Kto się boi Jerzego Giedroycia?

Redaktor „Kultury” padł ofiarą „sformatowania”, aby można go było umieścić w naszym półinteligenckim panteonie. Uczciwe potraktowanie jego myśli politycznej prowadziłoby do heretyckich pytań o to, czy Polacy już zasłużyli na swoją prawdziwą historię

Aktualizacja: 24.04.2009 20:26 Publikacja: 24.04.2009 20:18

Trumna z ciałem Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę „Kultury” w Maisons-Laffitte, 21 września 2000

Trumna z ciałem Jerzego Giedroycia opuszcza siedzibę „Kultury” w Maisons-Laffitte, 21 września 2000 r.

Foto: Fotorzepa, ms Michał Sadowski

[b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/04/24/kto-sie-boi-jerzego-giedroycia/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Takie rzeczy, parafrazując pewien slogan reklamowy, to tylko w III RP – tylko tu można być zarazem powszechnie sławionym, uznawanym i kompletnie nieznanym. Kimś takim właśnie jest Jerzy Giedroyc. Przeciętny współczesny inteligent wie o nim, że był wielki, a zatem wszystko, co mówił i co robił, było słuszne. Co jednak właściwie mówił i robił – o tym pojęcie jest bardzo mgliste.

Ogólnie wiadomo, że wydawał pismo do „wychowywania się”. Do tego wychowania przyznają się dziś chętnie wszyscy, od Lecha Wałęsy do Aleksandra Kwaśniewskiego. Chciał dobrych stosunków z niepodległą Ukrainą, Litwą i Białorusią, odwoływał się do tradycji antykomunistycznej lewicy, a ośrodek emigracyjny, jaki stworzył, był w przeciwieństwie do tradycjonalistycznie patriotycznego Londynu raczej „postępowy”, co przejawiało się w otwarciu na byłych komunistów zrywających z systemem sowieckim, dla których „stara” emigracja nie miała wyrozumiałości.

[srodtytul]Spokój w Panteonie [/srodtytul]

To prawda, że Giedroyc niejedyny padł ofiarą swoistego „sformatowania”, przycięcia w taki sposób, aby można go było umieścić w naszym współczesnym półinteligenckim panteonie. Jego naczelną zasadą jest pogodzenie wszystkich ze wszystkimi, nawet za cenę odebrania im ich najistotniejszych poglądów. Warunkiem uznania za wielkość jest pośmiertne odebranie prawa do kwestionowania innych wielkości. Polskie elity nie potrzebują sporów, potrzebują „krzepienia serc” świadomością, że stoi za nimi karna armia wielkich duchów. Dla Giedroycia nie czyni się tu wyjątku – ale w jego wypadku ten zabieg jest szczególnie krzywdzący, bo ostry spór, wyraziste przekonania, choćby przeciw wszystkim, były dla walki redaktora szczególnie ważne. Sam jako prowadzący program w TVP Historia mogłem się przekonać, w jakie zakłopotanie może wpędzić nawet ludzi ze środowiska zacytowanie – z powszechnie przecież dostępnej „Autobiografii na cztery ręce” – opinii redaktora o Władysławie Sikorskim jako o człowieku małym, pozbawionym talentów i horyzontów męża stanu, marnującym wielkie szanse poprzez koteryjny sposób myślenia i stawianie ponad sprawy publiczne osobistej zemsty na Sanacji. Albo o Władysławie Andersie jako o człowieku niewyrastającym ponad poziom umysłowy dowódcy korpusu i patrona stowarzyszeń kombatanckich, niezdolnym do odegrania roli politycznego przywódcy emigracji.

Równie trudna do przełknięcia jest bezlitosna opinia o Czesławie Miłoszu jako o wielkim i potrzebnym sprawie polskiej poecie, który jednak jeszcze przez wiele lat po pozostaniu na emigracji – a mówi to wszak redaktor, który dla podania poecie pomocnej dłoni nie zawahał się z bolesnymi dla pisma skutkami narazić ogromnej części wychodźstwa – pozostawał stalinistą traktującym całe Maisons-Laffitte, o bardziej prawicowych środowiskach polskich nie wspominając, jak „dobrych faszystów”. Nawet jednoznaczna, granicząca z pogardą niechęć redaktora do Lecha Wałęsy, do pewnego momentu przywoływana z aprobatą, stała się nagle faktem szalenie kłopotliwym, o którym najlepiej zmilczeć.

Giedroyc łączył antykomunizm ze zdecydowaną nieufnością wobec Ameryki i pryncypialną niezgodą na uzależnianie się od pieniędzy dysponowanych przez jej władze. Samo w sobie jest to dziś w kontekście naszych sojuszy politycznie niepoprawne, a na dodatek stanowiło przecież przyczynę wieloletniego konfliktu z Janem Nowakiem-Jeziorańskim. Antykomunizm łączył też z niechęcią i podejrzliwością w stosunku do Kościoła, a także negatywną oceną działalności kardynała Wyszyńskiego, którego legenda podniosła do rangi Prymasa Tysiąclecia – zresztą, podobnie, za cenę zamilczania pewnej części jego kazań i posunięć. Jakże wytłumaczyć współczesnemu polskiemu czytelnikowi gazet, aspirującemu do zaszczytnego miana inteligenta, że „Książę” mógł się nie lubić z „Interreksem”? Lepiej niczego nie tłumaczyć, tylko po prostu usunąć ten fakt z jego pola widzenia.

[srodtytul]„Kultura” zamiast „Polityki” [/srodtytul]

Jest to o wiele łatwiejsze, gdy Giedroyc – znów muszę powiedzieć, nie on jedyny – ma ograniczone możliwości przemawiania do potomnych własnym głosem, a nie przez komentatorów i interpretatorów. Choć on i tak jest w znakomitej sytuacji, dzięki autobiografii i kolejnym tomom bogatej korespondencji, jaką przez lata prowadził z różnymi adresatami.

Bardzo brakuje jednak kontaktu z publicystyką „Kultury” z jej najlepszych lat, bo czterotomowy wybór opublikowany przez UMCS ukazał się w nakładzie każącym uważać go i traktować raczej jako akademicki skrypt. A przecież, i to właśnie jest najtrudniejsze, wspomniane wyżej fakty, niweczące cukierkowy obrazek redaktora, jak i wiele innych zaskakujących nieraz dla współczesnego czytelnika jego wystąpień nie wynikają bynajmniej – albo w nieznacznym tylko stopniu wynikają – z jego osobistych sympatii i antypatii. Nie były to bynajmniej dąsy jakiegoś politycznego enfant terrible, przekora czy fochy mogącego sobie pozwolić na otwieranie rozlicznych frontów konfliktu ekscentrycznego redaktora pisma literackiego. Wręcz przeciwnie: bezlitosna ocena współczesnych osób oraz wydarzeń, nieraz z dzisiejszej perspektywy sprawiająca wrażenie przesadnie surowej, płynęła z wyznawanej przez Giedroycia z żelazną konsekwencją hierarchii wartości, na czele której znajdowała się polska państwowość, polski interes narodowy i służba polskości.

Dobrym przykładem naszej bezradności w mierzeniu się z bogatą spuścizną Giedroycia, a zwłaszcza z jego polityczną filozofią, okazał się, niestety, Rok Giedroycia, ogłoszony w stulecie jego urodzin. Nie chcę dyskredytować wysiłków, jakie włożono w uczczenie redaktora, ale jej skutkiem była raczej rozpisana na wiele odsłon akademia ku jego czci, niż próba określenia, co właściwie swym pracowitym życiem Polsce i Europie dał. W każdym razie to, co można by za taką próbę uznać, utonęło w tym, co łatwe – osobistych wspominkach, obrazkach z życia tej swoistej placówki czy zgoła fortecy, jaką stworzono w Maisons-Laffitte, niezliczonych szczegółach i przyczynkach.

Giedroyc jawi się niemal wyłącznie jako patron polskiej literatury, wydawca, protektor i opiekun pisarzy, w znacznie mniejszym stopniu publicystów – a przecież jest rzeczą fundamentalną dla zrozumienia jego działalności, że kultura była dlań tylko ostatnim, jedynie dostępnym narzędziem, za pomocą którego mógł prowadzić politykę polską. Politykę w imieniu narodu, który narzędzi normalnych, czyli państwa, dyplomacji i armii nie miał i nie miał szans na ich rychłe odzyskanie. Gdyby nie II wojna światowa, Giedroyc nie wydawałby pisma zatytułowanego „Kultura”; wydawałby, tak jak wcześniej, pismo „Polityka”, a najprawdopodobniej w ogóle by się nie zajmował redagowaniem pisma, tylko polityką czynną jako premier lub ktoś nie mniejszej rangi.

[srodtytul]Półkownik Zalewski[/srodtytul]

Jednym z przedsięwzięć, które uświetnić miały obchody, była realizacja filmu dokumentującego dorobek życia redaktora i może właśnie los tego filmu najbardziej dobitnie pokazuje, jak trudno przywrócić Polakom kogoś, o kim stale słyszą i tak niewiele wiedzą. Sześcioodcinkowy serial Jerzego Zalewskiego – ponad pięć godzin gotowego, zmontowanego materiału – został bowiem schowany pod sukno, do tego stopnia, że formalny zleceniodawca produkcji, Instytut Adama Mickiewicza, po pokazaniu go na zamkniętym pokazie posunął się pod adresem reżysera do pogróżek prawnych. Nie chcę wnikać w szczegóły tego konfliktu, zasługującego na osobny, obszerny materiał dziennikarski. Nie czuję się na siłach mierzyć z argumentacją o „wadach prawnych” i z zawiłościami praw autorskich, choć wydaje mi się oczywiste, że przy dobrej woli nie powinny one być żadną przeszkodą dla udostępnienia zebranego dużym nakładem sił materiału odbiorcom, którzy wszak jako podatnicy produkcję tę sfinansowali. Sytuacja, w której gotowy film jest przez publiczną instytucję trzymany pod kluczem, w sposób przywodzący na myśl stare porzekadło o psie ogrodnika, to po prostu sytuacja horrendalna, nie do przyjęcia. Mam nadzieję, że nie zaszkodzę nikomu przyznaniem się, iż ten obrosły już legendą kolejnego w dorobku reżysera „półkownika” film widziałem i dlatego skłonny jestem podejrzewać, iż oficjalne argumenty zatrzymania dystrybucji są tylko wygodnym pretekstem, prawdziwą zaś przyczyną ukrycia filmu przed widzami jest tak częsta u nas i skądinąd typowa dla instytucji biurokratycznych chęć uniknięcia kontrowersji.

Bo Zalewski zamiast gładkiej, rocznicowej laurki zrobił właśnie dzieło o Giedroyciu skomplikowanym, z jednej strony popełniającym błędy, z drugiej niedającym się jasno przypisać do którejkolwiek ze stron bieżącego politycznego sporu ani umieścić w tym naszym ocenzurowanym ni to panteonie, ni to szopce, o którym wspominałem na wstępie. Przyjmując nawet argument, że reżyser, choćby poprzez dobór rozmówców i tematów, zabiera w owym sporze głos i przedstawia pewną interpretację politycznej działalności Giedroycia, a zwłaszcza ewolucji, jakiej ona podlegała – nikt chyba nie zaprzeczy, iż dyskusja taka jest potrzebna, a istnienie dzieła, które daje do niej asumpt, ze wszechmiar pożądane.

[srodtytul]Postkomuna w zaprzęgu[/srodtytul]

Sądzę, że elementem biografii politycznej redaktora, który w największym stopniu skłania do chowania głowy w piasek, jest zwrot, jakiego dokonał kilka lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Od biedy można jakoś przejść do porządku dziennego nad wyliczanymi wcześniej zadrami w cukierkowym obrazie polskich zmagań o ocalenie tożsamości – czy to sprawa religijnego pozytywizmu Wyszyńskiego, w nieakceptowalnym dla Giedroycia duchu „kapitulacja polityczna w zamian za kult maryjny”, czy kwestia RWE i pobierania żołdu od USA. To wszak spory dawne i można z czystym sercem przyznać w nich rację obu stronom. Kwestie Okrągłego Stołu, logiki oddania przez komunistów władzy politycznej w zamian za uprzywilejowaną pozycję ekonomicznąw III RP to natomiast wciąż sprawy umieszczane w samym centrum politycznej wojny.

Tylko że wciąganie do tej wojny Giedroycia to, parafrazując sławne słowa profesora Pigonia, używanie diamentów jako brukowców do podwórkowej nawalanki. Chcąc użyć jego autorytetu jako argumentu dla którejkolwiek ze stron, nie sposób pozostać mu wiernym ani utrzymać tak wygodnej dla laurek tezy o nieomylności. Dla, będę się trzymał tego określenia, salonu, bardzo wygodnie jest powoływać się na poparcie późnej „Kultury” dla Kwaśniewskiego, które zresztą doprowadziło do zerwania pomiędzy Giedroyciem a Herlingiem-Grudzińskim, a także na wcześniejszą, ostrą krytykę środowisk centroprawicowych III RP.

Ale nie bardzo pasuje do jego wizji historii równie gorące potępienie ze strony redaktora ugody Okrągłego Stołu i zagwarantowania bezkarności komunistom czy uporczywe podkreślanie przez „Księcia”, że nie żadne „społeczeństwo obywatelskie” ani „szukanie miejsca w Europie”, lecz niepodległa i silna Polska ma być celem polskiej polityki. Nie mówiąc już o żenującej dla „polityki historycznej” salonu historii sporu redaktora z Adamem Michnikiem, który sam Giedroyc opisywał jako swego rodzaju próbę „wrogiego przejęcia” „Kultury”.

Z drugiej strony także i przeciwnikom tego, czym stała się III RP i logiki transformacji przyjętej przy Okrągłym Stole, przywoływanie surowych krytyk salonu, jakie płynęły z Maisons-Laffitte w początkach lat 90. i wcześniejszych, nie mniej surowych ocen Wałęsy i jego środowiska utrudniają późniejsze wybory Giedroycia. Z ich perspektywy najchętniej by się te wybory wytłumaczyło starością, szaleństwem albo opętaniem przez złych doradców. Mając z „Kulturą” i jej redaktorem taki problem, być może najlepiej byłoby – powiem z naiwnością wolterowskiego prostaczka – po prostu przyswoić współczesnym Giedroycia takiego, jakim był naprawdę, nie kryjąc niczego? To oczywiście kwestia dyskusyjna, ale gotów jestem bronić tezy, że sprzeczność w jego postępowaniu była pozorna. Że to, co wydaje się woltą połowy lat 90., daje się interpretować jako konsekwentna realizacja pryncypiów, które przyświecały redaktorowi przez całe wypełnione pracą dla Polski życie – dbania o polski interes w granicach dostrzeganych realnych możliwości.

Osobiście nie widzę wcale w ówczesnych decyzjach Giedroycia żadnego „zakochania się” w postkomunistach i basującej im michnikowszczyznie, żadnego „nawrócenia”, raczej najgłębsze rozczarowanie elitami postsolidarnościowymi i przekonanie, iż są one z szeregu przyczyn trwale niezdatne do prowadzenia jakiejkolwiek pozytywnej pracy dla państwa polskiego. I że w związku z tym trzeba do tej pracy zaprzęgać, dopóki istnieje na to choć cień szansy, tych, którzy choćby w drobnym stopniu wykonywać ją mogą, czyli postkomunistów. Redaktor, powtórzę to, w całej swej publicznej działalności jawi mi się jako polityczny realista, w najbardziej beznadziejnej sytuacji szukający jakiejkolwiek możliwej do osiągnięcia korzyści dla sprawy.

[srodtytul]Zasłużyć na historię [/srodtytul]

Fakt, że nie znalazł takowej w działaniach elit postsolidarnościowych, jawi się raczej jako dobitne stwierdzenie z perspektywy jego podparyskiej placówki całkowitej klęski projektu III RP – a nie, jak chcą to widzieć symplifikatorzy salonu, jako jego spóźniona o kilka lat afirmacja. I tu, jak pozwalam sobie mniemać, jest sedno sporu o Giedroycia. Sedno sporu, którego podjęcie może nas zaprowadzić w rejony politycznej herezji, w których nasze – z całą świadomością umowności tego słowa – elity znaleźć się panicznie boją. W pewnym sensie jest to nawet herezja większa i bardziej obrazoburcza od tych, z jakimi histerycznie usiłują się one uporać w tej chwili, choć nikt tu nie mówi o niczyjej agenturalności, nieślubnych dzieciach ani „sikaniu do kropielnicy”.

Kwestia upomnienia się dla Polski o prawdziwego Giedroycia w miejsce ostruganego z różnych stron cukrowego baranka jest więc jednym z aspektów kwestii dla dzisiejszej debaty publicznej – przy całej świadomości jej żenującego poziomu - najważniejszym: czy Polacy już zasłużyli na swoją prawdziwą historię i na swój prawdziwy panteon, z prawem weryfikacji utartych sądów, dokonywania przewartościowań, sporu i odejścia od czarno-białej propagandy, popartej krzykiem i groźbami sądowych i urzędniczych represji? Czy też pozostawać mamy narodem specjalnej troski, któremu prawda mogłaby zaszkodzić i który musi być trzymany pod kuratelą jakichś dozujących mu własną historię autorytetów? Dla niektórych środowisk ta pierwsza możliwość jest po prostu nie do przyjęcia i wzbudza w nich paniczny lęk. Ten lęk rzutowany jest także na redaktora, i to on właśnie popycha, by redukować go do funkcji salonowego świątka. Z nieopisaną szkodą dla polskiej tożsamości.

[b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/04/24/kto-sie-boi-jerzego-giedroycia/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Takie rzeczy, parafrazując pewien slogan reklamowy, to tylko w III RP – tylko tu można być zarazem powszechnie sławionym, uznawanym i kompletnie nieznanym. Kimś takim właśnie jest Jerzy Giedroyc. Przeciętny współczesny inteligent wie o nim, że był wielki, a zatem wszystko, co mówił i co robił, było słuszne. Co jednak właściwie mówił i robił – o tym pojęcie jest bardzo mgliste.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą