[b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/04/24/kto-sie-boi-jerzego-giedroycia/]skomentuj na blogu[/link][/b]
Takie rzeczy, parafrazując pewien slogan reklamowy, to tylko w III RP – tylko tu można być zarazem powszechnie sławionym, uznawanym i kompletnie nieznanym. Kimś takim właśnie jest Jerzy Giedroyc. Przeciętny współczesny inteligent wie o nim, że był wielki, a zatem wszystko, co mówił i co robił, było słuszne. Co jednak właściwie mówił i robił – o tym pojęcie jest bardzo mgliste.
Ogólnie wiadomo, że wydawał pismo do „wychowywania się”. Do tego wychowania przyznają się dziś chętnie wszyscy, od Lecha Wałęsy do Aleksandra Kwaśniewskiego. Chciał dobrych stosunków z niepodległą Ukrainą, Litwą i Białorusią, odwoływał się do tradycji antykomunistycznej lewicy, a ośrodek emigracyjny, jaki stworzył, był w przeciwieństwie do tradycjonalistycznie patriotycznego Londynu raczej „postępowy”, co przejawiało się w otwarciu na byłych komunistów zrywających z systemem sowieckim, dla których „stara” emigracja nie miała wyrozumiałości.
[srodtytul]Spokój w Panteonie [/srodtytul]
To prawda, że Giedroyc niejedyny padł ofiarą swoistego „sformatowania”, przycięcia w taki sposób, aby można go było umieścić w naszym współczesnym półinteligenckim panteonie. Jego naczelną zasadą jest pogodzenie wszystkich ze wszystkimi, nawet za cenę odebrania im ich najistotniejszych poglądów. Warunkiem uznania za wielkość jest pośmiertne odebranie prawa do kwestionowania innych wielkości. Polskie elity nie potrzebują sporów, potrzebują „krzepienia serc” świadomością, że stoi za nimi karna armia wielkich duchów. Dla Giedroycia nie czyni się tu wyjątku – ale w jego wypadku ten zabieg jest szczególnie krzywdzący, bo ostry spór, wyraziste przekonania, choćby przeciw wszystkim, były dla walki redaktora szczególnie ważne. Sam jako prowadzący program w TVP Historia mogłem się przekonać, w jakie zakłopotanie może wpędzić nawet ludzi ze środowiska zacytowanie – z powszechnie przecież dostępnej „Autobiografii na cztery ręce” – opinii redaktora o Władysławie Sikorskim jako o człowieku małym, pozbawionym talentów i horyzontów męża stanu, marnującym wielkie szanse poprzez koteryjny sposób myślenia i stawianie ponad sprawy publiczne osobistej zemsty na Sanacji. Albo o Władysławie Andersie jako o człowieku niewyrastającym ponad poziom umysłowy dowódcy korpusu i patrona stowarzyszeń kombatanckich, niezdolnym do odegrania roli politycznego przywódcy emigracji.