Życie po śmierci

Racją bytu rwandyjskiego państwa jest pamięć o ludobójstwie z 1994 roku. Zamiast przynosić nadzieję na pojednanie, przekreśla to normalne życie dla milionów mieszkańców z plemienia Hutu

Aktualizacja: 31.05.2009 10:24 Publikacja: 30.05.2009 15:00

Uchodźcy rwandyjscy powracający z Konga w 1996 r.

Uchodźcy rwandyjscy powracający z Konga w 1996 r.

Foto: Corbis

– Pewnie myślisz, że to, co stało się w tym kraju przed piętnastu laty, to była afrykańska wersja Holokaustu. W Europie i w Stanach ludzie tak myślą. Tylko że to nieprawda.

– Rozmawiamy w nowoczesnym centrum handlowym w Kigali, w porządnej kawiarni przy znakomitej kawie. Moim rozmówcą jest rwandyjski ksiądz, nazwijmy go Gerard, który nie chce podawać prawdziwego imienia. Za to, co mi mówi, mógłby pójść do więzienia pod zarzutem szerzenia „negacjonizmu” i „dywizjonizmu”. Przy odrobinie szczęścia mógłby wywinąć się kilkumiesięcznym pobytem w obozie reedukacji, gdyby trafił na szczególnie gorliwego sędziego, trafiłby za kraty na wiele lat. Pozostanie więc Gerardem, po co kusić los?

– Ludobójstwo oczywiście miało miejsce, sam cudem uciekłem z kraju do Tanzanii, bo gdybym został, pewnie nie uszedłbym z życiem. Jednak te trzy miesiące w 1994 roku, gdy Hutu mordowali Tutsi w tym kraju, nie wzięły się z powietrza. Rząd próbuje przekonać świat, że ani przedtem, ani potem nikt w Rwandzie nie cierpiał. Że nie było wojny domowej, że wszyscy albo prawie wszyscy Hutu byli mordercami, a Tutsi byli wyłącznie ofiarami. Że teraz żyjemy w pokoju, kraj kwitnie, a o dzielących nas różnicach i państwie policyjnym, które wprowadził tu prezydent Kagame, mówią tylko ci, którym marzy się kolejne ludobójstwo. Nie, to nie był afrykański Holokaust, nawet jeśli na zewnątrz tak to wygląda.

[srodtytul]Ku pełnej jedności[/srodtytul]

15 lat po jednej z najokrutniejszych rzezi XX wieku, w której zginęło około 800 tysięcy ludzi (zdecydowaną większość ofiar stanowili członkowie plemienia Tutsi, resztę – Hutu, którzy odmawiali zabijania albo ukrywali swoich sąsiadów), Rwanda jest dziś jednym z najbezpieczniejszych i najszybciej rozwijających się państw Afryki. Od 1994 roku wartość jej gospodarki wzrosła trzykrotnie, a liczba ludności o jedną czwartą, dochodząc do ponad 10 milionów. W centrum Kigali rosną obrzydliwe metalowo-szklane wieżowce, których liczba jest zwykle miernikiem rozwoju kraju, ulice są czyste, żebraków nie uświadczysz. Autobusy na liniach międzymiastowych odjeżdżają zgodnie z rozkładem, w całym kraju działają telefony komórkowe, a w dużych miastach szerokopasmowy Internet. W sklepach towar pakowany jest do papierowych torebek (plastikowych stosować nie wolno), w kawiarniach przestrzega się zakazu palenia, kierowcy przestrzegają ograniczenia prędkości, bo co kilka kilometrów na drogach stoi policja.

Prezydent Paul Kagame jest pupilkiem Zachodu, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, którym chwilowo nie przeszkadza, że w wyborach w 2003 roku dostał ponad 95 procent głosów i był – oczywiście – jedynym kandydatem. Nie ma tu co prawda opozycji, ale Amerykanie wolą podkreślać, że Rwanda jest jedynym krajem na świecie, w którym większość posłów w parlamencie stanowią kobiety. W takiej sytuacji oskarżenia o jawne łamanie praw człowieka, przetrzymywanie ludzi latami w więzieniu bez wyroku, oczyszczanie całych dzielnic Kigali z biedoty po to, by zrobić miejsce na nowoczesne osiedla, brzmią jak biadolenie ciągle niezadowolonych idealistów.

Rwanda, oaza stabilności i postępu w środku jednego z najbardziej zapalnych regionów na świecie, jawi się jako niezwykły przypadek odrodzenia po tragedii, która zniszczyłaby wiele bardziej dojrzałych społeczeństw. Spokojna, przewidywalna Rwanda potrzebna jest też Amerykanom jako okno na sąsiednie Kongo – baza przerzutowa dla pochodzących stamtąd diamentów, złota, koltanu, kobaltu.

Nad Rwandą ciągle unoszą się duchy pomordowanych przed 15 laty, jednak i w dziedzinie rozliczeń zbrodni ludobójstwa władze – jak same twierdzą – odnoszą sukcesy. Działające od 1998 roku tradycyjne sądy wiejskie gacaca osądziły około 700 tysięcy domniemanych sprawców rzezi. Większość skazanych wyszła już na wolność (gacaca nie miały uprawnień wydawania wyroków śmierci, ostatecznie kara śmierci została zniesiona) i obecnie tysiące morderców żyje wśród rodzin swoich ofiar.

Pytam Fatumę Ndangiza, szefową Narodowej Komisji ds. Jedności i Pojednania, jak ten niezwykły eksperyment znoszą obie strony. – Nie mieliśmy innego wyjścia – tłumaczy. – W pewnym momencie w więzieniach było ponad 120 tysięcy ludzi, osądzenie tych ludzi w normalnych sądach zabrałoby ponad 100 lat. Gacaca okazały się znakomitym rozwiązaniem. Dzięki nim mogliśmy osądzić winnych, dać ludziom poczucie sprawiedliwości i przystąpić do budowania wspólnej, zjednoczonej Rwandy, w której nie ma Hutu ani Tutsi, jest tylko jeden naród pragnący żyć w pokoju. Do 2020 roku mamy nadzieję stworzyć warunki pełnej jedności.

– A skąd będziecie wiedzieć, że już osiągnęliście stan jedności? – pytam.

– To będzie widać na ulicach, na spotkaniach, które organizujemy z udziałem ofiar ludobójstwa i jego sprawców. Wszyscy musimy nauczyć się żyć w nowym społeczeństwie.

– A czego innego spodziewałeś się po szefowej komisji, której zadaniem jest zakłamywanie historii i manipulowanie ludobójstwem do celów politycznych? – komentuje te słowa Gerard. – Gacaca to najlepszy przykład terroryzowania ludzi, dyskryminacji większości, obarczania wszystkich Hutu winą za ludobójstwo – mówi. – To są sądy kapturowe, w których można zostać zadenuncjowanym przez sąsiada zazdrosnego o to, że masz krowę. Ofiary gacaca siedzą po kilka lat w więzieniach, po czym okazuje się, że są niewinni. Ludzie w tym kraju są sparaliżowani strachem i wyrasta całe nowe pokolenie Hutu nauczonych siedzieć cicho i tłumić w sobie uczucia.

[srodtytul]Dziel i rządź[/srodtytul]

Historia Gerarda jest podobna do tysięcy innych Rwandyjczyków. Pochodzi z mieszanej rodziny Tutsi i Hutu, jak sięga pamięcią – wszyscy tutaj się mieszali, co nie znaczy, że tracili swoją plemienną tożsamość. Wręcz przeciwnie, w Rwandzie, jak również w sąsiednim Burundi (za czasów kolonialnych oba kraje stanowiły jeden) do dziś każdy identyfikuje się jednoznacznie jako Hutu lub Tutsi bez względu na to, jak powikłane są jego korzenie, a przynależność plemienna przechodzi po linii ojca. Dziś, podobnie jak w latach 90., 85 procent ludności stanowią Hutu, a niecałe 15 Tutsi.

Zresztą tysiące morderców z 1994 roku z bojówek interahamwe, które kierowały rzeziami – w tym również ich szef Robert Kajuga – pochodziło z mieszanych rodzin, a jedną z często spotykanych zbrodni było zabijania przez mężczyzn Hutu swoich żon Tutsi.

Dziś władze uczą, że w Rwandzie nie ma Hutu i Tutsi (używanie tych pojęć w debacie publicznej jest zakazane, wszyscy moi rozmówcy, włącznie z mieszkającymi tu obcokrajowcami, wypowiadając nazwy plemion zniżali głos i sprawdzali, czy nikt nas nie podsłuchuje), a w kraju mieszka jeden naród Banyarwanda. „Żyjemy w jednym państwie, mówimy wspólnym językiem, gdyby nie kolonializm, zwłaszcza Belgowie, do tej pory nie byłoby między nami żadnych różnic i na pewno nie doszłoby do ludobójstwa” – tak brzmi oficjalna wykładnia historii Rwandy.

W obarczaniu białego człowieka winą za wzmacnianie podziałów rasowych w Rwandzie jest część racji, choć to nie biali je wymyślili. Przed przyjściem Niemców, a zwłaszcza Belgów, którzy przejęli Rwandę po I wojnie światowej, różnice między Hutu i Tutsi miały charakter społeczny i klasowy: Tutsi byli hodowcami bydła, Hutu – rolnikami; Tutsi stanowili elitę, byli bogatsi, ale równocześnie otwarci na Hutu – mogli oni „wkupić się” do elity, np. przez małżeństwo czy zakup kilku krów.

Belgowie jednak – i to była właśnie ta oliwa dolana do ognia – dodatkowo wprowadzili do relacji międzyplemiennych element rasowy. Uznali, że Tutsi, którzy wyglądali inaczej niż Hutu (Tutsi są wysocy i szczupli, Hutu niscy i krępi), mają prawo być elitami nie tylko ze względu na to, że są sprawniejsi gospodarczo, ale również dlatego, że są czystszej rasy. Pierwszy chrześcijański misjonarz, późniejszy biskup Rwandy Leon Classe uznawał już w 1902 roku Tutsi za „wyjątkowe istoty” łączące cechy aryjskie i semickie, a inny misjonarz – ojciec Francois Menard – pisał w 1917 r., że Tutsi „to Europejczyk z czarną skórą”.

W latach 30. kolonizatorzy belgijscy prowadzili nawet badania antropologiczne na wzór badań prowadzonych przez Niemców na Żydach.

W kraju funkcjonował faktycznie system apartheidu. Edukacja, kariera polityczna, władza finansowa zarezerwowane były dla Tutsi. Wprowadzone w 1933 roku dowody osobiste z oznaczeniem rasowym człowieka obowiązywały w Rwandzie jeszcze w 1994 roku i w wielu miejscach to one stanowiły dodatkowy wskaźnik dla zabójców.

Hutu, zwłaszcza z północy, regularnie buntowali się przeciwko tak ustalonemu porządkowi społecznemu, jednak wszelkie rebelie były krwawo tłumione. Tuż przed uzyskaniem przez Rwandę niepodległości Belgowie i Kościół katolicki – dotąd wyraźnie wspierający władzę Tutsi – zmienili jednak front. Widząc nieuniknione nadejście nowej epoki i rozumiejąc, że w wolnym kraju utrzymanie władzy przez 15-procentową mniejszość nie byłoby możliwe, kolonizatorzy zachowali neutralność wobec wielkiej rebelii Hutu w 1959 roku.

[srodtytul]Ze strachu, nie z szaleństwa[/srodtytul]

Następne 30 lat to rządy większości Hutu i okresowe masakry Tutsi podejrzewanych ciągle o spiskowanie i chęć odzyskania władzy. Rwanda tego czasu była dyktaturą, w której większość nie dość, że prześladowała mniejszość, to jeszcze panicznie bała się jej powrotu do władzy i z tego strachu już wtedy gotowa była zabijać.

Aż wreszcie uchodźcy Tutsi, którzy osiedli w Ugandzie (w pewnym momencie ich liczba wynosiła 200 tysięcy) powołali własną armię Rwandyjski Front Patriotyczny (RFP), którego przywódcą w 1990 roku został Paul Kagame i to właśnie on rozpoczął falę ataków na Rwandę.

Na początku lat 90. rządzący krajem od 1973 r. Juvenal Habyarimana stanął zatem w obliczu natarcia Tutsi z Ugandy, presji międzynarodowej, zwłaszcza Francji domagającej się od niego demokratyzacji w kraju, oraz walki z wewnętrzną opozycją w łonie Hutu. Wzięty w polityczne kleszcze Habyarimana zgodził się na rozpoczęcie negocjacji z Rwandyjskim Frontem Patriotycznym. W sierpniu 1993 roku doprowadziły one do podpisania w mieście Arusha w Tanzanii porozumienia, na mocy którego uchodźcy Tutsi mieli wrócić do kraju i uczestniczyć we władzy, a żołnierze z RFP być wcieleni do rwandyjskiej armii.

Niestety, porozumienie nie weszło w życie – 6 kwietnia 1994 roku samolot z Habyarimaną na pokładzie został strącony przy podchodzeniu do lądowania w Kigali. Kto naprawdę dokonał zamachu, nie wiadomo i zapewne ustalenie tego ponad wszelką wątpliwość jest dziś już niemożliwe. Interes w zabiciu Habyarimany miało zbyt wiele stron, choćby twardogłowi Hutu poważnie zaniepokojeni kompromisami zawieranymi przez prezydenta.

– Wy na Zachodzie lubicie przedstawiać Rwandę i wydarzenia z 1994 roku w kategoriach metafizycznych – mówi mi ksiądz Gerard.

– Opętał nas diabeł, ulegliśmy szatańskim instynktom itd. To jest zbyt łatwe wytłumaczenie, które w ogóle nie bierze pod uwagę polityki i sytuacji społecznej z tamtych czasów.

To nie nienawiść ani chciwość kazały Hutu zabijać w kwietniu 1994 roku. To był strach. Ci ludzie bali się, że Tutsi nie tylko chcą wrócić do władzy, ale również chcą ich wszystkich zabić. Bojówkarze z interahamwe mówili: „Zabijaj, bo ciebie zabiją. Nie masz wyboru”. Ludzie widzieli, co się dzieje na północy kraju, gdzie trwała ofensywa wojsk RFP, widzieli, jak w sąsiednim Burundi armia kierowana przez Tutsi zamordowała prezydenta z plemienia Hutu i rozpoczęła masakry Hutu – tysiące uchodźców z Burundi uciekło wówczas do Rwandy i to między innymi oni dopuszczali się najbardziej okrutnych zbrodni w 1994 roku. Owszem, to było szaleństwo, opętanie przez zło, ale powody tego opętania można przynajmniej próbować zrozumieć.

[srodtytul]Nie masz prawa być ofiarą[/srodtytul]

Pierwsze ataki Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego w 1990 roku nie były zbyt skuteczne, ale w 1993 wojska rebeliantów zajęły pokaźną część północy kraju. Według oficjalnej wersji wojska Kagamego zachowywały się poprawnie i prowadziły kampanię przeciwko wojskom rządowym. Jednak niemal każda z rodzin Hutu z północy ma straszne wspomnienia z tamtych czasów. Jeden z najgęściej zaludnionych rejonów na ziemi w ciągu kilku miesięcy opustoszał. Z 800 tysięcy ludzi w rejonie zostało niecałe 3 tysiące zgrupowane przez RFP w dwie wsie. Reszta uciekła na południe lub do Ugandy. Według organizacji Human Rights Watch zwłaszcza w 1993 roku podczas exodusu dochodziło do ataków na ludność cywilną. Represje wobec Hutu z północy nasiliły się wraz z postępem ofensywy Kagamego; z danych raportu ONZ z końca 1994 roku wynika, że w masakrach odwetowych dokonywanych już po ludobójstwie zginęło co najmniej 30 tysięcy Hutu.

– To jest dla nas bardzo bolesne – zwierza mi się Catherine, księgowa pracująca w Ruhengerii, największym mieście na północy. W wojnie straciła czterech braci i dwie siostry. – Nikt z nas nie może mówić publicznie o cierpieniu, którego doznaliśmy z rąk Tutsi w tamtym czasie. A przecież i przed 1994 rokiem, i potem, zwłaszcza w 1995 zginęły tysiące Hutu. Nawet nie wiemy, gdzie ci ludzie są pochowani.

Jadąc drogą z Ruhengeri do granicy z Ugandą, co chwila natykam się na „pomniki ludobójstwa”, czyli tablice wspominające ofiary z 1994 roku. – To jest jakiś absurd – mówi mi Jacques, Belg pracujący w jednej z organizacji pomocy. – W tamtym roku nie było tu żadnego ludobójstwa, bo w tej części kraju mieszkali niemal wyłącznie Hutu. Owszem, dochodziło do gwałtów, zabójstw i masakr, ale w drugą stronę: ich autorami byli ludzie Kagamego. Czy zdajesz sobie sprawę – pyta – jak muszą czuć się tutejsi Hutu, którzy nie dość, że nikogo nie zabili, tylko sami byli zabijani, to jeszcze teraz są obwiniani o dokonanie ludobójstwa?

Pytam Jacques’a, co sądzi o sposobie, w jaki władze Rwandy podchodzą do kwestii odpowiedzialności za zbrodnie popełnione w kraju w latach 90. I dlaczego wszyscy na Zachodzie kupują wersję oficjalną, nie zadając pytań. – Bo wszyscy czują się winni – mówi Jacques. – Belgowie za to, co robili w latach 30. Francuzi za to, że przez 30 lat po uzyskaniu przez Rwandę niepodległości popierali rząd Hutu dyskryminujący Tutsi, Amerykanie za to, że nie zdecydowali się na interwencję w 1994 roku, gdy można było jeszcze ograniczyć liczbę ofiar. W efekcie wszyscy z wyjątkiem Francji wspierają dziś Kagamego, nie przejmując się tym, że uczynił z Rwandy państwo policyjne.

– Po II wojnie w Norymberdze staliniści sądzili hitlerowców. To jest podobna sytuacja – ciągnie Jacques. – Jedni i drudzy są siebie warci, tylko że Kagame wiedział, jak politycznie wykorzystać ludobójstwo i zrobił to doskonale. Amerykanie, Niemcy, Anglicy jedzą mu z ręki i dopóki nie popełni jakiegoś błędu, to będzie miał ich wsparcie. To jest kolejny „dobry dyktator”. Takim samym był kiedyś Mobutu w Zairze, Mugabe w Zimbabwe. Tylko że trzymanie ludzi za twarz nawet w Afryce nie trwa wiecznie. Zmieniają się sojusznicy, układy polityczne.

Za kilka czy kilkanaście lat to wspieranie Kagamego może wyjść Amerykanom bokiem. Hutu, zwłaszcza ci z północy, mają ogromną cierpliwość, potrafią czekać, nie zapominają przeszłości. Tutsi doskonale o tym wiedzą. Tworzą więc system, w którym ich władza musi być zagwarantowana na zawsze, a w centrum tego systemu stoi pamięć o ludobójstwie z 1994 roku. Oni nigdy nie przestaną wyłapywać sprawców ludobójstwa, „negacjonistów”, „dywizjonistów” itd. To jest racja bytu tego państwa i rzecz, która przekreśla normalne życie dla milionów Hutu.

– Ale przecież w tym kraju naprawdę są ludzie, którzy pomniejszają rangę zbrodni z 1994 roku – mówię. – Łamanie praw człowieka przez RFP to jednak nie jest to samo, co wymordowanie prawie całej grupy etnicznej.

– Oczywiście, że nie – mówi Jacques. – Tylko że najwięksi sprawcy ludobójstwa nie mieszkają dziś w Rwandzie, uciekli do Kongo albo na Zachód. I dalej tam siedzą. A w roli „genocidaires” występują zwykli Hutu, którzy są pod ręką. Założenie jest takie, że każdy Hutu, który w 1994 roku nie zabijał, sam został zabity, bo ukrywał Tutsi. A zatem jeśli ktoś przeżył, to musiał zabijać. Z moralnego punktu widzenia każdy Hutu w dzisiejszej Rwandzie jest winny.

[srodtytul]Bez lekcji historii[/srodtytul]

Fatuma Ndangiza z Narodowej Komisji Jedności i Pojednania tłumaczy mi cierpliwie, że wszystko, co w ciągu ostatnich dwóch tygodni usłyszałem na temat Rwandy od krytyków rządu, jest nieprawdą i wymysłem zatwardziałych „negacjonistów” ludobójstwa.

– Nie, nie było masowego zabijania Hutu na północy w 1993 roku. Nie, nie było rzezi odwetowych w roku 1995, raporty ONZ w tych sprawach są zmyślone. Organizowanie gacaca na północy było niezbędne, nawet jeśli nie było tam ludobójstwa, bo wielu Hutu pochodzących z tamtego rejonu zabijało w innych miejscach, a potem wracali oni do siebie, próbując uniknąć sprawiedliwości. Nie, w Rwandzie nie ma dyskryminacji Hutu, a jeśli mi nie wierzysz, to wystarczy popatrzeć na skład rządu: premier, minister obrony, wielu innych ministrów to Hutu. Kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy armii rwandyjskiej to byli żołnierze Habyarimany, są wśród nich również sprawcy masakr z 1994 roku. Trzeba naprawdę dużo złej woli, żeby nie dostrzec, jak ogromne postępy poczynił ten kraj przez ostatnie 15 lat. W prawie każdej wsi jest szkoła i przychodnia zdrowia, mamy 12 uniwersytetów, w których uczą się ludzie z obu grup społecznych. My naprawdę chcemy zbudować nowe wspólne społeczeństwo i takie powstaje.

Pytam panią Ndangiza, ilu Hutu brało udział w masakrach. – Około 2 milionów – odpowiada. Jestem zdziwiony, bo kilka dni wcześniej inny doradca rządu (nie chciał ujawnić nazwiska) mówił mi, że udział w ludobójstwie wzięło ich co najwyżej 150 – 200 tysięcy. To ogromna liczba, ale jednak między 200 tysiącami a 2 milionami jest znaczna różnica. – Nie ma nic dziwnego, że różne źródła podają różne liczby – mówi pani Ndangiza.

– Ale chyba warto wiedzieć, ilu ludzi zabijało? – pytam.

– My to wiemy doskonale – mówi pani Ndangiza. – A jeśli pan chce się dowiedzieć, to proszę zajrzeć do Muzeum Ludobójstwa w Kigali, tam są świadectwa matek, na których oczach siekano na kawałki ich dzieci, dzieci, którym zabijano rodziców. Całe to podważanie winy sprawców jest ostatecznym zwycięstwem tych, którzy negują, że ludobójstwo miało miejsce i my nie chcemy im dawać argumentów do ręki.

Muzeum Ludobójstwa w Kigali mieści się w ładnym budynku otoczonym ogrodami pamięci i zbiorową mogiłą, w której pochowano szczątki 250 tysięcy ofiar. Mogiła ciągle się rozrasta, bo do dziś odnajdowane są nowe miejsca zbrodni.

Co roku od kwietnia do lipca w muzeum odbywają się spotkania, konferencje, wykłady. Trafiam na spotkanie młodzieży z ministrem sportu. Młody, energiczny człowiek ubrany w dres z napisem „Rwanda” na plecach, mówi w języku Kynyarwanda, ale co chwila wtrąca angielskie zwroty: „never again”, „positive change”, „sky is the limit”. Minister zachęca kilkuset młodych ludzi zebranych na trawniku przed muzeum do budowania nowej Rwandy.

W rwandyjskich szkołach od 1994 roku nie uczy się historii. Pytam panią Ndangiza dlaczego. – Bo historia uczona przed ludobójstwem była zafałszowana, a przez ostatnie lata pracowaliśmy nad jej odkłamaniem. – Pani Ndangiza pokazuje mi kilkusetstronicowy podręcznik, który pod koniec roku ma zostać przyjęty do nauczania w szkołach.

– Ale to oznacza, że przez 15 lat wyrosło całe pokolenie ludzi, którzy w ogóle nie dyskutowali na temat największej zbrodni w historii tego kraju.

– Prowadziliśmy szkolenie pod nazwą „edukacja pokojowa”, w której uczyliśmy dzieci, co się stało w 1994 roku. Rwandyjczycy wiedzą doskonale, czym było ludobójstwo. Teraz jeszcze lepiej poznają całą przeszłość kraju.

[srodtytul]Być może zawiedliśmy[/srodtytul]

W kościele Świętej Rodziny w centrum Kigali słucham historii Flory – w kwietniu 1994 roku sąsiad zabił troje jej dzieci. Gdy stolicę zajęły wojska RFP, Flora na własną rękę zaczęła tworzyć listy Hutu, którzy uczestniczyli w ludobójstwie. Kilkunastu – winnych i niewinnych – posadziła za kraty, składając zeznania przed gacaca. Przez przypadek zabójca jej dzieci trafił do więzienia za zbrodnie, o które oskarżono go niesłusznie.

Po kilku miesiącach wyszedł z więzienia jako niewinny człowiek, ale – jak sam mówi – nie był w stanie żyć ze świadomością, że za morderstwo, które popełnił – nie zapłacił. Zgłosił się do Flory, a potem do sądu. Odsiedział wyrok, ale Flora mu przebaczyła. Skrucha mordercy spowodowała też, że zaczęła szukać możliwości wyciągnięcia z więzienia ludzi, którzy poszli siedzieć na podstawie jej fałszywych dowodów.

– To jest przykład, jak w tym kraju może dojść do prawdziwego pojednania – mówi mi belgijska siostra zakonna pracująca od lat w Rwandzie. – Pojednanie musi być oparte na prawdzie i musi wypływać z potrzeby ludzi. Bez spełnienia tych dwóch warunków wszystko to jest zwykłym propagandowym ćwiczeniem, które nie ma najmniejszego sensu. – Czy możemy jednak oczekiwać od normalnych ludzi takiego heroizmu, jaki wykazała Flora? – pytam. – Pewnie nie, ale tylko taka postawa może dać szanse na trwały pokój w tym kraju.

Na północy Kigali znajduję kaplicę, w której w kwietniu 1994 roku Hutu spalili żywcem ośmiu Tutsi. Po wojnie kaplicę odbudowano, obok znajduje się skromna mogiła, gdzie złożono spalone szczątki ofiar. Niemal w każdej części kraju stoi kościół czy kaplica, gdzie dochodziło do mordów, dziś w większości z nich znajdują się muzea i sale pamięci. Do dziś również niektórzy Tutsi oskarżają księży o współudział w zbrodniach, a przynajmniej o bezczynność wobec scen grozy.

Pytam Gerarda, dlaczego akurat w kościołach zginęło tak wiele ofiar. – To prawda, że Kościół katolicki w czasach Habyarimany współdziałał z rządem. Popierał otwarcie rząd Hutu, podobnie jak przed 1959 rokiem popierał dyskryminujące Hutu władze Tutsi. Cała edukacja należała do Kościoła i cała była zdominowana przez Tutsi. A po roku 1959 na kolejne 30 lat wahadło odbiło w drugą stronę. Być może byli księża, którzy dawali schronienie zabójcom, ale to nie jest cała prawda o postawie Kościoła. 2/3 rwandyjskiego duchowieństwa musiało uciekać z kraju, wielu księży zginęło, odmawiając udziału w zabijaniu. Prawdą jest też, że ludzie kryli się w kościołach, licząc, że tam ocalą życie, ale nie ocalili. To jest dla mnie, katolickiego księdza, bardzo trudne do zaakceptowania. Być może to prawda, że zawiedliśmy ludzi – kończy.

Na ścianie kaplicy napis: „Bóg jest miłością”. Pytam księdza Gerarda, jak może modlić się w miejscu, w którym żywcem spalono ludzi.

– To jest twój wybór – mówi.

– Bóg jest miłością, ale tylko, jeśli w to uwierzysz. Jeśli nie, pozostaje ci diabeł.

[i]Muzeum Ludobójstwa w Kigali mieści się w ładnym budynku otoczonym ogrodami pamięci i zbiorową mogiłą, w której pochowano szczątki[/i]

– Pewnie myślisz, że to, co stało się w tym kraju przed piętnastu laty, to była afrykańska wersja Holokaustu. W Europie i w Stanach ludzie tak myślą. Tylko że to nieprawda.

– Rozmawiamy w nowoczesnym centrum handlowym w Kigali, w porządnej kawiarni przy znakomitej kawie. Moim rozmówcą jest rwandyjski ksiądz, nazwijmy go Gerard, który nie chce podawać prawdziwego imienia. Za to, co mi mówi, mógłby pójść do więzienia pod zarzutem szerzenia „negacjonizmu” i „dywizjonizmu”. Przy odrobinie szczęścia mógłby wywinąć się kilkumiesięcznym pobytem w obozie reedukacji, gdyby trafił na szczególnie gorliwego sędziego, trafiłby za kraty na wiele lat. Pozostanie więc Gerardem, po co kusić los?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą