Piękna twarz noblisty

We Francji tegoroczny literacki Nobel nie wzbudził euforii, ale zadowolenie jest całkiem spore, jeśli wziąć pod uwagę deklarację pisarza o jego indiańskiej tożsamości

Publikacja: 31.10.2008 01:04

Jean-Marie Gustave Le Clézio

Jean-Marie Gustave Le Clézio

Foto: AP

Tegoroczny laureat literackiej Nagrody Nobla – Jean-Marie Gustave Le Clézio miał 31 lat, gdy odkrył, że jest Indianinem. W Polsce to nie dziwota: niektórzy w tym wieku odkrywają, że są Żydami i też muszą poinformować o tym Warszawę i okolice.

Co do Le Clézio, to pięć lat po swoim indiańskim odkryciu – w roku 1976 opracował i poprzedził uczonym wstępem francuski przekład sławnych ksiąg Chilam Balam („Le Prophéties du Chilam Balam”), uważanych za jedno z najważniejszych świadectw wielkości cywilizacji i kultury Majów. Zainteresowanie kulturą indiańską znalazło odbicie w przynajmniej kilku jego książkach, m.in. w „Haie” (1971) i „Uranii” (2005).

W końcu lat 60. wielokrotnie jeździł do Panamy, poznając język – czy raczej języki – Indian. W dekadzie lat 70. jego bazą stał się Meksyk. Tam odnalazł swą nową duchowość, odkrył, że jest Indianinem, w końcu poślubił też, nieindiańską wprawdzie, lecz marokańską, za to poznaną w Meksyku – Jemię.

J.M.G. Le Clézio pisał też o wyspiarzach Oceanu Indyjskiego, w m.in. „Raga: approche du continent invisible” (2006). Zwrócił się również ku dziejom swojej rodziny, wprowadzając na karty książek dziadka i ojca, postaci malownicze, gdyż dziadek był, między innymi, poszukiwaczem złota („Le chercheur d’or” – 1985).

Z kolei Afrykę odnaleźć można w innych książkach tegorocznego noblisty, np. „Onitsza” (1991), „L’African” (2004).

W Polsce wydane zostały dotąd cztery jego książki: „Protokół” (1965), „Pustynia” (1985), „Onitsza” (1995) i całkiem niedawno „Urania” (2008).

[srodtytul]Witold pudłuje[/srodtytul]

We Francji nie ma może euforii po przyznaniu autorowi „Uranii” Nobla, ale zadowolenie jest całkiem spore, jeśli wziąć pod uwagę deklarację pisarza o jego indiańskiej tożsamości. Być może, jako – było nie było – racjonaliści, za najważniejszy uznają Francuzi fakt pisania przez niego książek po francusku, a nie np. w języku elmen. Nieprzypadkowo już w połowie lat 90. zeszłego stulecia czytelnicy „Livre” uznali go za największego żyjącego pisarza francuskiego.

W Polsce sympatia dla twórcy „Protokołu” jest umiarkowana i żurnaliści cytowali głównie „Dziennik” Witolda Gombrowicza, w którym znaleźli kilka może nie za mądrych, za to bardzo gombrowiczowskich zdań, tyczących się głównie urody francuskiego pisarza. Strzelił przy tym „Witoldo” jak kulą w płot, przestrzegając młodego prozaika przed mediami, które chętnie brały na okładki magazynów młodego, a już nagrodzonego (Renaudot, 1963), przy tym wybitnie przystojnego autora.

Życie potoczyło się jednak inaczej: dzisiaj Le Clézio buduje image ze swojej tajemniczości. Wywiadów udziela bardzo rzadko, unika życia towarzyskiego, nie spotyka się z czytelnikami, w ogóle rzadko odwiedza Francję. Powiada o sobie: „Jestem dzikusem”. Polscy dziennikarze i krytycy nie zauważają jednak tego, podobnie jak przypisują pisarza do Nicei, a nie do wyspy Mauritius, gdzie jego ojciec był lekarzem, a dziadek sędzią, zanim zdecydował się zostać poszukiwaczem złota, co wnuk opisał po latach w najpopularniejszej swojej książce, tyle że w Polsce nieznanej.

[srodtytul]Trop polskiej żony[/srodtytul]

Nasza chata z kraja... Trafiam na taki oto komentarz: „Tegoroczny laureat literackiej Nagrody Nobla, Francuz Jean-Marie Gustave Le Clézio, z Polską nie ma wprawdzie nic wspólnego, wiele lat temu jednak trafił na karty arcydzieła naszej literatury, jakim jest bez wątpienia »Dziennik« Gombrowicza”. Inny polocentrysta ubolewa, że „w szacownym gronie noblistów nie znalazł się kiedyś Witold Gombrowicz, choć przecież niewiele brakowało. Zasługiwał na to bardziej niż jego ówczesny młody gość z Nicei”.

[wyimek]Le Clézio przygląda się człowieczeństwu w kontekście dokładnie przedstawionych uwarunkowań cywilizacyjnych.[/wyimek]

Nie będę się spierał, kto bardziej na Nobla zasługiwał. Ale zastanowiło mnie, dlaczego to żadnemu z naszych mędrców nie zechciało się sięgnąć po pierwszą wydaną w Polsce książkę J.M.G. Le Clézio „Protokół” w tłumaczeniu Anny Tatarkiewicz.

W tej wydanej przez PIW, dwa lata po francuskiej premierze, pozycji znalazł się krótki, a jakże dla nas przyjemny wstępik pisarza adresowany „Do polskich czytelników”: „Wydanie mojej książki w Polsce to dla mnie zarazem zaszczyt i przyjemność. Zaszczyt, gdyż miejsce zajmowane przez Polskę w historii i w kulturze Europy ze wszelkich względów zasługuje na podziw. Pisarze polscy, za przykładem Mickiewicza, potrafili być ludźmi czynu, oddając swe myśli i słowa w służbę kraju, artyści zaś – jak reżyser Munk – mają ową bezcenną zaletę, zasadniczą pokorę, która skłania ich do pełnienia służby i oddawania hołdu. Wśród prób i cierpień Polacy umieli zachować i uszanować owo pojęcie ojczyzny, jedyne może, które nie dopuszcza, aby człowiek stał się »obcym«. I także przyjemność, bo w Warszawie w przededniu wojny urodziła się moja żona, a jej to, podobnie jak wszystkim moim polskim przyjaciołom, szczególnie poświęcam ten przekład mojej książki”.

Tak więc ten noblista ma (miał) jednak z Polską coś wspólnego.

[srodtytul]Kiedy ogół jest głupi[/srodtytul]

Noblowskie jury, uzasadniając swój wybór, nazwało francuskiego pisarza „autorem otwierającym nowe perspektywy poetyckich podróży i zmysłowych uniesień, badaczem człowieczeństwa w oderwaniu od uwarunkowań cywilizacyjnych”. Trudno o większą bzdurę. Przeciwnie, Le Clézio przygląda się owemu człowieczeństwu w kontekście bardzo dokładnie przedstawionych uwarunkowań cywilizacyjnych – takich, jakimi one są, w Meksyku na przykład. A że co krok podkreśla, że cywilizacja grecko-łacińska niszczy to, co w człowieku najbardziej wartościowe, no to „swoje ma w tym wyrachowanie”, jak by powiedział czy zaśpiewał Jacek Kaczmarski.

PIW-owską edycję „Protokołu” poprzedza także – poza słowem odautorskim – wstęp Andrzeja Kijowskiego. Też ciekawy, choćby ze względu na protekcjonalny tytuł – „Obiecujący brulion”. No jasne, Kijowski wstępował wówczas na krytyczny Olimp, mimo to jednak sporej odwagi (albo dezynwoltury) było trzeba, by bohatera Le Clézio włączyć w ciąg „bohaterów Trumana Capote, Salingera, Goytisolo, czy naszego Ireneusza Iredyńskiego”, gdyż to sylwetka „z filmów rozmaitych »nowych fal« – brodaty, długowłosy brudas, psujący humor nowemu, etatowemu mieszczaństwu, pomykającemu swoimi niespłaconymi samochodami na urlopy”.

Kijowskiemu też sukces Le Clézio jakoś musiał doskwierać. Pod koniec swego eseju żali się bowiem, że gdy czyta wywiady z francuskim pisarzem i „podziwia jego piękną twarz na prasowych fotografiach” – myśli melancholijnie „o nierozpoznanych za życia prawdziwych geniuszach samotniczej poezji – o Kafce, o Norwidzie, o Lautréamoncie w końcu, który, rozgoryczony tym, że wydawca odstąpił od publikacji »Śpiewów Maldorora« obawiając się, że zbytnia ponurość i okrucieństwo książki wywoła interwencję prokuratora, pisał: »Zmieniłem metodę, aby móc opiewać wyłącznie nadzieję, ufność, SPOKÓJ, szczęście, obowiązek«. I pomyśleć, że dzisiaj, z powodu tej ponurości właśnie i okrucieństwa, młody Clézio wkracza do literatury wśród burzy oklasków i przy trzaskaniu fleszów... Przypomina się przy tej okazji jadowite zdanie Jouberta z »Dzienników«: »Kiedy ogół jest głupi, wariat ma nad nim wyższość«”.

W pełni zgadzając się z Joubertem, nie wydaje mi się, by w późniejszej „indiańskości” pisarza było coś z szaleństwa. Przeciwnie, przeciwnie...

[srodtytul]Wzgórze zamienione w wulkan[/srodtytul]

Żyjemy w świecie, który podróż najpierw uczynił czymś całkiem zwyczajnym, dostępnym każdemu, a następnie uświęcił. Człowiek przełomu XX i XXI wieku to człowiek w biegu, podróżujący nieustannie. Nic dziwnego, że Olga Tokarczuk napisała rzecz pod tytułem „Bieguni” – na czasie, może nawet już spóźnioną. Tym, którzy nie znają tej uhonorowanej Nagrodą Nike książki, podpowiadam: bieguni to my, rzucani gdzieś w najdalsze rejony świata, może i osadzeni na stałe tam czy tu, ale niemający czasu, by się w tym miejscu okopać, zastanowić nad sobą, gdyż wciąż zrywamy się do biegu... Inni polscy pisarze – oddajmy sprawiedliwość, nie wszyscy jeszcze – też przesiadają się z jednego samolotu do drugiego, najczęściej Lufthansy. Le Clézio przy nich to jednak panisko...

Swoimi pierwszymi książkami („Protokół”, po którym okrzyknięto go we Francji „nowym Camusem”, wydał w wieku 23 lat!) usytuował się w pobliżu nowej fali, mniej może Alaina Robbe-Grilleta, bardziej Butora. Szybko jednak zorientował się, że poszukiwania formalne i eksperymenty językowe są już passé.

Bohater „Protokołu” Adam Pollo jest zbiegiem, ale nie wiadomo, czy z wojska, czy z zakładu dla obłąkanych. Pozostaje w pokrętnym związku z Michéle, którą niegdyś, podobno, zgwałcił. Porzucił też dom, bo z rodziną, szczególnie z ojcem, nie był w stanie dojść do ładu. Odtąd żył z dnia na dzień, byle jak, borykając się z kłopotami materialnymi. Z niesłychaną zachłannością rzuca się na gazety, poszukując wiadomości o nowych wojnach (te toczą się bez przerwy), o zbliżającym się wybuchu jądrowym i zagładzie. Od świata ucieka, głównie jednak po to, by znaleźć prawdę o sobie, co – w czym nie ma znów nic dziwnego – doprowadza go przed oblicza psychiatrów.

„Dla mnie ziemia stała się – pisze do Michéle – jakimś chaosem, boję się deinoterium, pitekantropów, człowieka z Neanderthal (ludożerca), nie mówiąc o dinosaurach, labiryntosaurach, pterodaktylach itp. Boję się, że wzgórze zamieni się w wulkan.

Albo, że lody arktyczne stopią się, co podniesie poziom morza, i zostanę zatopiony. Boję się ludzi na plaży, w DOLE. Piasek zmienia się w lotne piaski, słońce w pająka, a dzieci w krewetki”.

[srodtytul]Zapach Afryki[/srodtytul]

Dziesięcioletni Fintan z „Onitszy” to niemal równolatek autora (jest od niego o dwa lata starszy). Opowiadana tu historia ma też wiele z życiorysu francuskiego pisarza. Oto z matką, włoską Żydówką, płynie z Europy statkiem „Surabaja” do ojca, Anglika, pracującego w Afryce. W tytułowej Onitszy, mającej być rzekomo rajem na ziemi, Afryka okazuje się zupełnie inna, może i fascynująca, ale i trudna, o czym w pierwszym rzędzie przekonuje się matka chłopca: „Ach, czemuż to ma taki okropny zapach?”. Polowania na goryle należy włożyć między legendy, na co dzień jest za to (mamy rok 1948) nie tylko wyzysk, ale i sadyzm, katowskie traktowanie przez kolonizatorów czarnoskórej ludności. Przy czym „Afryka pali jak trucizna, jak gorączka”.

Czy ta gorączka sprawia, że ojciec chłopca, zaniedbywając obowiązków służbowych, szuka śladów ostatniej potomkini faraonów, ostatniego wizerunku Ozyrysa. Chce dotrzeć do Meroe... A syna, niestety, nie potrafi kochać.

Opowieść o Afryce sprzed pół wieku przeplata się z mitami, ale także z historią nieco wcześniejszą, z samego początku XX stulecia, kiedy to podpułkownik Montanaro, dowódca sił brytyjskich w Aro, przypłynął w górę Nigru parowcem „mającym na pokładzie 87 angielskich oficerów, 1550 czarnych żołnierzy i 2100 tragarzy”. Ten korpus ekspedycyjny miał za zadanie zniszczyć wyrocznię Long Juju, a zatem zrównać z ziemią miasto Aro Czuku wraz z jego świątyniami, bożkami, ołtarzami ofiarnymi. I zabić wszystkich mężczyzn mających więcej niż dziesięć lat!

Onitsza, miasto w południowej Nigerii, było centrum małego państwa ludu Ibo. Dopóki nie stało się brytyjskim protektoratem. A Brytyjczycy potrafili jedno: to, co robił podpułkownik Montanaro, i tacy kontynuatorzy jego dzieła jak Simpson, czy jak... nie, ojciec Fintana był ulepiony z innej gliny. Przynajmniej tak się mogło wydawać. Jak zresztą zrozumieć tamtą Nigerię? Po latach młodsza siostra Fintana, słysząc o wojnie w Biafrze, nie wiedziała, że to jest kraj, w którym przyszła na świat.

J.M.G. Le Clézio świetnie operuje truizmami: świat jest pełen zła – powiada, cywilizacja industrialna dehumanizuje człowieka, wszystko prowadzi ku katastrofie. Pod tym względem wręcz wzorcowa jest jego „Wojna” (1970), przedstawiająca ciąg wizji związanych ze współczesnym miastem – siedliskiem zła, którego obrazy – z lotniska, autostrady, supermarketu – układają się na wręcz apokaliptyczny pejzaż. A zupełnym przegięciem jest już profetyzm „Wojny”: z zagłady ocaleje jedynie twórczość artystyczna. Już to widzę...

[srodtytul]Samo życie[/srodtytul]

Wydana ostatnio, w przekładzie Zofii Kozimor, „Urania” to z kolei baśń o utopii stworzonej w zeszłym stuleciu na wzór dawnych społeczności Mezoameryki. Kraina Campos staje się pod piórem pisarza doliną ostatnich wolnych ludzi. Doliną zniszczoną – jakże by inaczej – przez siły zła: polityków, policję itd.

To o niej marzył Daniel, narrator powieści – znów chłopiec! – który w czasie II wojny światowej rozczytywał się w mitologii, gdzie natrafił na Uranię. I oto, gdy jako człowiek już dorosły, geograf i kartograf, pojechał do Meksyku, by badać tam obszary wulkaniczne, dowiedział się o takiej współczesnej Uranii – o Campos właśnie, gdzie ludzie żyją w zgodzie z naturą. A co to znaczy w praktyce? Uczą się więc prawdy, a nie matematyki, dzieci ważniejsze są od dorosłych, zaś opiekę nad najmłodszymi sprawuje starsze rodzeństwo, nie je się mięsa, lecz jajka, wieczorami każdy wybiera sobie dom na noc, a dziecko poznaje erotykę nie na brudnych obrazkach, lecz w rzeczywistości, przypatrując się aktom seksualnym. A toalet nie ma, gdyż wiadome czynności fizjologiczne załatwia się... zgodnie z naturą.

Obśmiać wszystko to łatwo, ale narrator „Uranii” mówi z całą mocą: „Najbiedniejsze regiony świata dalej pogrążają się w pełzających wojnach i niewypłacalności. (...) co nam pozwala żywić nadzieję, to pewność, że kraina Uranii istniała naprawdę i że byliśmy jej świadkami”.

A tego bez podróży nikt by nie doświadczył. Ale podróży wyjątkowej. „Nigdy nie mogłem ścierpieć turystów – pisze Le Clézio – podglądaczy, owych drobnomieszczan z pięknych dzielnic zapuszczających się do slumsów (...) Albo ci pisarze, przekonani, że wypiwszy szklankę piwa przy brudnym stole w zaduchu jakiejś knajpy, w zgiełku zdezelowanych autobusów i chrypiącej muzyki jukeboksu, na Kubie, w Manili, w Tegucipalpie, zobaczyli samo życie”.

On jest zdania, że poznał to życie naprawdę. Nie mam powodów, by to zanegować. A w ogóle odezwałem się jakby nieproszony. W końcu nie jestem Indianinem, ani nie chylę głęboko czoła przed cywilizacją Majów. Starczy mi moja cywilizacja, ta, w której wychowali się, wykształcili i nabrali literackiej kultury tacy pisarze jak Jean-Marie Gustave Le Clézio. Noblista roku 2008. Sto piąty w dziejach tej nagrody.

Tegoroczny laureat literackiej Nagrody Nobla – Jean-Marie Gustave Le Clézio miał 31 lat, gdy odkrył, że jest Indianinem. W Polsce to nie dziwota: niektórzy w tym wieku odkrywają, że są Żydami i też muszą poinformować o tym Warszawę i okolice.

Co do Le Clézio, to pięć lat po swoim indiańskim odkryciu – w roku 1976 opracował i poprzedził uczonym wstępem francuski przekład sławnych ksiąg Chilam Balam („Le Prophéties du Chilam Balam”), uważanych za jedno z najważniejszych świadectw wielkości cywilizacji i kultury Majów. Zainteresowanie kulturą indiańską znalazło odbicie w przynajmniej kilku jego książkach, m.in. w „Haie” (1971) i „Uranii” (2005).

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy