość społeczeństw. Z tego, co mi wiadomo, nikt nie próbuje zaś narzucić unijnych wyrażeń wszystkim obywatelom wspólnoty – uważa.

Sprawa eurożargonu dzieli natomiast językoznawców. – Ja oczywiście zawsze wolę używać języka polskiego. Ale akurat w tym wypadku, tak samo jak nie boję się zjednoczonej Europy, tak nie obawiam się podobnych wyrażeń. One na pewno nam nie zaszkodzą, a mogą oswoić nas z europejskim sposobem myślenia – podkreślił prof. Jerzy Bralczyk.

Według niego mamy w tym wypadku do czynienia z „europeizacją języka”, która pozwala w precyzyjny sposób opisać pewne nowe pojęcia czy mechanizmy. – Słowa takie zresztą nie są i nie będą używane powszechnie. To język wąskiej grupy specjalistów. Nie martwię się więc w tym wypadku o czystość polszczyzny – dodał.

Choć prof. Jan Miodek również uważa, że eurożargon nie jest w stanie zaszkodzić naszemu językowi, jest innego zdania. – To wszystko jest przede wszystkim śmieszne. Choćby to „twarde jądro”. Czy nie można po prostu powiedzieć „dwa największe kraje w Unii”? Mamy na to swoje własne słowa – podkreśla.

I dodaje: – Moja rada dla naszych urzędników, europarlamentarzystów, dziennikarzy i tłumaczy pracujących w Brukseli jest więc bardzo prosta. Nie narażajcie się na śmieszność. Bądźcie sobą!

Koniec lat 90. Trwa bardzo ważna runda negocjacji akcesyjnych. Konferencja prasowa w Brukseli. Sala napakowana polskimi dziennikarzami. Do mikrofonu podchodzi jeden z naszych negocjatorów. Napięcie wzrasta. – W transpozycji i implementacji acquis communautaire mamy mixed record – mówi polski dyplomata.

Opowiada jeden z uczestników konferencji: – Spojrzeliśmy po sobie. Nikt nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Dziennikarze gazetowi starali się przetworzyć to na polski, ale reporterzy radiowi znaleźli się w trudnej sytuacji. Musieli poprosić ambasadora, żeby powtórzył to jeszcze raz. Ale... „dla ludzi”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał