Co się stało z ojczyzną polszczyzną?

Chamostan rośnie w siłę, jego kodeks postępowania staje się niepisaną normą

Aktualizacja: 27.03.2009 22:29 Publikacja: 27.03.2009 22:28

Co się stało z ojczyzną polszczyzną?

Foto: Rzeczpospolita

Jaka jest kondycja naszej ojczyzny polszczyzny? Rachunek sumienia z lat 1989 – 2008 musi być poprzedzony refleksjami o czasie wcześniejszym. To rodowód konieczny. Czuję się w pewien sposób upoważniony, ponieważ w swoim pisaniu posługiwałem się nie tylko wyobraźnią, również obserwacją oraz czynnym i biernym uczestnictwem od kilkudziesięciu lat. Przedmiotem mego pisania byli Polacy i ich sprawy, poczynając od okupacji niemieckiej. Od tego czasu miałem uszy i oczy otwarte. To był i jest mój świat. Muszę się więc cofnąć do tych lat wcześniejszych.

Dewastacja moralna, rozbijanie i wynarodowienie Polaków trwało setki lat i dopiero dwudziestolecie międzywojenne scaliło nas w spójną całość. Motorem stał się silny etos walki o niepodległość, obudzony w XIX w., zakończony wyzwoleniem Polski i pokonaniem nawały ze Wschodu. To była wielka rzecz. Na tym stanęła nasza państwowość i nawet masy chłopskie, obarczone dziedzictwem pańszczyzny, obojętne, a często wrogie aspiracjom niepodległościowym (powstanie 1863 r.), stawały się świadomymi obywatelami wspólnoty, czego dowodem był upust chłopskiej krwi w Legionach, wojnie z bolszewikami, powstaniach śląskich i wielkopolskich, później pod okupacją niemiecką i w walce z narzuconym przez Kraj Rad „wyzwoleniem”. Dochowaliśmy się ofiarnego społeczeństwa, komuniści byli formacją ledwie śladową. Wytworzyła się warstwa inteligencji o szerokich horyzontach, ludzi oddanych służbie społecznej, autentycznie i bezinteresownie zaangażowanych w sprawy państwa i jego funkcjonowania, rozwoju gospodarczego, kulturalnego. Nie najważniejszy był podział na orientację lewicową i prawicową, dobro nadrzędne często brało górę. Inteligencja dawała wzorce, drogowskazy i nie była to warstwa o genealogii szlachecko-mieszczańskiej. Wielu Andrzejów Radków zasilało jej szeregi. Wystarczy wspomnieć Witosa, Rataja, profesorów Pigonia, Bujaka, Kota, generałów Galicę i Kustronia.

Okupacja niemiecka była egzaminem krwawym i wspaniałym. Młodzi konspiratorzy wywodzili się z różnych warstw społecznych: Jan Bytnar, bohater Szarych Szeregów, to syn nauczyciela o wiejskim pochodzeniu, Wacław Bojarski – rymarza z Bednarskiej w Warszawie, Tadeusz Gajcy – kolejarza, Andrzej Trzebiński i Zdzisław Stroiński – obaj pochodzenia ziemiańskiego. I co było istotne, ci młodzi ludzie nie tylko walczyli i dawali ofiarę z życia, oni myśleli już o przyszłym państwie polskim, snuli plany reform, gruntownej przebudowy. O tym pisze Stanisław Broniewski, ostatni komendant Szarych Szeregów. Pisze w swojej książce o etosie harcerskim poddanym groźnej próbie uczestnictwa w walce z wrogiem – wykonywali przecież wyroki śmierci, byli w pierwszym szeregu podziemnej wojny. Nie zdemoralizowali się jednak, pozostali czyści.

Okupacyjna konspiracja to zryw wszystkich warstw społecznych, całkowite oddanie dla sprawy. I nie zakłócają tego obrazu meandry działań politycznych partii, ugrupowań i ścieranie się poglądów w podziemnym państwie i polskim Londynie. Nie zapominamy o drugiej, brzydkiej stronie medalu: demoralizacji, szmalcownikach, upodleniu, zdradzie. Ale to konieczny margines w każdych okrutnych czasach.

Prawdziwa katastrofa nastąpiła po wojnie, kiedy wymarzona projekcja Polski po zwycięstwie legła w gruzach. Narzucony został obcy, wschodni porządek i walka z komunistami zakończyła się przegraną. Znaleźliśmy się pod nową okupacją, o wiele gorszą niż poprzednia, gdyż narzuconą nam przez Sowietów z udziałem polskich komunistów. I odtąd zaczyna się długotrwały proces pustoszenia moralnego narodu. Najlepsi wyginęli bądź uciekli z kraju lub gnili w tiurmach. Pozostali ukrywali się gdzieś na obrzeżach życia. Nadal przeważająca część społeczeństwa traktowała rządzących komunistów jako wrogów, zdrajców, wykonawców poleceń Kremla. Lecz życie ma swoje prawa. Lata przymusu, represji, demagogicznej propagandy spowodowały wyniszczenie duchowe, uczyły pokory, zaprzaństwa i przystosowywania się do nowych okoliczności. Prawda była zakazana i zaczęto uważać ówczesny stan rzeczy za długotrwały, jeśli nie wieczny. Polska stała się atrapą. Wrócił okupacyjny motyw przetrwania za wszelką cenę. Przetrwanie nie było już walką, lecz najwygodniejszym urządzaniem się w istniejących warunkach. Dewastacja obejmowała etykę, relacje między ludźmi, uczyła dwulicowości. Donos, współpraca z UB zaczynały być dla wielu chlebem powszednim. Słabsi łamali się z powodu tortur fizycznych i psychicznych. Gorsi widzieli w tym poprawę nędznego bytu. Janczarzy komunistycznej ideologii uważali denuncjację za naturalny oręż w walce z wrogiem klasowym. Ludzie nikczemnieli i nie dręczyły ich wyrzuty sumienia. Rozwinął się dualizm myślenia. Na użytek publiczny pełna aprobata dla władzy. Tylko w sobie i w gronie najbliższych puszczano wodze: była krytyka, oburzenie, rozterki. Historia, pamięć o przeszłości została amputowana lub zakłamana. Rodzice dzieciom nie mówili tzw. całej prawdy w obawie o ich przyszłość. Niezłomnych było coraz mniej. Wymierali. Milczeli. Jeżeli nie chcieli milczeć, kneblowano im usta.

W związku z powstawaniem hut, fabryk, tzw. wielkich budów socjalizmu, następowały masowe wędrówki ludności wiejskiej do miast. Wykorzeniona z kultury i tradycji swego środowiska przyjmowała w mieście najgorsze nauki, choćby tę najprostszą: zapisz się do partii, będziesz miał lepiej. Ci ze wsi stanowili w dużej mierze uległą magmę do dowolnego kształtowania.

Inne warstwy społeczne – robotnicy, inteligencja – poddawane były nieustannej deprawacji. Często i przedwojenni intelektualiści najwyższej próby, uczeni, artyści, godzili się z niskich pobudek ozdabiać PRL. Choć tu i ówdzie tlił się jeszcze opór. Wieloletnia działalność konspiracyjnych kółek młodzieży, które przejęły pałeczkę po żołnierzach AK, WiN, NSZ. Była to konspiracyjna naiwna, często od początku infiltrowana przez bezpiekę, i ci młodzi ludzie kończyli szybko w więzieniach i obozach takich jak Jaworzno – wielki łagier dla niepokornej młodzieży, lub w karnych jednostkach wojskowych zatrudnionych w kopalniach węgla i uranu. Wychodzili na wolność sponiewierani, złamani, zostawali obywatelami drugiej kategorii na zawsze.

Byliśmy poddawani nieustannej presji. Wiedzieliśmy, że państwo, władza, prawo są nam obce, wrogie. Ale działało także naturalne prawo przetrwania i poddawaliśmy się obowiązującym regułom gry. Najgorsi korzystali najwięcej z takiego stanu rzeczy. I choć nieujarzmiona ostatecznie potencja narodu dawała czasem znać o sobie – zryw w czerwcu 1956 r. w Poznaniu czy październik 1956 r. w Warszawie – to wszelkie próby uczłowieczenia socjalizmu, jak mówiono wówczas: „przywrócenia mu ludzkiej twarzy”, kończyły się niezmiennie utratą nadziei, a system dalej znieprawiał i niewolił. Jego działania o tyle były skuteczne, że wykształcił się najgorszy z możliwych pragmatyzm, który da się streścić w kilku słowach: Nie ma co podskakiwać, trzeba w tym bagnie starać się o zdobycie jak najlepszych szans bez względu na środki prowadzące do celu. Już mało co znaczyły dobro i zło, prawda i kłamstwo, przyzwoitość, wierność zasadom. Wszystko sprowadzało się do egoistycznego serwilizmu. Był to proces pokoleniowy. Ojcowie tak wychowywali swoje dzieci. Te dzieci stawały się rodzicami i swemu potomstwu przekazywały to samo.

Cały czas umacniało się prawie zabobonne przekonanie o wszechmocy Wielkiego Brata. Odpychający był to obraz kraju i społeczeństwa, drastycznie widoczny w późnej dekadzie Gierka. Folwark ludzi cynicznych, sprzedajnych, pozbawionych wiary, nastawionych jedynie na żer za wszelką cenę.

Dopiero wybuch „Solidarności” dał nadzieję, że nasza ojczyzna polszczyzna nie została do reszty znieprawiona. Można ten fenomen nazwać erupcją pozytywnych sił tkwiących pod skorupą. Wybuchły. To była wielka szansa odrodzenia zdeptanego, sponiewieranego narodu. Nawet twarze działaczy związku „Solidarność” z hut, fabryk, kopalni, biur, ludzi młodych i starych, były jak z innej planety, czyste, wyraziste, jasne. Nie miały nic wspólnego z fizjonomią Gnębosza Puczymordy, panującego dotychczas niepodzielnie na wiecach, masówkach i egzekutywach partyjnych. I był tak silny entuzjazm, potrzeba czystości etycznej i przywrócenia zapomnianych wartości. Była wola wspólnego działania, odrodzenia Polski. Była bezinteresowność i potrzeba wspólnoty.

Jednak polityczna ekwilibrystyka Okrągłego Stołu, która spowodowała kompromis z warstwą rządzącą w PRL, tzw. łagodne przejście z tamtego czasu do III RP, z zachowaniem stanu posiadania dawnych komunistycznych włodarzy, zapewnienie im nietykalności, swobody rabunkowego uwłaszczenia się na mieniu państwowym, nachalne przenikanie prominentów z aparatu partyjnego i tajnych służb do nowych elit, słowem, cała ta „gruba kreska”, zasunięcie teatralnej kotary na niedawną przeszłość – zmarnowały bezcenny kapitał „Solidarności”, zniechęciły czystych ludzi do nieczystych spraw. Uderzała boleśnie rozbieżność retoryki i faktów.

Następujące z coraz większą intensywnością bratanie się z niedawnymi komunistami, przeformowanymi w socjaldemokratów. Proces przejmowania władzy przez ten odłam kierownictwa „Solidarności”, który wywodził się z rewizjonistycznych kręgów rządzącej w PRL partii, często ludzi niegdyś fanatycznie oddanych marksistowskim dogmatom, intelektualistów o połamanych życiorysach, którym obcy był katolicko-patriotyczny rodowód masowej „Solidarności”. Zwracała uwagę ich ksenofobiczna obawa przed tzw. prawicą, obarczenie jej antysemityzmem, ciemnotą, ciasnotą horyzontów itp. To nie sprzyjało zdrowej odnowie społeczeństwa. Dzieliło i wytwarzało złe napięcia. Ci najlepsi z „Solidarności” poczuli się wyrzuceni za burtę. A dla innych stawało się to wygodnym rozgrzeszeniem z przeszłości. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr! Dowodem tego była i jest zażarta ofensywa przeciw lustracji i ujawnianiu donosicieli z komunistycznego czasu. Przejmowane były cyniczne reguły postępowania z praktyki PRL, tyle że w zmodyfikowanej formie, opatrzone inną etykietą. Etos patriotyczny, pamięć i historia zostały zlekceważone jako bagaż przeszłości, wyrzucone na śmietnik spraw nieużytecznych. Tak marnowała się szansa rzeczywistej naprawy Polski i moralnego jej odrodzenia. Szybko zanikał entuzjazm. Ogarniała apatia, zniechęcenie. Jak pisze Leszek Długosz, marzyły się nam Himalaje, a poszliśmy w Beskid Niski.!...

W ten sposób wracało przekonanie o niezmiennym podziale My i Oni. Społeczeństwo w znacznej części ponownie przestało się identyfikować z tym niby-nowym naszym państwem. Jego działania zresztą w cyklach zmieniających się rządów nie dawały satysfakcji. Rządzący wykazywali się arogancją, egoizmem. Odległość słów od czynów była znaczna. Wyłaniająca się warstwa polityczna, administracja, samorządy, Sejm oceniane były przez zwykłych ludzi jako (...) rodzaj intratnego przedsięwzięcia pod szyldem pro publico bono. Gwałtowne bogacenie się działaczy partyjnych, rządowych, związki polityki z biznesem, podejrzanymi milionerami i przestępcami z gangów były widoczne gołym okiem. Stanowiły odpychającą lekcję dla młodych ludzi wyrosłych już w III RP. Etos, ideowość, wierność ideałom, którymi szermowano w działalności politycznej, przyjmowane były przez nich jako puste pojęcia służące do osłony podejrzanych machinacji. Postrzegano w tym jedynie grę służącą do zaspokajania własnych korzyści, ambicji, żądzy władzy dla samej władzy. Partie polityczne w walce między sobą zatracały często horyzont dobra wspólnego – służby dla społeczeństwa, celów nadrzędnych bez względu na różnice poglądów. Pogrążały się z warcholską inwencją we wzajemnym zwalczaniu się, zastawianiu pułapek, kompromitacji przeciwników. Miałkość, małość zyskały pierwszeństwo. Wystarczy zauważyć, jak szybko poznikały czyste, szlachetne twarze działaczy „Solidarności” z karnawału roku 1980 czy stanu wojennego. Zastąpili ich ludzie sprytni o twarzach bułach, bez indywidualnego wyrazu, jakby niedorzeźbionych. Wszyscy do siebie podobni, cwani pragmatycy. Wyrosła klasa polityczna kurczowo trzymająca się zdobytej pozycji. Dużo w niej Nikodemów Dyzmów, czują się jak ryby w wodzie, poruszają się w zaklętym kręgu od urzędu do urzędu, odchodząc zaś od polityki, od razu zatrudniani są w bankach, spółkach, holdingach, radach nadzorczych ze względu na swoje rozległe koneksje. Zuniformizowani, odbici jedną sztancą w mennicy. Gładcy, elokwentni, dbają o tzw. medialny wizerunek, posługują się taką samą mową, wyuczoną zbitką słów i pojęć, gdzie do dobrego tonu należy używać sów obcych, często więc konkludują, abstrahują, reasumują, konstatują, okraszając swe wywody zwrotem „przepraszam za kolokwializm”, co ma podkreślić wykwintne poczucie czystości językowej. Popatrzeć na te centuria „państwowców” w ciemnych garniturach ozdobionych grubymi węzłami krawatów, w spiczastych niby ciżmy pantoflach. Budzi to zdrową niechęć do życia publicznego w ogóle. Bo znów jak w PRL wielu ludzi uczciwych, z niewykorzystanym bogactwem intelektu, wiedzy, kultury nie chce w tych igrzyskach brać udziału.

Przyzwoitość, Herbertowska „potęga smaku” na to im nie pozwala. Do takiej rzeczywistości nastałej po 1989 r. wtargnęła potężną falą europeizacja. Małpia, powierzchowna. Często stosowana jako szantaż, bicz. Służy do różnych doraźnych celów partyjnych. Co na to Europa! Musimy, bo Europa! A przede wszystkim mąci umysły relatywizacją, lekceważeniem dawnych wartości, uważanych za anachroniczne, hamujące postęp. Wprowadza zamęt światopoglądowy, często bowiem ma lewacki rodowód; wielu niedawnych apostołów marksizmu, maoizmu, trockizmu, wielbicieli Che Guevary i Czerwonych Brygad znalazło się na pierwszej linii integracji europejskiej, wiodą prym w parlamencie w Brukseli, działają na frontach globalizacji, ekologii, katastrofy klimatycznej, pomocy dla głodujących w Trzecim Świecie, obrony Palestyńczyków. Bezbronna polska młodzież wyrastająca w rzeczywistości nieokreślonej, nieukształtowanej ostatecznie, gdzie widma PRL i mentalność postkomunistyczna ciągle żywe, chętnie sięga do efektownych wzorców Światłej Europy. Bawi się w parady feministyczne czy gejowskie, protesty w dolinie Rospudy, wdrapywanie na wysokie kominy itp. Nade wszystko chętnie przyjmuje egoistyczne, bezideowe postawy, których celem jest pogoń za sukcesem materialnym, kariera za wszelką cenę i miraż słodkiego życia, traktując jako kulę u nogi historię, tradycję, moralne rozterki. Z praktyki życia ponadto wynika, że czystość intencji, walka o prawdę wcale nie jest cnotą, tylko przeszkodą. Selekcja negatywna działa w wielu dziedzinach życia publicznego. Wystarczy przywołać solidarność niejednej wyższej uczelni, gremiów profesorskich, wychowawców młodzieży przeciw lustracji i oczyszczeniu z ludzi nieczystych swoich szeregów. Przecież nieustannie toczy się walka z IPN zajmującym się archiwami bezpieki pod jednoczącym humanitarnym zawołaniem: Kapuś to ofiara! Biedna istota poddana okrutnym doświadczeniom! Lub za pomocą twierdzenia, że dokumenty bezpieki to bezwartościowe notatki niewiarygodnych osób, jak grzmi pewien arcybiskup. Od niego i pewnego odłamu wyższej hierarchii Kościoła rzymskokatolickiego idzie ciemną smugą zły przykład. Jak na skołatane polskie głowy to już za wiele! Gdzie stałe, sprawdzone wzorce? Czego się trzymać? Gdzie dobro, a gdzie zło? Wszystko staje się splątane, płynne, brakuje oparcia. I na domiar złego na scenie są jeszcze media, show-biznes, żurnaliści ze swoim poczuciem wszechmocy, zdeprawowani siłą broni, którą mają. Ogłupiają i sprowadzają na manowce zapatrzonych telewidzów. Telewizja to nader interesujący twór, uwikłana niejako dynastycznie – ojcowie, synowie, wnuki – w dawny komunistyczny układ; tym bardziej ci ludzie nie chcą przejrzystości życia publicznego, wrogo nastawieni przeciw próbom odkrywania przeszłości, dążenia do prawdy. Serwilistyczni i ulegli wobec każdej władzy, mają przekazaną z tamtych czasów zręczność prestigitatorów (i brak jakichkolwiek poglądów). Ogarnia rezygnacja. Ta wymarzona Polska jest jakąś chimerą, złudzeniem. Tak myśli niemała część społeczeństwa, bierna, niechętna każdej władzy, uśpiona. Patrzy lud ponuro i rachuje, ile milionów idzie z jego podatków na polityków, partie, posłów, rząd, administrację. Chamostan rośnie w siłę, jego kodeks postępowania niepisaną normą. Tak nazywam warstwę społeczną wylęgłą na styku komunizmu i „Europy”. Szeregi idealistów maleją. Głos czysty, brudem nieskażony, mysim piskiem jedynie wśród panującego zgiełku. Korzystając z użytego przez Ryszarda Legutkę podziału z Arystotelesa na Panów i Niewolników – mówił o tym podczas sesji naukowej w Muzeum Powstania Warszawskiego – biorąc pod uwagę umiejętność i skuteczność prowadzenia społeczeństwa w imię jednoczącej wizji, nasuwa się przekonanie, że my Niewolnikami w większości. Ci Panowie, według podziału Arystotelesa, zawodzą na całej Unii. Tak jak Jarosław Marek Rymkiewicz i wielu innych wierzyłem, że wreszcie pojawił się „ktoś, kto ugryzł w dupę żubra”, nie powiem: przepraszam za kolokwializm. Niestety nie był to gryz skuteczny. Żubr ledwie poruszył racicami. Może nie ma żadnego żubra? Zwid jego majaczy jedynie. Nasza ojczyzna polszczyzna nadal zarażona komunistyczną ciągłością i źle pojętą europeizacją. Tu konieczna dygresja: nie chodzi o powrót PZPR czy komunizm w postaci strukturalnej, myślę o kontynuacji mentalnej. A mówiąc o europeizacja, przypominam: rewolucja nihilizmu w Niemczech i program Lenina realizowany w Rosji to import z zachodniej strony. Wylągł się w piwiarniach Monachium, Berlina i kawiarenkach Zurychu. Toteż droga wspaniałej, zjednoczonej Europy nie wiadomo w jakim kierunku może podążać. Istnieje obawa, żeby następne pokolenia Polaków nie wyrosły na ludzi znikąd, pozbawionych korzeni i oparcia. Możemy zatracić to, co było najlepsze, i zyskać najgorsze.

Mój wywód celowo przedstawiony został w tonacji czarnej, co wcale nie znaczy, że ten kolor dominować ma w próbce opisu stanu rzeczy. Może wynikać z mojego pesymistycznego usposobienia.

Jaka jest kondycja naszej ojczyzny polszczyzny? Rachunek sumienia z lat 1989 – 2008 musi być poprzedzony refleksjami o czasie wcześniejszym. To rodowód konieczny. Czuję się w pewien sposób upoważniony, ponieważ w swoim pisaniu posługiwałem się nie tylko wyobraźnią, również obserwacją oraz czynnym i biernym uczestnictwem od kilkudziesięciu lat. Przedmiotem mego pisania byli Polacy i ich sprawy, poczynając od okupacji niemieckiej. Od tego czasu miałem uszy i oczy otwarte. To był i jest mój świat. Muszę się więc cofnąć do tych lat wcześniejszych.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom