Nie mieliśmy swojego Kena Keseya, bo nie był nim na pewno zmarły dwa lata temu autor uważanych za kultowych „Mistyków i narkomanów” Wojciech „Tarzan” Michalewski. Z całą pewnością Niebiesko-Czarni nie byli polskimi Jefferson Airplane, choć śpiewali „Mamy dla was kwiaty”. Breakouci, chociaż na ich dwóch pierwszych płytach znaleźć można teksty hipisowskie, też nie mieli wiele wspólnego z Grateful Dead. Podobna była jedynie śmierć. Z jednej strony hipisowskich świętych: Janis Joplin i Jimiego Hendriksa, z drugiej – po latach też uświęconego Ryszarda Riedla. A także tych wszystkich, po obu stronach Wielkiej Wody, których poszukiwanie wolności zakończyło się przedawkowaniem heroiny.
W Ameryce hipisowskiej rewolucji obyczajowej poświęcono tysiące prac naukowych, książek popularyzatorskich, wspomnień, powieści i filmów, my od niedawna mamy „Hipisów w PRL-u” Kamila Sipowicza. Ale lektura tego wielkiego, przepięknie wydanego tomu pozwala z przekonaniem stwierdzić, że to wcale nie tak mało.
Kamil Sipowicz – poeta, filozof, producent muzyczny, najbardziej znany jako partner życiowy Kory – wywodzi się właśnie z ruchu hipisowskiego. Podobnie jak Kora, legendarna hipiska krakowska, w środowisku tym popularna grubo wcześniej zanim w osłupienie wprawiła Polaków, śpiewając z Maanamem „Boskie Buenos”. Ale też w książce Sipowicza jest wyjątkiem potwierdzającym regułę: w ruchu hipisowskim doby PRL-u kobiety odgrywały rolę poślednią, by nie powiedzieć żadną. Obok Kory pojawia się bowiem w książce jedynie samobójczyni Galia, wspomniane jest jeszcze parę dziewcząt, które na ogół nie najlepiej kończyły. Jak się ta praktyka ma do propagowanego przez hipisów feminizmu – trudno orzec. Coś się w każdym razie tu nie zgadza. Chyba że przyjmiemy, iż dziewczynom z ruchu odpowiadała rola materaców, co byłoby jednak dla nich krzywdzące.
Faktem jest jednak, że do hipisowskiej legendy w Polsce przeszli Prorok i Pies, Lalek i Turek, Zappa i Amok, Organista i Belfegor. I wielu, wielu innych facetów, których łączył – oczywiście, między innymi – ten sam stosunek do służby wojskowej. Pacyfistyczny znak noszony na sznurku na piersi, malowany na torbach i chlebakach był nadto czytelnym symbolem, wskazującym na to, że młodzian obnoszący się z nim zrobi wszystko, by nie iść w kamasze. I nie szedł, a takie piosenki jak „Przyjedź mamo na przysięgę” – jak słusznie zauważa Sipowicz – budziły w nim jedynie odrazę. Tyle że był to przebój Trubadurów, a nie Czerwonych Gitar, na co zwracam uwagę autorowi (Czerwone Gitary wykonywały raczej repertuar partyzancki, no i kuriozalną „Niebieskooką”). Przy dodrukach „Hipisów w PRL-u”, w które nie wątpię, można będzie podobne drobne, ale drażniące pomyłki wyeliminować.
W PRL-owskim krajobrazie hipisi pojawili się w 1967 roku. Siedem lat później – pisze Kamil Sipowicz – było ich łącznie z sympatykami około 20 tysięcy. Moim zdaniem jest to liczba zawyżona, ale nie w tym rzecz. Ruch ten – czytamy – „nie przeniknął do głównego nurtu kultury, tak jak to stało się w Stanach i Wielkiej Brytanii. Jednak chociaż miał raczej marginalny charakter, odegrał rolę zwiastuna potężnych zmian, jakie czekały Polskę. Jeżeli amerykańskich i brytyjskich hipisów traktować można jako szeroki i powszechny ruch młodzieżowy, który rozlał się gorącym strumieniem po całym kraju, to w Polsce było to raczej interesujące zdarzenie peryferyjne. W Ameryce hipisi oznaczali zmierzch ery konsumeryzmu. (...) Nasyceni mieszczanie rozpoczęli poszukiwanie nowych wartości, a właściwie po prostu wartości”.