[b]Ale piwa Chimay chyba bez marży nie sprzedajecie?[/b]
Nie. Bo dobre jest. Zresztą z tym naszym umartwianiem też nie ma co przesadzać. Benedykt mówił, że w naszej regule nie chodzi o jakąś formę fakiryzmu, tylko o umiarkowanie. W praktyce chodzi o to, by silniejsi nie poczuli się zbyt luźno, a słabsi żeby się nie zniechęcili i nie odeszli z zakonu.
U nas nie ma jakiegoś głodowania na pokaz, bo gdy mnich jest głodny, to jest zły. Mnicha trzeba nakarmić i to jest u nas święte. Jedzenie może być kiepskie, ale zawsze jest. Przed każdym z nas w trakcie obiadu stoi litr wina. Nie jakiś naparstek czy kieliszek, ale litr.
[b]I pijecie po litrze na głowę?[/b]
Nie, nikt tyle nie pije. Ale jak chce, to może. To jest przejaw zaufania, mądrości i może jakiś element celebracji Wcielenia. Bo nam chodzi w gruncie rzeczy o to, żeby dobrze przeżyć życie. Zresztą ta fizyczność u nas ma kilka etapów. Jest etap pochłaniania, czerpania przyjemności, np. ze zjedzenia dobrego posiłku czy czytania, ale potem jest też fizyczność rozpadu, starości, którą także trzeba zaakceptować. To jest fizyczność choroby czy śmierci, kiedy brat leży i popuszcza mocz, kiedy starość zaczyna być obrzydliwa, ciało śmierdzi, gnije, staje się niekształtne. Dla nas ten chory pokręcony brat to jest również świętość.
[b]Trapiści mają też specyficzny sposób chowania zmarłych, proszę o nim opowiedzieć.[/b]
Zwykle śmierć następuje w domu, jesteśmy jej świadkami, widzimy, jak brat oddaje ducha. Potem zmarłego myjemy i ubieramy. To robią najmłodsi mnisi. Dla nas bardzo ważne jest to obcowanie ze śmiercią w najczystszej formie. Ubranego brata kładziemy na specjalne drewniane nosze, nie używamy trumien. Wykładamy te nosze pasem mocnego żaglowego płótna zwiniętego na końcach. Ciało wystawione jest w kościele przez dwa dni i mnisi przy nim czuwają, śpiewając psalmy. Wszystkie psalmy po kolei, jak leci. Pierwszy brat rozpoczyna od Psalmu 1, potem w którymś momencie zmienia się z następnym i ten zaczyna w miejscu, w którym poprzedni skończył itd. Trzeciego dnia składamy brata do grobu. My te nasze groby wykorzystujemy wielokrotnie, zmarli nie mają oddzielnych miejsc pochówku.
[b]Leżą w zbiorowych mogiłach...[/b]
Coś w tym rodzaju. Można być np. trzydziestym w kolejce albo czterdziestym; my, trapiści, doskonale się rozkładamy, po jakichś trzydziestu latach na samym dole co najwyżej jakieś małe kosteczki zostają. Spuszczamy zmarłego brata na tym płótnie żaglowym. Na dole czeka już na niego brat, który wcześniej zszedł po drabinie. Przykrywa zmarłemu twarz chustą i potem już leci ziemia. Stawiamy tabliczkę z imieniem, ale tych tabliczek jest tyle, że po jakimś czasie już nikt nie pamięta, kto gdzie leży.
[b]Proszę ojca, to, co ojciec opowiada, to jest dla wielu Polaków katolików jakiś kosmos. O co w tym wszystkim chodzi?[/b]
W życiu monastycznym chodzi o uważność, a uważność to wierność tej rzeczywistości, która mnie otacza, w każdym najdrobniejszym jej szczególe, akceptowanie jej i chwalenie, bo w ten sposób chwalimy Boga. Z tym że my tutaj opowiadamy o jakichś przygodach, jedzeniu szczurów, zabijaniu węży, pogrzebach, ale najtrudniej jest być uważnym, gdy nic się nie dzieje. Zazwyczaj nic się nie dzieje, życie jest banalne i składa się z powtórzeń zwykłych czynności. Wtedy zachowanie uwagi jest trudne.
To jest jak z „piłowaniem” martwej natury. Jest jabłko i dzban. Wiadomo, że można namalować Somosierrę, Herbert mówił: „Jak ktoś lubi koninę, to może oglądać Kossaka”. Ale jabłko i dzban to co innego. Już, już ci się wydaje, że dosięgasz – nie bardzo wiadomo, o co chodzi, pewnie o jakieś odsłonięcie welonu, który spowija sens tego jabłka i dzbana – a tu nic. Więc malarz „piłuje” tę martwą naturę do oporu, czy mu się chce czy nie, czy jest zdolny czy nie. Czapski mówi, że najważniejsza jest pokora, że wtedy nawet ktoś pozbawiony talentu, ale potrafiący zachować rytm pracy – dosięgnie sensu. Tak rozumiem uważność wobec świata. My, trapiści, też „piłujemy martwą”, człowiek się wścieka, że może by to szybciej, może za starzy ci ludzie wokół albo ja za młody. I raz na jakiś czas następuje olśnienie. Tylko że u nas to nie jest zrozumienie sensu świata, tylko przyjście Chrystusa. Do cystersów On dość często przychodzi. To jest jak rozświetlenie, dotknięcie. On na moment jest, ja rozumiem, po co tu jestem, a potem znika, i jest tak nudno i banalnie jak przedtem. Normalne życie do następnego razu.
[b]Ojciec przeżył sporo lat w Afryce. Mnie ten kontynent wydaje się miejscem, w którym wszystko jest bardziej: śmierć jest bardziej, życie jest bardziej, bieda, bogactwo, zło i dobro w człowieku. Nie ma odgrodzenia od natury, od zmarłych. To chyba sprzyja ćwiczeniu uwagi?[/b]
Afryka jest kontynentem podszytym ludzkim strachem.
[b]Czego oni się boją?[/b]
Pana, mnie, nocy, złych duchów, dźwięków, wzroku drugiego człowieka. Kiedyś przez nieuwagę zostawiłem maczetę na progu. Nikt nie wszedł do mojego pokoju mistrza nowicjatu. Odebrali to jako znak czegoś, sami nie wiedzieli czego, ale wzbudziło to w nich lęk.
Oni uważają, że ta fizyczność, która czyni z Afryki tak fascynujące miejsce, jest zamieszkana przez duchy, które mogą być im życzliwe albo nie. Jeśli ktoś u nas w klasztorze zachorował, to pierwsze pytanie braci było nie „jaka to jest choroba?”, tylko „przez kogo on zachorował?”. To jest zresztą jakoś mądre, bo pozwala uporządkować świat. Jeśli wiemy, kto jest winny, to możemy z tym duchem rozmawiać, przekupić go albo skierować nasz gniew w kierunku osoby, w której zły duch zamieszkał.
[b]Jak to się ma do chrześcijaństwa tych ludzi? Wydane przez ojca „Listy do Lwa” to są listy kameruńskiego chłopca do Jezusa. Zbawiciel jest Lwem, bo ma moc, jest potężny, wszyscy się go boją.[/b]
Ryczy, przegania ciemność, obroni, gdy będzie potrzeba. Jest potężny i jest samotny. I jest fizycznie piękny.
[b]Ale po co oni mieliby wierzyć w tego Lwa chrześcijańskiego, skoro mają swoje duchy?[/b]
Bo ich duchy mogą odwrócić się od nich, a Lew zawsze będzie z nimi. Lew wyzwala. Istotą chrześcijaństwa nie jest miłość, przykazanie „kochaj bliźniego swego” to nie jest najważniejsza rzecz w tej religii. Najważniejsza jest wolność, to, że jesteśmy spadkobiercami ludu, który wyszedł z Egiptu, domu niewoli. Mówimy, że Chrystus oddał życie, aby nas wyzwolić. Całe posłanie Chrystusa sprowadza się do obietnicy: „Będziesz zdolny kochać, gdy będziesz wolny”. On nie mówi: „kocham cię”. Mówi nam: „wstań, idź, zrób to, a będziesz wolny i będziesz kochał”. Chrystus jest wyzwoleniem.
[b]I to, co się nazywa „nawracaniem” w Afryce, ma polegać na pokazaniu ludziom, że mogą być wolni?[/b]
Że mogą się nie bać, mogą zaufać, uwierzyć, że jest ktoś silniejszy niż ich strach. To nie chodzi o to, żeby spod władzy jednego ducha przeszli pod władzę innego. Chodzi o to, by z tej ciemności, która w Afryce jest tak bardzo malarska, tak wszechogarniająca, weszli w światło. I jeszcze – żeby przeszli od ducha do Osoby.
[b]A czy ojcu się wydaje, że to jest w ogóle wykonalne zadanie? Że ludziom wyrosłym w tak innej kulturze można przekazać np. prawdę o potężnym Bogu, który jednocześnie ginie na krzyżu? My tego nie rozumiemy, choć jesteśmy zanurzeni w tej kulturze i historii od wieków. Jak oni mają zrozumieć?[/b]
Ja myślę, że nie trzeba myśleć „oni”. Zawsze naprzeciwko staje jeden człowiek i wtedy świat się zmniejsza. Mnie nie interesuje kultura pojęta jako coś, co ma nam uniemożliwić porozumienie. Mówią niektórzy: Arabowie są leniwi, a Murzyni chcą mnie wykorzystać! No pewnie, że mnie chcą wykorzystać, a ja nie chcę ich wykorzystać? Podglądam ich i robię notatki. Książki o nich piszę. Co to jest, jeśli nie wykorzystywanie?
[b]A jak w ogóle widzi ojciec rolę misji katolickich w Afryce?[/b]
Ja nie byłem misjonarzem, misje w sensie takim jak w filmie „Misja” to chyba w ogóle nie istnieją. Dla mnie ważne jest, że jak człowiek idzie się wysikać do misjonarzy, to jest czysto. Zje na czystym talerzu, prześpi się w czystym łóżku. Jeśli ktoś mówi: „Zostawmy ich w spokoju, oni są przyzwyczajeni do życia w brudzie”, to jest po pierwsze nieprawda, po drugie przejaw protekcjonizmu wobec czarnych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie woli brudu od czystości. Nikt nie woli gorszego od lepszego. Ludzie w gruncie rzeczy lubią się mieszać, korzystać ze wspólnych doświadczeń. Gdy zaczęliśmy w klasztorze wspólnie gotować, nasze jedzenie zrobiło się smaczniejsze. I wbrew pozorom to nie czarni mają największy problem ze zrozumieniem tego, że kultura nie musi nas dzielić. Niedawno bracia cystersi z Francji przyjechali do Koutaby w Kamerunie, gdzie budowany jest klasztor. A bracia z Francji mają, że tak powiem, pewną skazę ideologiczną. U nich, jak ma być ubóstwo, to od razu jest dziadostwo – więc chodzili w tych sandałach z opon samochodowych, brudni i w jakichś podartych łachmanach. I jeszcze byli oburzeni, gdy bracia z Afryki, zamiast ich podziwiać za to poświęcenie, nie akceptowali tego. I Francuzów to bardzo irytowało. „No wiesz”, mówi mi taki jeden brat, „ja tutaj niosę im posłanie Chrystusa ubogiego, a on musi mieć buty na mszę wyczyszczone, oni wyglądają porządniej niż my”. A ja mu mówię: „Bo tak powinno być. A przekonanie, że Afrykanie powinni być brudni, żeby sprostać twoim wyobrażeniom, jest absurdalne i obraźliwe wobec nich”.
[b]Bobkowski, Miłosz, Czapski, Stempowski, Brodski i wiele innych nazwisk emigrantów pojawia się w ojca pisaniu. Czy ojciec czuje się emigrantem?[/b]
Teoretycznie nikt z nas nie ma prawa czuć się dziś emigrantem. Jest globalna wioska, pijemy coca-colę, nosimy plastikowe klapki, nie ma różnic i takie tam... Ale ja jestem Polakiem. Jestem Polakiem z Sobowa pod Tarnobrzegiem. Nie żebym celebrował w sobie ten polski zaścianek, bo on ma wiele wad, ale ja z niego jestem. I tęsknię za Polską. To jest dla mnie kraj ironiczny, kraj z dystansem do siebie, kraj genialnych ludzi. Ja wiem, że to jest też kraj straconych szans, korupcji, głupoty i czego tam, ale w Polsce jest coś nieprawdopodobnie ujmującego. I to coś bardzo kocham. Kocham polską barokowość, sarmację – ja mam to we krwi, to sprowadza się gdzieś do tej kiełbasy, od której zaczęliśmy. Wiem, że są lepsze potrawy od kiełbasy i bigosu i że w Polsce są pijacy i krzywe chodniki. Ale to wszystko jest moje.