Weźmy na przykład kwestię wielkich wymierań. W dziejach naszej planety było ich wiele, ale niewątpliwie najdotkliwsze z nich nawiedziło Ziemię ok. 250 milionów lat temu, na przełomie er: permu i triasu. Mogło wówczas wyginąć nawet ponad 90 proc. ziemskiego życia. Zagłada spotkała przede wszystkim organizmy morskie: promienice, koralowce, ramienionogi, ślimaki, amonity. Nie wymarły one jednak, bo pojawiły się nowe doskonalsze gatunki stworzeń. Według Catherine Powers z University of Southern California wszystko zaczęło się od gigantycznych erupcji wulkanicznych, podczas których do atmosfery dostały się ogromne ilości dwutlenku węgla oraz metanu, co spowodowało efekt cieplarniany. Coraz gorętsze wody oceanów straciły częściowo swoją zdolność do zatrzymywania tlenu. Wtedy produkowany przez bakterie beztlenowe i zalegający zazwyczaj na dnie mórz toksyczny gaz – siarkowódor – przemieścił się bliżej powierzchni. Jego obecność w wodzie spowodowała holokaust morskich stworzeń, a kiedy uwolnił się do atmosfery, wybił zdecydowaną większość lądowych form życia. Na dodatek uszkodził powłokę ozonową naszej planety, co także miało zabójczy wpływ na ziemskie organizmy. Jak twierdzą niektórzy naukowcy, w Antarktydę mógł uderzyć jeszcze gigantyczny meteoryt.
Podobna katastrofa miała miejsce blisko 200 milionów lat później, na przełomie kredy i trzeciorzędu. Jej najsłynniejszymi ofiarami są dinozaury, ale zagłada dosięgała w tym czasie i gady morskie – plezjozaury oraz latające pterozaury, a także morskie otwornice, znaczną część roślin. O mały włos, a wyginęłyby wówczas i ssaki. Jak pisze w jednej ze swoich książek paleontolog prof. Peter D. Ward z 11 żyjących przed 65 milionami lat gatunków torbaczy przetrwał tylko jeden. Podobnie rzecz się miała z łożyskowcami, od których pochodzimy. Przyczyną tej katastrofy było albo uderzenie wielkiego meteorytu w meksykański półwysep Jukatan, albo, jak twierdzą ostatnio niektórzy badacze, wielkie erupcje wulkaniczne w Indiach.
W myśl tych teorii tyranozaur i jego pobratymcy nie wyginęli dlatego, że byli ewolucyjnie niedostosowani czy głupsi, lecz po prostu doszło do gwałtownej zmiany warunków panujących na naszej planecie.
Wspominany już Peter D. Ward w swojej książce „Tajemnica epoki lodowcowej. Dlaczego wymarły mamuty” pisze, że na skutek katastrofy sprzed 65 milionów lat jeden świat się skończył i zarazem inny narodził. „Zmianie uległy klimaty, ciepłe okolice stały się zimnymi, suche – mokrymi. Ocalały tylko najbardziej odporne gatunki roślin, wszystkie inne zapadły się w śmiertelnie zimne bagna”. Pożary lasów, kwaśne deszcze, znaczny spadek średnich temperatur – to wszystko sprawiło, że na Ziemi wyginęło 70 proc. organizmów, w tym te największe. Górną granicą wagi miało być według różnych szacunków od 25 do 40 kilogramów. Dlatego najmniejsze dinozaury przetrwały. Ich bezpośrednimi potomkami są ptaki.
Jednak jak dowodzą w opublikowanej pod koniec ubiegłego roku książce „What Bugged the Dinosaurs?” George i Roberta Poinar, dinozaury zostały ostatecznie pokonane przez insekty, a nie przez zmiany klimatu. Autorzy zauważyli, że wymarcie gigantycznych gadów zbiegło się w czasie z rozpowszechnieniem się na Ziem roślin kwitnących. Nie byłoby to możliwe bez powiększenia populacji zapylających je owadów, które z pewnością roznosiły wiele nowych chorób niedotykających wcześniej dinozaurów.
– Nie sugerujemy, że insekty są głównymi zabójcami tych zwierząt. Inne katastrofy także miały w tym swój udział – mówi George Poinar. Według niego owady dokończyły proces zapoczątkowany przez uderzenie asteroidy lub/i erupcje wulkaniczne. Dowodem potwierdzającym teorię uczonego są badania zachowanych w bursztynie owadów sprzed ok. 65 milionów lat. We wnętrznościach jednego z nich Poinar znalazł patogen powodujący leiszmaniozę. To bardzo groźna choroba atakująca ludzi oraz gady. Inny badany przez niego pradawny insekt przenosił malarię. Natomiast w odchodach dinozaurów uczeni znaleźli pasożyty wywołujące dezynterie. – Odizolowane, osłabione dinozaury stado po stadzie mogły być sukcesywnie wykańczane przez choroby, tak jak wtedy, gdy ptasia malaria doprowadziła do zagłady mieszkających na Hawajach hawajek (niewielkich ptaszków z rzędu wróblowatych, przyp. red) – mówi Poinar.