J.M.G. Le Clézio świetnie operuje truizmami: świat jest pełen zła – powiada, cywilizacja industrialna dehumanizuje człowieka, wszystko prowadzi ku katastrofie. Pod tym względem wręcz wzorcowa jest jego „Wojna” (1970), przedstawiająca ciąg wizji związanych ze współczesnym miastem – siedliskiem zła, którego obrazy – z lotniska, autostrady, supermarketu – układają się na wręcz apokaliptyczny pejzaż. A zupełnym przegięciem jest już profetyzm „Wojny”: z zagłady ocaleje jedynie twórczość artystyczna. Już to widzę...
[srodtytul]Samo życie[/srodtytul]
Wydana ostatnio, w przekładzie Zofii Kozimor, „Urania” to z kolei baśń o utopii stworzonej w zeszłym stuleciu na wzór dawnych społeczności Mezoameryki. Kraina Campos staje się pod piórem pisarza doliną ostatnich wolnych ludzi. Doliną zniszczoną – jakże by inaczej – przez siły zła: polityków, policję itd.
To o niej marzył Daniel, narrator powieści – znów chłopiec! – który w czasie II wojny światowej rozczytywał się w mitologii, gdzie natrafił na Uranię. I oto, gdy jako człowiek już dorosły, geograf i kartograf, pojechał do Meksyku, by badać tam obszary wulkaniczne, dowiedział się o takiej współczesnej Uranii – o Campos właśnie, gdzie ludzie żyją w zgodzie z naturą. A co to znaczy w praktyce? Uczą się więc prawdy, a nie matematyki, dzieci ważniejsze są od dorosłych, zaś opiekę nad najmłodszymi sprawuje starsze rodzeństwo, nie je się mięsa, lecz jajka, wieczorami każdy wybiera sobie dom na noc, a dziecko poznaje erotykę nie na brudnych obrazkach, lecz w rzeczywistości, przypatrując się aktom seksualnym. A toalet nie ma, gdyż wiadome czynności fizjologiczne załatwia się... zgodnie z naturą.
Obśmiać wszystko to łatwo, ale narrator „Uranii” mówi z całą mocą: „Najbiedniejsze regiony świata dalej pogrążają się w pełzających wojnach i niewypłacalności. (...) co nam pozwala żywić nadzieję, to pewność, że kraina Uranii istniała naprawdę i że byliśmy jej świadkami”.
A tego bez podróży nikt by nie doświadczył. Ale podróży wyjątkowej. „Nigdy nie mogłem ścierpieć turystów – pisze Le Clézio – podglądaczy, owych drobnomieszczan z pięknych dzielnic zapuszczających się do slumsów (...) Albo ci pisarze, przekonani, że wypiwszy szklankę piwa przy brudnym stole w zaduchu jakiejś knajpy, w zgiełku zdezelowanych autobusów i chrypiącej muzyki jukeboksu, na Kubie, w Manili, w Tegucipalpie, zobaczyli samo życie”.
On jest zdania, że poznał to życie naprawdę. Nie mam powodów, by to zanegować. A w ogóle odezwałem się jakby nieproszony. W końcu nie jestem Indianinem, ani nie chylę głęboko czoła przed cywilizacją Majów. Starczy mi moja cywilizacja, ta, w której wychowali się, wykształcili i nabrali literackiej kultury tacy pisarze jak Jean-Marie Gustave Le Clézio. Noblista roku 2008. Sto piąty w dziejach tej nagrody.