Żegnaj, smutku

Jak wielu wielkich sportowców, miała życie wypełnione bólem i sukcesami. Talent zamieniła na miliony dolarów, ale rzadko wydawała się szczęśliwa. Justine Henin, najlepsza tenisistka świata, nagle porzuciła zawód

Publikacja: 17.05.2008 00:24

Żegnaj, smutku

Foto: Reuters

Nie dawała się łatwo poznać. Introwertyczka, nawet w chwilach największego napięcia na korcie tylko mocno zaciskała pięść i czasem krzyknęła do czubków butów: – Allez! Najczęściej lekko krzywiła się po źle zagranej piłce albo obojętnie przyjmowała dobre zagranie. Może gonił ją smutek, może tylko odbijał się w jej spojrzeniu. Czasem wydawało się, że ciągnęła za sobą bagaż nieszczęść całej rodziny, w której życie zawsze wpisane były nagłe tragedie. Tak umierali dziadkowie, prababcia; starszą z sióstr, Florence, potrącił pijany kierowca – zginęła na oczach ojca.

Matkę, nauczycielkę francuskiego i historii, zabrał rak, gdy Justine nie miała jeszcze 13 lat. Trzy lata wcześniej zdarzyła się historia cytowana we wszystkich opowieściach o tenisistce: wyprawa matki z córką na wielkoszlemowy paryski finał w 1992 roku. Mecz Moniki Seles i Steffi Graf, pełna emocji obietnica dziecka, że też kiedyś tu zagra. I wygra.Rodzice mieszkali w Hanne-sur-Lesse, w Walonii. Ojciec José pracował na poczcie, praca listonosza obrzydziła mu przyjemność jazdy rowerem i wolał amatorsko grać w tenisa. To on dał córce pierwszą rakietę, gdy miała pięć lat.

Są takie dzieci – małe, zwinne, pełne energii od rana do wieczora. Justine kopała piłkę z chłopakami, odbijała piłkę przez siatkę i protestowała, gdy trzeba było iść spać. Belgijski tenis nie miał wówczas czym się chwalić. Wierni kibice słyszeli może o Dominique Monami, rzadziej o Sabine Appelmans czy Philipie Dewulfie. Justine Henin nie szukała jednak wzorców, po prostu chciała grać.

Kilkanaście lat wcześniej Królewska Federacja Tenisowa Belgii przeżyła rozłam. We Flandrii powstał osobny związek, a na południu tenisową opiekę nad resztą młodzieży przejęła Francuska Federacja Tenisowa. Henin ćwiczyła w lokalnych klubach pod okiem francuskich trenerów, potem w prywatnym klubie w Geronsart, znów wróciła pod skrzydła federacji i pojawiła się na jej listach rankingowych.

Francuzom zawdzięcza wiele, także to, że dali pieniądze na nową szkołę tenisową w Mons. Jednym z trenerów był Argentyńczyk Carlos Rodriguez i właśnie jego los zetknął z niepozorną juniorką z mysim ogonkiem.

Było to jedno z tych spotkań, które stają się ważne na całe życie. Rodriguez lepiej niż ojciec wiedział, jak pomóc Justine po śmierci matki. Trener rozumiał, że świat się zawalił, że tenis przestał być na pewien czas ważny, że dziecku trzeba poczucia bezpieczeństwa i nie wolno zwalać na jego barki odpowiedzialności za losy reszty rodziny. Tymczasem José Henin, wzorem wielu tenisowych ojców, zamierzał zrobić z córki źródło dochodów, sobie wyznaczając rolę menedżera.

Bunt dziecka w takiej sytuacji zwykle znaczy niewiele. Justine grała, coraz częściej wygrywała i zaczynała wyjątkowo wcześnie pojmować, że tenis to jest poważna sprawa. Rzuciła szkołę średnią, bo nie starczało czasu na treningi. Rozpaczliwie potrzebowała wsparcia i znalazła je, gdy jako jedna z najlepszych juniorek świata i nowa mistrzyni Belgii wręczała nagrody w lokalnym turnieju tenisowym amatorów w Hanne-sur-Lesse.

Pierwsze miejsce zdobył szczupły chłopak z okolicy Pierre-Ives Hardenne. Tenisistą wielkim nie był, ale patrzył na Justine tak, że dziewczyna przyjechała trzy dni później na jego kolejny mecz. Młodzi podjęli decyzję szybko – będą mieszkać w Marloie, nad sklepem rzeźniczym dziadka Pierre-Yvesa. Bez wygód, bez pieniędzy, ale razem. Mimo sprzeciwu ojca, ślub wzięli w 2002 roku. Tenisistka została na pięć lat panią Henin-Hardenne. Ciche przyzwolenie Carlosa Rodrigueza też pomogło w podjęciu tej decyzji.

Karierę zawodową zaczęła w 1999 roku. Początek był doskonały: kilka sukcesów w małych turniejach dało przepustkę do większego. Ten większy – otwarte mistrzostwa Flandrii – od razu wygrała. Dwa lata później była już w dziesiątce najlepszych tenisistek świata, tak jak Kim Clijsters, flamandzka rywalka, z którą przez prawie dziesięć lat budowały wielką tenisową historię niedużego europejskiego kraju.

„W sporcie nie chodzi o tworzenie piękna, ale bywa ono skutkiem ubocznym sportu” – napisał kiedyś brytyjski dziennikarz Simon Barnes. W przypadku Henin to zdanie wiąże się przede wszystkim z urodą jednoręcznego bekhendu Belgijki, sportowi esteci są w tej sprawie wyjątkowo zgodni. Skutkiem ubocznym udanych karier Henin i Clijsters stało się także krótkie, ale prawdziwe zjednoczenie Walonii i Flandrii, gdy 7 czerwca 2003 roku obie tenisistki stanęły na korcie centralnym Roland Garros, by po raz pierwszy w kronikach rozegrać belgijski finał Wielkiego Szlema.

W Paryżu w loży honorowej siedziała belgijska rodzina królewska, milion osób włączyło telewizory. Juju, jak bliscy mówili na Henin, dość łatwo wypełniła obietnicę daną matce. Była czasem jak postać z reklamy Adidasa, której hasło brzmiało: – Niemożliwe nie istnieje. Wygrywała mecze nie do wygrania. Przykładów dała mnóstwo, jeden z ciekawszych to półfinał US Open w 2003 roku, gdy grała przeciw Jennifer Capriati i z dziesięć razy była o krok od porażki. Skończyła mecz w środku nocy, lekarze wzięli ją natychmiast pod kroplówkę. Następnego dnia zdobyła tytuł, wygrała z Kim Clijsters.

Skutkiem ubocznym sportu jest także zazdrość, podejrzenia o doping, niechęć do tych, którzy wygrywają zbyt często i zbyt łatwo. Jesienią 2003 roku Henin była już pierwsza na świecie. Od ojca Kim, znanego niegdyś piłkarza Leo Clijstersa, usłyszała, że jest zbyt umięśniona jak na normy kobiecego sportu, że nie jest to naturalny rozwój. Rywalki skarżyły się, że Justine oszukuje na korcie, że często w trudnych momentach bierze przerwy na interwencje lekarskie, choć nic jej nie dolega. Zarzuty odpierał Rodriguez, a Leo Clijsters po latach przeprosił.

Ogromne koszty uprawiania tenisa Henin poniosła też w kolejnych latach. Gdy ma się 167 cm wzrostu i walczy z wyższymi o głowę dziewczynami obdarzonymi przez naturę siłą i wytrzymałością, nie ma innej drogi, jak trenować więcej. Justine trenowała, ciało się buntowało. Komplikacje się zwiększały, tajemniczego wirusa odbierającego tenisistce oddech wykryto dopiero po paru miesiącach.

Stała się symbolem sportowej determinacji, ale także mistrzynią bez uśmiechu.

Jej małżeństwo rozpadło się na przełomie 2006 i 2007 roku. Byli już z mężem bogatymi mieszkańcami Monte Carlo. Przestała grać w tenisa na miesiąc, gazetom powiedziała, że porządkuje sprawy osobiste. Gdy powróciła do gry, znów jako Justine Henin, wszystko stało się jasne. Powody rozwodu pozostały nieznane. Smutek leczyła znakomitymi uderzeniami piłki na kortach.

Niedługo potem po siedmiu latach przerwy spotkała się z ojcem. Pogodzenie przyspieszył groźny wypadek samochodowy jednego z braci. David był w śpiączce, a gdy odzyskiwał świadomość, prosił, by przyjechała. Na Roland Garros 2007 w jej loży siedziała już prawie cała rodzina. To był wielki turniej dla Henin, czwarte zwycięstwo w Paryżu, ale świadkowie mówili, że najszczęśliwszą mistrzynię widzieli poza kortem, gdy miała na rękach sześciotygodniową bratanicę.

Carlos Rodriguez przyznał niedawno: – Tenis zawsze był dla niej czymś więcej niż wygrywanie meczów, ale wtedy, w Paryżu, przestał jej być potrzebny jako lekarstwo na rany duszy.

Przegrane mecze w 2008 roku nie budziły już chęci rewanżu. Przyjęła je jak sygnał, że trzeba podjąć decyzję, taką, o jakiej może pomyślała już wtedy, gdy spełniła dziecięcą obietnicę. Już dwa lata temu powiedziała w rzadkiej chwili spontaniczności: – Umiem nie tylko grać w tenisa, ale i pięknie śpiewać... Nie, nieprawda, chciałabym umieć pięknie śpiewać! Potem dodała: – To nie wygrany finał Wimbledonu uczyni mnie bardziej szczęśliwą.

Dalej było już prosto: szybko zwołana konferencja prasowa, uśmiech i komunikat. Nie odchodzi po raz kolejny, jak niezmordowana Martina Navratilova, nie spieszy się do ślubu i dziecka jak Kim Clijsters, nie prycha z wściekłością jak Martina Hingis, gdy świat dowiedział się o używaniu narkotyków, nie oświadcza z wieloletnim opóźnieniem, że to koniec jak Monica Seles, tylko po prostu: – Wspaniała przygoda się skończyła.

Urodziła się 1 czerwca 1982 roku w Liege. Tenisistka zawodowa od 1 stycznia 1999 roku do 14 maja 2008 r. Wygrała 41 turniejów indywidualnych, wśród nich siedem wielkoszlemowych (Roland Garros 2003, 2005, 2006, 2007, US Open 2003 i 2007, Australian Open 2004) i dwa deblowe. Numer 1 na świecie w rankingu WTA z przerwami przez 117 tygodni od 20 października 2003 r. do dnia zakończenia kariery. Największe sukcesy odnosiła na kortach ziemnych. Otrzymała Światową Nagrodę Laureusa dla najlepszego sportowca roku 2007. Kilka lat temu utworzyła fundację Les Vingts Coeurs de Justine pomagającą dzieciom cierpiącym na choroby nowotworowe. Zarobiła na kortach 19 461 375 dolarów. Mieszka w Monte Carlo.

Nie dawała się łatwo poznać. Introwertyczka, nawet w chwilach największego napięcia na korcie tylko mocno zaciskała pięść i czasem krzyknęła do czubków butów: – Allez! Najczęściej lekko krzywiła się po źle zagranej piłce albo obojętnie przyjmowała dobre zagranie. Może gonił ją smutek, może tylko odbijał się w jej spojrzeniu. Czasem wydawało się, że ciągnęła za sobą bagaż nieszczęść całej rodziny, w której życie zawsze wpisane były nagłe tragedie. Tak umierali dziadkowie, prababcia; starszą z sióstr, Florence, potrącił pijany kierowca – zginęła na oczach ojca.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy