Przyjeżdżają z mężczyznami – mężami, synami i braćmi, ale to one są widoczne. Swym pojedynczym istnieniem oznajmiają zbiorową obecność.
Odkąd je widuję, czuję się bogatsza i mniej samotna. Moja monotonna, przez pół wieku skazana na etniczną kwarantannę ojczyzna nabiera rumieńców, łączy się ze światem i wyzwaniami współczesności. Patrząc na śliczną dziewczynę w turkusowej chuście przechodzącą przez plac Zbawiciela, poczułam się wyróżniona. Mogła wybrać tyle innych adresów, a przyjechała tu.
Po latach dyplomatycznych zabiegów i ekonomicznej ekwilibrystyki smutni brukselscy panowie w garniturach oficjalnie włączyli nas do Europy. Ale jakoś nie pomogło mi to poczuć się obywatelką świata, nie starło wbijanych do głowy kompleksów wykluczenia. Awansu mogę doświadczyć teraz, dzięki dziewczynie w turkusowej chuście, która wybrała mnie i mój kraj. Emigranci lepiej niż politycy wiedzą, gdzie żyje się dobrze. Inaczej mierzą prawdopodobieństwo szczęścia. Może dziewczyna w chuście przybyła tu z konieczności, a może przypadkowo – w każdym razie jej odwiedziny wpisały nas na emigrancką mapę świata w czasach, w których żadna inna mapa się nie liczy. Granice podróżują wraz z ludźmi, a ludzie jadą tam, gdzie są szanse.
Niecierpliwie czekam na dzień, w którym Polacy będą zdawać zbiorowy test tożsamości i zdolności uczestniczenia w problemach nowoczesnego świata. Nie boję się dziewczyny w chuście ani przyszłości, którą może tu zbudować: polskiego meczetu, do którego pójdzie z rodziną, ani szkoły, w której recytacji Koranu nauczy się jej wnuczek. Martwi mnie co innego – że już dziś nie rozmawiamy o jutrze, które będziemy zamieszkiwać wspólnie. Że zaczniemy o nim mówić głośno, kiedy będzie za późno, kiedy górę wezmą uprzedzenia i ksenofobiczne lęki, a z ekranów i plakatów rozleje się lament rzeczników etnicznej nienawiści. Europejskie i polskie media prezentują islam przeważnie w kategoriach zagrożenia, fundamentalizmu i terroryzmu. W telewizorze płoną paryskie przedmieścia, talibowie odczytują swoje groźby, odpalają swoje bomby. A ponieważ obraz jest silniejszy niż rzeczywistość, dziewczyna w chuście – postać z krwi i kości, idąca tym samym chodnikiem co my – nie utrwala się w naszych umysłach jako alternatywny, pozytywny wzorzec muzułmanki. Wyobrażam sobie, jak jeździ warszawskim metrem w koszulce z napisem „Islam to ja!”. Ale pozostaje niezauważona, niewiarygodna. Bo w telewizji dziewczyny w chustach wsiadają do metra, by wysadzić nas w powietrze.
Na obronę przed apokaliptyczną wizją islamu mam tylko mały pistolecik nabijany prywatnymi wspomnieniami. Strzelam w telewizor obrazami z przeszłości. Mój islam to dwóch Libańczyków, którzy dali mi dach nad głową, kiedy nie mogłam znaleźć w Londynie pracy. Damaszek oglądany z góry o zachodzie słońca, gdy powietrze nad miastem drży od nawoływania muezinów. To starzejący się Albańczyk w Prisztinie, który gościł mnie w odremontowanym po wojnie mieszkaniu i co rano kładł na talerz świeży borek z mięsem. Brodaty chłop jak dąb, który wiózł mnie w nocy taksówką przez Delhi i trzykrotnie upewniał się, czy bezpiecznie weszłam do domu. To mój przyjaciel, który pokłócił się z żoną o to, czy przychodząc do ich domu, powinnam zasłaniać włosy chustą. Uważał, że nie powinnam. A ostatnio przysłał zdjęcia z pielgrzymki do Mekki.
Islam to też stary handlarz na syryjskim targu, który cenę mojej biżuterii ustalał z towarzyszącym mi chłopakiem, a na mnie nawet nie spojrzał. I rechoczący mężczyzna w białej galabii, który na ulicy złapał mnie za pierś. Spisane na pleśniejących kartkach zeznania bitej i szantażowanej kobiety, które dała mi do przeczytania hinduska prawniczka, tłumacząc, że najgorsze, co się może dziewczynie przydarzyć, to być muzułmanką na wsi. I zamożna nastolatka w modnej łaźni, która kolorowe bikini i seksowny makijaż zasłoniła burką.