Jadąc drogą z Ruhengeri do granicy z Ugandą, co chwila natykam się na „pomniki ludobójstwa”, czyli tablice wspominające ofiary z 1994 roku. – To jest jakiś absurd – mówi mi Jacques, Belg pracujący w jednej z organizacji pomocy. – W tamtym roku nie było tu żadnego ludobójstwa, bo w tej części kraju mieszkali niemal wyłącznie Hutu. Owszem, dochodziło do gwałtów, zabójstw i masakr, ale w drugą stronę: ich autorami byli ludzie Kagamego. Czy zdajesz sobie sprawę – pyta – jak muszą czuć się tutejsi Hutu, którzy nie dość, że nikogo nie zabili, tylko sami byli zabijani, to jeszcze teraz są obwiniani o dokonanie ludobójstwa?
Pytam Jacques’a, co sądzi o sposobie, w jaki władze Rwandy podchodzą do kwestii odpowiedzialności za zbrodnie popełnione w kraju w latach 90. I dlaczego wszyscy na Zachodzie kupują wersję oficjalną, nie zadając pytań. – Bo wszyscy czują się winni – mówi Jacques. – Belgowie za to, co robili w latach 30. Francuzi za to, że przez 30 lat po uzyskaniu przez Rwandę niepodległości popierali rząd Hutu dyskryminujący Tutsi, Amerykanie za to, że nie zdecydowali się na interwencję w 1994 roku, gdy można było jeszcze ograniczyć liczbę ofiar. W efekcie wszyscy z wyjątkiem Francji wspierają dziś Kagamego, nie przejmując się tym, że uczynił z Rwandy państwo policyjne.
– Po II wojnie w Norymberdze staliniści sądzili hitlerowców. To jest podobna sytuacja – ciągnie Jacques. – Jedni i drudzy są siebie warci, tylko że Kagame wiedział, jak politycznie wykorzystać ludobójstwo i zrobił to doskonale. Amerykanie, Niemcy, Anglicy jedzą mu z ręki i dopóki nie popełni jakiegoś błędu, to będzie miał ich wsparcie. To jest kolejny „dobry dyktator”. Takim samym był kiedyś Mobutu w Zairze, Mugabe w Zimbabwe. Tylko że trzymanie ludzi za twarz nawet w Afryce nie trwa wiecznie. Zmieniają się sojusznicy, układy polityczne.
Za kilka czy kilkanaście lat to wspieranie Kagamego może wyjść Amerykanom bokiem. Hutu, zwłaszcza ci z północy, mają ogromną cierpliwość, potrafią czekać, nie zapominają przeszłości. Tutsi doskonale o tym wiedzą. Tworzą więc system, w którym ich władza musi być zagwarantowana na zawsze, a w centrum tego systemu stoi pamięć o ludobójstwie z 1994 roku. Oni nigdy nie przestaną wyłapywać sprawców ludobójstwa, „negacjonistów”, „dywizjonistów” itd. To jest racja bytu tego państwa i rzecz, która przekreśla normalne życie dla milionów Hutu.
– Ale przecież w tym kraju naprawdę są ludzie, którzy pomniejszają rangę zbrodni z 1994 roku – mówię. – Łamanie praw człowieka przez RFP to jednak nie jest to samo, co wymordowanie prawie całej grupy etnicznej.
– Oczywiście, że nie – mówi Jacques. – Tylko że najwięksi sprawcy ludobójstwa nie mieszkają dziś w Rwandzie, uciekli do Kongo albo na Zachód. I dalej tam siedzą. A w roli „genocidaires” występują zwykli Hutu, którzy są pod ręką. Założenie jest takie, że każdy Hutu, który w 1994 roku nie zabijał, sam został zabity, bo ukrywał Tutsi. A zatem jeśli ktoś przeżył, to musiał zabijać. Z moralnego punktu widzenia każdy Hutu w dzisiejszej Rwandzie jest winny.
[srodtytul]Bez lekcji historii[/srodtytul]
Fatuma Ndangiza z Narodowej Komisji Jedności i Pojednania tłumaczy mi cierpliwie, że wszystko, co w ciągu ostatnich dwóch tygodni usłyszałem na temat Rwandy od krytyków rządu, jest nieprawdą i wymysłem zatwardziałych „negacjonistów” ludobójstwa.
– Nie, nie było masowego zabijania Hutu na północy w 1993 roku. Nie, nie było rzezi odwetowych w roku 1995, raporty ONZ w tych sprawach są zmyślone. Organizowanie gacaca na północy było niezbędne, nawet jeśli nie było tam ludobójstwa, bo wielu Hutu pochodzących z tamtego rejonu zabijało w innych miejscach, a potem wracali oni do siebie, próbując uniknąć sprawiedliwości. Nie, w Rwandzie nie ma dyskryminacji Hutu, a jeśli mi nie wierzysz, to wystarczy popatrzeć na skład rządu: premier, minister obrony, wielu innych ministrów to Hutu. Kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy armii rwandyjskiej to byli żołnierze Habyarimany, są wśród nich również sprawcy masakr z 1994 roku. Trzeba naprawdę dużo złej woli, żeby nie dostrzec, jak ogromne postępy poczynił ten kraj przez ostatnie 15 lat. W prawie każdej wsi jest szkoła i przychodnia zdrowia, mamy 12 uniwersytetów, w których uczą się ludzie z obu grup społecznych. My naprawdę chcemy zbudować nowe wspólne społeczeństwo i takie powstaje.
Pytam panią Ndangiza, ilu Hutu brało udział w masakrach. – Około 2 milionów – odpowiada. Jestem zdziwiony, bo kilka dni wcześniej inny doradca rządu (nie chciał ujawnić nazwiska) mówił mi, że udział w ludobójstwie wzięło ich co najwyżej 150 – 200 tysięcy. To ogromna liczba, ale jednak między 200 tysiącami a 2 milionami jest znaczna różnica. – Nie ma nic dziwnego, że różne źródła podają różne liczby – mówi pani Ndangiza.
– Ale chyba warto wiedzieć, ilu ludzi zabijało? – pytam.
– My to wiemy doskonale – mówi pani Ndangiza. – A jeśli pan chce się dowiedzieć, to proszę zajrzeć do Muzeum Ludobójstwa w Kigali, tam są świadectwa matek, na których oczach siekano na kawałki ich dzieci, dzieci, którym zabijano rodziców. Całe to podważanie winy sprawców jest ostatecznym zwycięstwem tych, którzy negują, że ludobójstwo miało miejsce i my nie chcemy im dawać argumentów do ręki.
Muzeum Ludobójstwa w Kigali mieści się w ładnym budynku otoczonym ogrodami pamięci i zbiorową mogiłą, w której pochowano szczątki 250 tysięcy ofiar. Mogiła ciągle się rozrasta, bo do dziś odnajdowane są nowe miejsca zbrodni.
Co roku od kwietnia do lipca w muzeum odbywają się spotkania, konferencje, wykłady. Trafiam na spotkanie młodzieży z ministrem sportu. Młody, energiczny człowiek ubrany w dres z napisem „Rwanda” na plecach, mówi w języku Kynyarwanda, ale co chwila wtrąca angielskie zwroty: „never again”, „positive change”, „sky is the limit”. Minister zachęca kilkuset młodych ludzi zebranych na trawniku przed muzeum do budowania nowej Rwandy.
W rwandyjskich szkołach od 1994 roku nie uczy się historii. Pytam panią Ndangiza dlaczego. – Bo historia uczona przed ludobójstwem była zafałszowana, a przez ostatnie lata pracowaliśmy nad jej odkłamaniem. – Pani Ndangiza pokazuje mi kilkusetstronicowy podręcznik, który pod koniec roku ma zostać przyjęty do nauczania w szkołach.
– Ale to oznacza, że przez 15 lat wyrosło całe pokolenie ludzi, którzy w ogóle nie dyskutowali na temat największej zbrodni w historii tego kraju.
– Prowadziliśmy szkolenie pod nazwą „edukacja pokojowa”, w której uczyliśmy dzieci, co się stało w 1994 roku. Rwandyjczycy wiedzą doskonale, czym było ludobójstwo. Teraz jeszcze lepiej poznają całą przeszłość kraju.
[srodtytul]Być może zawiedliśmy[/srodtytul]
W kościele Świętej Rodziny w centrum Kigali słucham historii Flory – w kwietniu 1994 roku sąsiad zabił troje jej dzieci. Gdy stolicę zajęły wojska RFP, Flora na własną rękę zaczęła tworzyć listy Hutu, którzy uczestniczyli w ludobójstwie. Kilkunastu – winnych i niewinnych – posadziła za kraty, składając zeznania przed gacaca. Przez przypadek zabójca jej dzieci trafił do więzienia za zbrodnie, o które oskarżono go niesłusznie.
Po kilku miesiącach wyszedł z więzienia jako niewinny człowiek, ale – jak sam mówi – nie był w stanie żyć ze świadomością, że za morderstwo, które popełnił – nie zapłacił. Zgłosił się do Flory, a potem do sądu. Odsiedział wyrok, ale Flora mu przebaczyła. Skrucha mordercy spowodowała też, że zaczęła szukać możliwości wyciągnięcia z więzienia ludzi, którzy poszli siedzieć na podstawie jej fałszywych dowodów.
– To jest przykład, jak w tym kraju może dojść do prawdziwego pojednania – mówi mi belgijska siostra zakonna pracująca od lat w Rwandzie. – Pojednanie musi być oparte na prawdzie i musi wypływać z potrzeby ludzi. Bez spełnienia tych dwóch warunków wszystko to jest zwykłym propagandowym ćwiczeniem, które nie ma najmniejszego sensu. – Czy możemy jednak oczekiwać od normalnych ludzi takiego heroizmu, jaki wykazała Flora? – pytam. – Pewnie nie, ale tylko taka postawa może dać szanse na trwały pokój w tym kraju.
Na północy Kigali znajduję kaplicę, w której w kwietniu 1994 roku Hutu spalili żywcem ośmiu Tutsi. Po wojnie kaplicę odbudowano, obok znajduje się skromna mogiła, gdzie złożono spalone szczątki ofiar. Niemal w każdej części kraju stoi kościół czy kaplica, gdzie dochodziło do mordów, dziś w większości z nich znajdują się muzea i sale pamięci. Do dziś również niektórzy Tutsi oskarżają księży o współudział w zbrodniach, a przynajmniej o bezczynność wobec scen grozy.
Pytam Gerarda, dlaczego akurat w kościołach zginęło tak wiele ofiar. – To prawda, że Kościół katolicki w czasach Habyarimany współdziałał z rządem. Popierał otwarcie rząd Hutu, podobnie jak przed 1959 rokiem popierał dyskryminujące Hutu władze Tutsi. Cała edukacja należała do Kościoła i cała była zdominowana przez Tutsi. A po roku 1959 na kolejne 30 lat wahadło odbiło w drugą stronę. Być może byli księża, którzy dawali schronienie zabójcom, ale to nie jest cała prawda o postawie Kościoła. 2/3 rwandyjskiego duchowieństwa musiało uciekać z kraju, wielu księży zginęło, odmawiając udziału w zabijaniu. Prawdą jest też, że ludzie kryli się w kościołach, licząc, że tam ocalą życie, ale nie ocalili. To jest dla mnie, katolickiego księdza, bardzo trudne do zaakceptowania. Być może to prawda, że zawiedliśmy ludzi – kończy.
Na ścianie kaplicy napis: „Bóg jest miłością”. Pytam księdza Gerarda, jak może modlić się w miejscu, w którym żywcem spalono ludzi.
– To jest twój wybór – mówi.
– Bóg jest miłością, ale tylko, jeśli w to uwierzysz. Jeśli nie, pozostaje ci diabeł.
[i]Muzeum Ludobójstwa w Kigali mieści się w ładnym budynku otoczonym ogrodami pamięci i zbiorową mogiłą, w której pochowano szczątki[/i]