Dlaczego nienawidzą Ameryki?

Antyamerykanizm jest chorobą psychiczną, ale nie wszyscy krytycy USA są chorzy

Aktualizacja: 27.06.2009 15:18 Publikacja: 27.06.2009 15:00

Albańczyk ogląda przemówienie Baracka Obamy na uniwersytecie w Kairze 4 czerwca

Albańczyk ogląda przemówienie Baracka Obamy na uniwersytecie w Kairze 4 czerwca

Foto: AFP

Tydzień po zamachach 11 września prezydent Bush, przemawiając przed połączonymi izbami Kongresu, dał odpowiedź na tytułowe pytanie: „Nienawidzą tego, co widzą w tej sali: demokratycznie wybranego rządu. Nienawidzą naszych swobód: wolności religii i słowa, prawa wyboru i gromadzenia się, prawa do wyrażania sprzeciwu wobec argumentów drugiej strony”.

Jesienią 2001 roku takie postawienie sprawy wydawało się sensowne, w Polsce do dziś stawianie pytania zadanego w tytule jest co najmniej nietaktem. Wiemy, że Ameryki nienawidzą nie „ludzie”, tylko co najwyżej muzułmańscy terroryści, francuscy lewacy, niemieccy postmoderniści i inne komuchy.

My, Polacy, generalnie zgadzamy się z wymową cytatu, który znalazłem kiedyś na frontonie Chelsea Hotel w Nowym Jorku: „Ameryce, mojej nowej ojczyźnie: ten, kto cię nienawidzi, nienawidzi rodzaju ludzkiego”. Tak mówił irlandzki pisarz Brendan Behan i tak jest słusznie, przynajmniej dla większości z nas, może z wyjątkiem nieszczęśników, którym podły urzędnik w ambasadzie na Pięknej odrzucił podanie o wizę.

Zapewne zaskoczeniem dla obserwatorów ostatnich wydarzeń w Iranie jest zatem fakt, że protestom przeciwko wynikom wyborów nie towarzyszy fala miłości Irańczyków do USA. Przeciwnie – większość irańskich komentatorów tych wydarzeń, również ci, którzy perfekcyjną angielszczyzną krytykują władze irańskie na antenach CNN czy BBC, równie energicznie protestuje przeciwko jakiejkowiek ingerencji Ameryki w ich sprawy – choćby interwencji propagandowej, o politycznej czy – Boże broń – militarnej nie wspominając. Rozruchy w Iranie, zwane szumnie „rewolucją”, a przez najbardziej rozpalone głowy „rewolucją demokratyczną”, nie zawierają w sobie zapowiedzi jakiejś zasadniczej zmiany stosunku Iranu do USA.

Nie zakładają zresztą znaczących zmian w żadnej z dziedzin, które według wartości wyznawanych w USA świadczą o zaawansowanym rozwoju wolności i demokracji: poszanowania praw człowieka, tolerancji dla mniejszości religijnych czy seksualnych czy choćby takich drobiazgów jak wolne wybory. Przynajmniej nikt jak dotąd, a zwłaszcza kontestujący wyniki elekcji Mir Hosejn Musawi, o czymś takim nie wspominał.

Rozumieją to zresztą Barack Obama i Hilary Clinton, której propozycje polityczne wobec Iranu były jeszcze niedawno na prawo od George’a W. Busha i Donalda Rumsfelda. Obama i Clinton wiedzą, że każde poparcie dla opozycji w Iranie – nawet tak umiarkowanej jak ta walcząca na ulicach Teheranu – byłoby dla niej pocałunkiem śmierci, wolą zatem wygłaszać ogólnie słuszne tezy na temat zła, jakim jest fałszowanie wyników wyborów i zabijanie ludzi przez policję podczas wieców politycznych.

Dlaczego zatem Irańczycy, którzy heroicznie postawili się władzy, nie widzą związków z ojczyzną wolności i swobód obywatelskich? Dlaczego podejrzliwie patrzą na wznoszone podczas manifestacji – zwłaszcza przez eleganckie młode kobiety z ledwo nakrytą głową – transparenty z napisami po angielsku „Where is my vote?” (Gdzie jest mój głos?), skądinąd słusznie zauważając, że ich odbiorcą nie są uczestnicy ani obserwatorzy demonstracji w Iranie, tylko zachodnie media? Dlaczego się irytują, gdy protestujący krzyczą „Śmierć dyktatorowi Ahmadineżadowi!”? (nawet średnio zorientowany obserwator z zagranicy wie, że prezydent Iranu nie jest żadnym dyktatorem, tylko namiestnikiem przywódcy religijnego). Dlaczego chcący więcej wolności Irańczycy nie kochają Ameryki, tylko boją się jej ingerencji?

[srodtytul]*[/srodtytul]

Możemy iść tokiem myślenia George’a W. Busha i uznać, że Irańczycy nienawidzą Ameryki za jej zalety. Możemy też przyjąć roboczo, że ich niechęć ma jakieś racjonalne uzasadnienie, np. historyczne. W tym celu odwołać się do 1953 roku, kiedy to CIA wspólnie z brytyjską MI6 obaliły premiera Mohammeda Mossadeqa – demokratycznie wybranego lidera świeckiego rządu – narzucając Irańczykom rządy szacha Rezy Pahlawiego i drenując Iran przez następne 25 lat do czasu rewolucji islamskiej z jego głównego bogactwa – ropy naftowej. Dziś wiemy, że podczas rozruchów w 1953 roku CIA przekupywała irańskich urzędników państwowych, biznesmenów i reporterów, a nawet opłacała demonstrantów na ulicy. Wiemy także, że przez kolejne lata szkoliła tajną policję polityczną i aktywnie wspomagała reżim szacha. Czy powinniśmy się dziwić, gdy dziś część z nich, widząc rozruchy w Teheranie, szuka analogii z 1953 rokiem?

Oczywiście można znaleźć rozsądne usprawiedliwienie dla ingerencji Amerykanów i Brytyjczyków w sprawy Iranu, który – przypomnijmy – był wówczas świecką nacjonalistyczną demokracją. Amerykanie bali się przejęcia Iranu i jego ropy przez Związek Radziecki i to, zwłaszcza z punktu widzenia Polaków, Czechów czy Rumunów, może się wydawać wystarczającym powodem, by bronić interwencji Ameryki za pomocą marionetkowej monarchistycznej dyktatury Rezy Pahlawiego.

Możemy rozumieć racje skłaniające Amerykanów do wspierania brutalnego reżimu Pinocheta w Chile, zbrojenia Saddama Husajna w latach 80., przymykania oczu na jego zbrodnie albo wyhodowania w Afganistanie i Pakistanie armii talibów do walki z ZSRR – armii, która 20 lat później rozsadza region. Jednak nie wolno nam – jeśli chcemy pozostać uczciwi – zapominać o skutkach ubocznych ówczesnych decyzji. Nie wolno przechodzić do porządku dziennego nad doświadczeniem milionów Irańczyków, dla których rządy szacha były czasem brutalnej represji politycznej, skrajnej korupcji i podporządkowania interesom gospodarczym Stanów Zjednoczonych. Nie wolno zapominać, że do czasu najazdu Iraku na Kuwejt Amerykanom nie przeszkadzało barbarzyństwo Saddama, podobnie jak zbrodnie wielu innych dyktatorów na całym świecie, których opis pasował do określenia, jakiego amerykański sekretarz stanu Cordell Hull użył pod koniec lat 30. wobec władcy Dominikany Trujillo: „Może on i jest sukinsynem, ale to jest nasz sukinsyn”.

Jeśli się dziś zastanawiamy, skąd się bierze antyamerykańskie nastawienie Irańczyków, Irakijczyków czy mieszkańców wielu krajów Ameryki Łacińskiej, to należy je uznać przynajmniej w pewnym stopniu za triumf polityki historycznej – nikt nie lubi sukinsynów, ale sukinsynów przyniesionych przez obce mocarstwo nienawidzi się i pamięta ze szczególną żarliwością.

[srodtytul]*[/srodtytul]

Polacy coś o tym wiedzą, jednak zbyt łatwo tłumaczymy dziś niechęć niektórych społeczeństw do USA antyamerykańskimi fobiami i nieracjonalną nienawiścią wobec silniejszego. Amerykanie są grubi, zatruwają świat swoimi odchodami, eksportują na cały glob najgorszy chłam popkulturalny, sterują światową gospodarką we własnym interesie i jeszcze na dodatek nie mają ubezpieczenia zdrowotnego, a gdy tracą pracę, umierają w rynsztoku na oczach zobojętniałych rodaków – taka wersja krytyki USA jest łatwa do zwalczania, ale krytyka jej jest równie satysfakcjonująca co bezproduktywna. Miło jest ustawić przeciwnika w roli worka do bicia, jednak obok antyamerykanizmu o charakterze choroby psychicznej, która – owszem – może przybierać tragiczne i niebezpieczne formy, istnieją racjonalne powody, dla których miliony ludzi na świecie krytykują USA, zwłaszcza jego politykę zagraniczną.

Takie prawo przysługuje zwłaszcza tym, którzy doświadczyli na własnej skórze, na czym polega amerykański brak konsekwencji, podwójne standardy czy zwykła głupota i brak kompetencji. Iran, Irak, Bliski Wschód, Afganistan czy choćby Turcja (w tym kraju zaledwie 9 proc. społeczeństwa – najmniej na świecie – ma pozytywny stosunek do USA) są sztandarowymi przykładami państw, w których ludzie nienawidzą Ameryki nie ze względu na wątpliwą jakość artystyczną Britney Spears, żarliwość debat na Kapitolu czy smród hamburgerów w McDonaldzie, tylko sposób uprawiania polityki przez amerykańską dyplomację.

Jak na najbardziej znienawidzony kraj na świecie Ameryka jest dziwnym tworem: wydaje najwięcej na świecie na pomoc międzynarodową, a przez dekady wspierania „swoich sukinsynów” i prowadzenia imperialnej polityki nie poszerzyła swojego terytorium nawet o kilometr kwadratowy. Poza tym zdecydowana większość Amerykanów – z gruntu dobrych, uczciwych, pracowitych i pełnych idealizmu ludzi – nie ma zielonego pojęcia, że ktoś za granicą ich nie lubi, może dlatego, że podróżują głównie wojskowi i biznesmeni, biorąc całe odium na swoje barki.

Jednym z założeń polityki Baracka Obamy jest zmiana stosunku świata do Ameryki, a jego zachowanie wobec kryzysu irańskiego pokazuje, jak poważnie traktuje to zadanie. Pozostaje pytanie, czy świat polubi Amerykę, która nie będzie spełniała oczekiwań swoich największych wrogów.

Tydzień po zamachach 11 września prezydent Bush, przemawiając przed połączonymi izbami Kongresu, dał odpowiedź na tytułowe pytanie: „Nienawidzą tego, co widzą w tej sali: demokratycznie wybranego rządu. Nienawidzą naszych swobód: wolności religii i słowa, prawa wyboru i gromadzenia się, prawa do wyrażania sprzeciwu wobec argumentów drugiej strony”.

Jesienią 2001 roku takie postawienie sprawy wydawało się sensowne, w Polsce do dziś stawianie pytania zadanego w tytule jest co najmniej nietaktem. Wiemy, że Ameryki nienawidzą nie „ludzie”, tylko co najwyżej muzułmańscy terroryści, francuscy lewacy, niemieccy postmoderniści i inne komuchy.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą