Hipisi w poszukiwaniu Polski obiecanej

To oni pierwsi spróbowali żyć w czasach komuny w inny sposób, zgoła odmienny od narzucanego

Publikacja: 18.10.2008 00:33

Alice, Dolores i Misjonarz (Jerzy Illg) na zlocie w Kazimierzu nad Wisłą, 1968 r.

Alice, Dolores i Misjonarz (Jerzy Illg) na zlocie w Kazimierzu nad Wisłą, 1968 r.

Foto: Agencja Gazeta

Nie mieliśmy swojego Kena Keseya, bo nie był nim na pewno zmarły dwa lata temu autor uważanych za kultowych „Mistyków i narkomanów” Wojciech „Tarzan” Michalewski. Z całą pewnością Niebiesko-Czarni nie byli polskimi Jefferson Airplane, choć śpiewali „Mamy dla was kwiaty”. Breakouci, chociaż na ich dwóch pierwszych płytach znaleźć można teksty hipisowskie, też nie mieli wiele wspólnego z Grateful Dead. Podobna była jedynie śmierć. Z jednej strony hipisowskich świętych: Janis Joplin i Jimiego Hendriksa, z drugiej – po latach też uświęconego Ryszarda Riedla. A także tych wszystkich, po obu stronach Wielkiej Wody, których poszukiwanie wolności zakończyło się przedawkowaniem heroiny.

W Ameryce hipisowskiej rewolucji obyczajowej poświęcono tysiące prac naukowych, książek popularyzatorskich, wspomnień, powieści i filmów, my od niedawna mamy „Hipisów w PRL-u” Kamila Sipowicza. Ale lektura tego wielkiego, przepięknie wydanego tomu pozwala z przekonaniem stwierdzić, że to wcale nie tak mało.

Kamil Sipowicz – poeta, filozof, producent muzyczny, najbardziej znany jako partner życiowy Kory – wywodzi się właśnie z ruchu hipisowskiego. Podobnie jak Kora, legendarna hipiska krakowska, w środowisku tym popularna grubo wcześniej zanim w osłupienie wprawiła Polaków, śpiewając z Maanamem „Boskie Buenos”. Ale też w książce Sipowicza jest wyjątkiem potwierdzającym regułę: w ruchu hipisowskim doby PRL-u kobiety odgrywały rolę poślednią, by nie powiedzieć żadną. Obok Kory pojawia się bowiem w książce jedynie samobójczyni Galia, wspomniane jest jeszcze parę dziewcząt, które na ogół nie najlepiej kończyły. Jak się ta praktyka ma do propagowanego przez hipisów feminizmu – trudno orzec. Coś się w każdym razie tu nie zgadza. Chyba że przyjmiemy, iż dziewczynom z ruchu odpowiadała rola materaców, co byłoby jednak dla nich krzywdzące.

Faktem jest jednak, że do hipisowskiej legendy w Polsce przeszli Prorok i Pies, Lalek i Turek, Zappa i Amok, Organista i Belfegor. I wielu, wielu innych facetów, których łączył – oczywiście, między innymi – ten sam stosunek do służby wojskowej. Pacyfistyczny znak noszony na sznurku na piersi, malowany na torbach i chlebakach był nadto czytelnym symbolem, wskazującym na to, że młodzian obnoszący się z nim zrobi wszystko, by nie iść w kamasze. I nie szedł, a takie piosenki jak „Przyjedź mamo na przysięgę” – jak słusznie zauważa Sipowicz – budziły w nim jedynie odrazę. Tyle że był to przebój Trubadurów, a nie Czerwonych Gitar, na co zwracam uwagę autorowi (Czerwone Gitary wykonywały raczej repertuar partyzancki, no i kuriozalną „Niebieskooką”). Przy dodrukach „Hipisów w PRL-u”, w które nie wątpię, można będzie podobne drobne, ale drażniące pomyłki wyeliminować.

W PRL-owskim krajobrazie hipisi pojawili się w 1967 roku. Siedem lat później – pisze Kamil Sipowicz – było ich łącznie z sympatykami około 20 tysięcy. Moim zdaniem jest to liczba zawyżona, ale nie w tym rzecz. Ruch ten – czytamy – „nie przeniknął do głównego nurtu kultury, tak jak to stało się w Stanach i Wielkiej Brytanii. Jednak chociaż miał raczej marginalny charakter, odegrał rolę zwiastuna potężnych zmian, jakie czekały Polskę. Jeżeli amerykańskich i brytyjskich hipisów traktować można jako szeroki i powszechny ruch młodzieżowy, który rozlał się gorącym strumieniem po całym kraju, to w Polsce było to raczej interesujące zdarzenie peryferyjne. W Ameryce hipisi oznaczali zmierzch ery konsumeryzmu. (...) Nasyceni mieszczanie rozpoczęli poszukiwanie nowych wartości, a właściwie po prostu wartości”.

Polskiemu hipisowi towary nie były do niczego nie potrzebne. Na chleb i ser jakoś zawsze mu wystarczyło, za przejazdy nie płacił, bo nie honor, płyt The Beatles próżno było szukać w sklepach Polskich Nagrań, a na film „Easy Rider” Hoppera czekać trzeba było lata całe. Nawet prywatnego krawca – przypomina autor „Hipisów w PRL-u” – „musiał długo namawiać, aby mu uszył dzwony”.

No dobrze, to dobra materialne, a gdzie sfera wartości. Ta – powiada Sipowicz – „była niewyraźna, rozmyta i niejednoznaczna”.

[srodtytul]Władza wygarniała i pałowała[/srodtytul]

Hipisi w PRL-u mieli przej... U starszego pokolenia, u nauczycieli i księży (z nielicznymi wyjątkami), w prasie i na milicji. Wreszcie, co może było najgroźniejsze, u garowników (późniejszych gitowców). Byli atakowani słowami i pięściami. Anna Kłodzińska na podstawie materiałów operacyjnych MO pisała mało wyrafinowane kryminały w rodzaju „Wraku”, drukowanego w odcinkach przez „Sztandar Młodych”. Na skwerek na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, koło pomnika Mickiewicza, zapuszczały się watahy garów z Żoliborza, urządzając karne ekspedycje mające na celu oczyszczenie stolicy z brudasów, czemu z życzliwością przyglądali się funkcjonariusze milicji, a i ci warszawianie, którzy za nic nie chcieli przekonać się do długowłosej, kolorowo przyodzianej młodzieży.

Czasem, choć nieczęsto, bywało inaczej. Piotr Dmyszewicz, z którym rozmawia Sipowicz, tak przedstawia relacje hipis – ulica: „Pamiętam bar Barbara – on gromadził we Wrocławiu takich hipisów drugiego rzędu... Grupowali się, siedzieli tam, pili piwo, władza ich tam dopadała, wygarniała i pałowała. A reakcja ulicy, na początku nic – mnie tam nie było, ale słyszałem – w pewnym momencie władza zaatakowała tych hipisów spod Barbary, ludzie się zebrali, zgęścili i zaatakowali milicję. (...) To było świeżo po wypadkach marcowych”.

[srodtytul]Czas absurdalny, irracjonalny[/srodtytul]

Kamil Sipowicz przeprowadził podobne rozmowy m.in. z: Prorokiem – Józefem Pyrzem, po latach wybitnym rzeźbiarzem sakralnym we Francji, Turkiem – Markiem Garzteckim, wytrawnym dziennikarzem znanym także z łamów „Rzeczpospolitej”, Psem – Ryszardem Terleckim, prezesem krakowskiego oddziału IPN. Także z osobami, które z hipisami się kontaktowały, choć na pewno nie utożsamiały się z nimi, jak: Jerzy Bereś – znakomity plastyk. Jan Lityński – KOR-owiec, działacz środowiska Unii Wolności, poeta Jarosław Markiewicz, wydawca Wiesław Uchański czy Grzegorz Eberhardt – dziennikarz „Tysola”, autor wydanej niedawno opowieści o Józefie Mackiewiczu „Pisarz dla dorosłych”.

Niektóre z tych rozmów są fascynujące, głównie te, których bohaterów stać na szczerość. We wspomnieniach nie zawsze wypadają bowiem pozytywnie, na ogół jednak nie odżegnują się od tego, co robili 40 lat temu. Swoją drogą, ciekawe, że część hipisów – jakby w ekspiacji za błędy młodości – wyznaje dziś poglądy mocno konserwatywne, zdecydowanie bardziej prawicowe niż lewicowe. Może dlatego, że – jak mówi Eberhardt: „będąc po pięćdziesiątce, można być już tylko zwolennikiem odpowiedzialności, dekalogu”.

Autor „Hipisów w PRL-u” starał się we wszystkich tych rozmowach o zachowanie obiektywizmu. Nie napada na ludzi wyraźnie obcych mu ideowo, nie gloryfikuje duchowych sojuszników, choć – rzecz jasna – sympatie i antypatie są tu wyczuwalne. Sipowicz zanurzył się po prostu w niepowtarzalny czas przełomu lat 60. i 70., „czas niejednoznaczny, sprzeczny, ambiwalentny, schizoidalny. Czas absurdalny, irracjonalny”.„Polscy hipisi, bo oni są bohaterami tej książki – pisze Kamil Sipowicz – byli z jednej strony lżeni i inwigilowani przez milicję, ale zarazem mieli szansę uczestniczenia w życiu artystycznym najwyższej próby. Tacy artyści jak Kantor, Bereś, Stażewski, Grotowski chłonęli ich kontrkulturową energię, energię, która intensyfikowała ich własną twórczość. Hipisi za swą odwagę, bo naprawdę trzeba było być odważnym, aby wówczas manifestować chociażby samym wyglądem swoje przekonania, otrzymywali nagrodę: szacunek artystów. Mieli też szansę sami stać się artystami”.

Niestety, większa część i to – powiedzmy otwartym tekstem – ta, która nie umiała lub już nie mogła wycofać się z ruchu po tym, jak spustoszenie wśród hipisów, około 1973 roku, szerzyć zaczął kompot, sama pozbawiła się tej szansy.

„Hipisi przeszli ponurą ewolucję” – mówi Ryszard Terlecki. Gdy w 1975 r. po raz pierwszy po Marcu udało mi się wyjechać na Zachód, widziałem w Amsterdamie to, co zostało z ruchu hipisów. Bunt dzieci kwiatów przeciw establishmentowi i konsumpcji zastąpiła ideowa pustka i degrengolada narkotyków. Psychodeliczna rewolucja pochłonęła te spośród swoich dzieci, które na czas nie wydostały się z tego bagna.

Odkładając po przeczytaniu tę pod wieloma względami rewelacyjną książkę, pomyślałem, że jeśli jej czegoś brakuje, to indeksu nazwisk i drugiej listy – zmarłych. Długa byłaby to lista, pseudonimy nieżyjących hipisów z tamtego pierwszego, pionierskiego okresu pojawiają się tutaj niemal na każdej stronie.

Książka Kamila Sipowicza zaczyna się niczym rozprawa naukowa od stwierdzenia, że „w połowie lat 60. ubiegłego wieku, Stany Zjednoczone ogarnęła gorączka młodzieżowej rewolty”. Zgodnie z tytułem „Hipisi w PRL-u” rozpoczynają się dopiero na stronie 79 i to ciekawe – od cytatu z... Władysława Gomułki: „Raz zdobytej władzy nie oddamy nigdy”. Gomułka się pomylił, a hipisom, których fałszywy wizerunek – pasożytów i narkomanów – przetrwał całą transformacje ustrojową, trzeba było oddać tę ich niewątpliwą zasługę, że to oni pierwsi spróbowali żyć w czasach komuniy w inny sposób, zgoła odmienny od tego oficjalnie zadeklarowanego.

[srodtytul]Eksperyment z własną wolnością[/srodtytul]

Mimo naukowego sztafażu Kamilowego dzieła, pomimo intelektualnej podbudowy w postaci utopii Marcusego, poezji Ginsberga i prozy Kerouaca pozostaje ta książka przede wszystkim bardzo osobistym spojrzeniem autora na czas i ludzi, których zna, rozumie, choć niekoniecznie akceptuje. Może dlatego wyczulony jest na zbyt daleko idące dystansowanie się pewnych osób od tego, kim byli.

Nie wykluczam, że znajdą się chętni, by uzupełnić książkę Sipowicza bądź ją przynajmniej w niektórych ustaleniach zanegować, ale będą to już prace przyczynkarskie. Najważniejsze zostało zrobione i powiedziane. A czy po przeczytaniu książki potrafimy odpowiedzieć na pytanie, kim właściwie byli hipisi doby PRL?

„Łatwiej powiedzieć” – pisze Sipowicz – „kim nie byli, niż kim byli. Może po prostu byli ludźmi, którzy eksperymentowali z własną wolnością. Z tą fundamentalną własnością człowieka, od której przeciętny obywatel stara się oddalić. Ludzie najczęściej uciekają od wolności, jak pisał ulubiony pisarz hipisów Erich Fromm. Hipisi o tę wolność walczyli. Bardziej wiedzieli, jak o nią walczyć, mniej, zaś co z nią czynić. Często tonęli w ruchomych piaskach własnej wolności”.

Bardzo mi ta pięknie sformułowana diagnoza odpowiada.

[i]Kamil Sipowicz „Hipisi w PRL-u”. Baobab, Warszawa 2008[/i]

Nie mieliśmy swojego Kena Keseya, bo nie był nim na pewno zmarły dwa lata temu autor uważanych za kultowych „Mistyków i narkomanów” Wojciech „Tarzan” Michalewski. Z całą pewnością Niebiesko-Czarni nie byli polskimi Jefferson Airplane, choć śpiewali „Mamy dla was kwiaty”. Breakouci, chociaż na ich dwóch pierwszych płytach znaleźć można teksty hipisowskie, też nie mieli wiele wspólnego z Grateful Dead. Podobna była jedynie śmierć. Z jednej strony hipisowskich świętych: Janis Joplin i Jimiego Hendriksa, z drugiej – po latach też uświęconego Ryszarda Riedla. A także tych wszystkich, po obu stronach Wielkiej Wody, których poszukiwanie wolności zakończyło się przedawkowaniem heroiny.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy