List intelektualistów i polityków z obozu dawnej Unii Demokratycznej, atakujący IPN oraz autorów przygotowywanej dopiero książki zbierającej źródła do sprawy tajnego współpracownika SB o pseudonimie Bolek, przywodzi na myśl stary kawał o milicjancie aresztującym obywatela, który powiedział, że „rząd jest do d…”. „Ależ panie władzo”, tłumaczy się zatrzymywany, „przecież ja tak o amerykańskim rządzie, nie o naszym”. Na co milicjant: „Co mi tu, obywatelu, będziecie gadać! Wszyscy dobrze wiedzą, który rząd jest do d…!”.
Odpowiedź na pytanie, jak tak wielkie autorytety mogą w równie bezwzględny sposób atakować książkę, której nikt jeszcze nie miał okazji przeczytać, jest równie prosta, jak rozumowanie owego milicjanta: autorytety nie potrzebują Cenckiewicza i Gontarczyka, aby wiedzieć, kim był TW „Bolek”. Sygnatariusze tego żałosnego listu nie potrzebują sprawdzać, na jakie dokumenty powołują się historycy IPN, ani recenzować ich pracy. Wiedzą, że napiszą oni prawdę. I dlatego właśnie, rezygnując z bodaj pozorów rzetelności, zaatakowali ich tak wściekle. Z przygwożdżeniem oszczerstwa środowisko mające w ręku tak potężne media poradziłoby sobie łatwo. Prawdę może tylko próbować zakrzyczeć i zatupać, póki czas, to znaczy, zanim zostaną upublicznione dowody.
Piotr Semka przypomniał w swoim artykule, jak Adam Michnik publicznie przywołał do porządku Lecha Wałęsę podczas dyskusji o sprawie Güntera Grassa, przypominając mu, że sam ma w młodości epizod nie mniej wstydliwy niż służba niemieckiego pisarza w SS. Nie jest to przykład jedyny. Na łamy prasy w tekstach znaczących autorów docierała nieraz aluzyjna obrona Wałęsy, utrzymana w duchu: przy takich zasługach nie można czynić mu wyrzutu za to, co w chwili słabości podpisał przestraszony robotnik.Pisał tak niedawno w „Gazecie Wyborczej” o. Maciej Zięba: „jeżeli nawet uwikłał się wówczas w jakąś formę kontaktów z SB, o czym napomyka w »Drogach nadziei«, to można to zrozumieć i wybaczyć u młodego osamotnionego robotnika szantażowanego przez wszechmocną machinę tajnej policji”. Co najmniej dwa razy wspominał o sprawie niemal otwartym tekstem Jacek Kuroń (w „Gwiezdnym Czasie” oraz „Spoko”).
Staranna kwerenda przyniosłaby więcej takich napomknień, pochodzących bynajmniej nie od Walentynowicz, Gwiazdy i Wyszkowskiego, ale z rdzenia salonu. Owe półsłówka i aluzje nie brały się znikąd; w półprywatnych rozmowach często usłyszeć można było ubolewanie, że Lechu niepotrzebnie zabrnął w krętactwa, że mógł wyjaśnić tę zamierzchłą, i, jak się w środowisku zawsze twierdziło, pozbawioną znaczenia sprawę, wtedy, gdy cieszył się nieograniczonym zaufaniem Polaków.
Bardziej zresztą od dokumentów, które historycy odnaleźli w zakamarkach archiwów, gdzie przetrwały w zapomnieniu prezydenturę Wałęsy, wymowny jest los tych, które leżały na głównych półkach.