Debata Klubu Ekspertów "Rzeczpospolitej" o modernizacji Polski

Debata Klubu Ekspertów "Rzeczpospolitej" o tym, czym jest modernizacja, jaki jest jej optymalny model dla Polski, przed jakimi stoimy barierami na drodze do nowoczesności

Aktualizacja: 01.10.2010 17:38 Publikacja: 01.10.2010 15:51

Debata Klubu Ekspertów "Rzeczpospolitej" o modernizacji Polski

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

[i]Jadwiga Staniszkis[/i]
[srodtytul]Czy polskie społeczeństwo jest „nowoczesne”? [/srodtytul]

Co znaczy zwrot „nowoczesne społeczeństwo”? Na pewno nie - sama ilość technicznych gadżetów, jak choćby samochody czy telefony komórkowe. Nawet nie - ilość komputerów używanych u nas masowo do tzw. celów społecznościowych, w formule bernsteinowskiego „kodu ograniczonego”, w którym chodzi raczej o potwierdzanie i szukanie podobieństw niż o dyskursywne produkowanie nowej wiedzy.

Owe techniczne narzędzia stanowią jednak potencjalną infrastrukturę rzeczywiście społecznego wymiaru egzystencji, bo komórka może stać się instrumentem obywatelskiej interwencji (przez sygnał do mediów) a internet - szybką platformą mobilizacji politycznej lub lokalnej (np. w sytuacji klęski żywiołowej). A to już staje się „nowoczesne”.

Dla mnie jednak istotą „nowoczesnego” społeczeństwa jest zdolność stawienia czoła wyzwaniom współczesności, w wymiarze myślenia i działania. W tym - zdolność wykorzystania swojego potencjału i osiągania założonych celów, co wymaga nie tylko instytucji korespondujących z fazą rozwoju, ale także - pojęciowej matrycy pozwalającej zrozumieć mechanizmy, dostrzec zagrożenia i szanse. Ważny jest też nawyk autorefleksji i umiejętność uczenia się z własnych doświadczeń. Jeżeli nie jest to nawyk w skali masowej, jak choćby w społeczeństwach azjatyckich w których „myślenie o myśleniu” i produkowanie wiedzy stanowi podstawowy imperatyw kultury (co - mimo ubóstwa - czyni je najbardziej „nowoczesnymi społeczeństwami” świata, tym bardziej, że towarzyszy temu naturalna „sieciowość”, z kulturowym relatywizowaniem zobowiązań do charakteru relacji), to konieczny jest choćby wyspecjalizowany segment ról społecznych. W tym - wolne, profesjonalne media (informujące, a nie tylko - oceniające) i warstwa intelektualistów nastawionych na rozumienie. A nie tylko - jak tradycyjna inteligencja u nas - na wyznaczanie estetycznych i moralnych standardów i manipulowanie emocjami poprzez symboliczną grę.

[b]Czy tradycja może być „nowoczesna”? [/b]

Obok zdolności sprostania wyzwaniom współczesności w ramach własnej „czaso-przestrzeni” kluczowa jest jednak sama zdolność bycia społeczeństwem, a nie - coraz bardziej sfragmentaryzowanym agregatem jednostek. Narastająca obojętność wobec innych, wynikająca z niezdolności zrozumienia współzależności, ale też - zaniku społecznej zasady dobra wspólnego i żywo przeżywanej godności osoby ludzkiej, przechodzi stopniowo w obojętność wobec siebie i zanik społecznego wymiaru doświadczania siebie jako podmiotu moralnego. Dotyczy to także pozornie „nowoczesnych” społeczeństw. Tak bowiem właśnie zdiagnozowano stan społeczeństwa holenderskiego po tragedii w Srebrenicy. Odstąpienie żołnierzy od obrony powierzonych ich opiece cywilów (co skazało ich na pewną rzeź) wstrząsnęło społeczeństwem holenderskim. Nie potrafiło ono jednak stawić czoła owej sytuacji w wymiarze intelektualnym i podjąć refleksję na własny temat. Skończyło się jedynie na przejściowej zmianie sympatii wyborczych.

Z tej perspektywy nasza własna tradycja tomistycznego realizmu, z ontologicznie umocowaną i zgeneralizowaną zasadą niezbywalnej godności (dzięki partycypacji osoby ludzkiej w Absolucie) wydaje się bardziej użyteczna dla przeżywania wspólnotowego - a zarazem moralnego - wymiaru egzystencji. Także w sytuacji współczesnych zagrożeń. Tym bardziej, że zasada ta płynnie przechodzi w wymiar społeczny poprzez nakaz sprawiedliwości, z silnie przeżywanymi prawami.Takie, kulturowo uwarunkowane, przeżywanie związku między jednostką a społeczeństwem sprawdza się szczególnie w sytuacjach kryzysowych. Brak w nim jednak azjatyckiego komponentu wzajemnych, codziennych zobowiązań w ramach poszczególnych relacji, czy - zachodniej kultury kontraktu, która stała się fundamentem aksjologicznym kapitalizmu.

[b]Epistemologia porządku[/b]

Kluczowa dla „nowoczesnego” charakteru społeczeństwa jest dziś jednak zdolność budowania instytucji i tworzenia prawa odpowiadającego złożoności i sieciowości współczesnego świata. Tu najbardziej użyteczne jest zachodnie, ponominalistyczne wyczucie autonomii formy i „wewnętrznego” jedynie (odnoszącego się do przyjętych założeń) pojmowania „racjonalności” i „prawdy”. Podejście to, poszukując sposobów ograniczenia arbitralności władzy (nieuchronnej po nominalistycznym wyeliminowaniu tzw. uniwersaliów)i przyjęło dziś formułę zinstytucjonalizowanego sceptycyzmu odwołującego się do popularnej wykładni neokantyzmu. Z traktowaniem norm moralnych jako hipotetycznych założeń koniecznych dla utrzymania porządku, ale wyzbytych „realistycznego”, mocnego, ontologicznego zakorzenienia i absolutnego charakteru.

Dziś najpełniejszym, „nowoczesnym” przykładem takiego podejścia jest Traktat Lizboński i Karta Praw Podstawowych, z ich synkretyczną równorzędnością i równoprawnością różnych systemów normatywnych, odrzucającą tym samym absolutyzację któregokolwiek z nich. Każdy kraj może tworzyć w tym polu (w ramach wspólnych dla wszystkich standardów minimalnych) własną kombinację, z odmienną intensywnością obecności poszczególnych norm.

Tak konstruowany porządek, odwołujący się do „ekonomii i norm”, wymyka się jednak epistemologii porządku naszej tradycji z jej silnym podkreślaniem „naturalnych” praw i ich określonego sposobu hierarchizowania i uzasadniania. Zderzenie z ową, po-nominalistyczną, formułą porządku pozostawia więc wrażenie chaosu.

Ta, kulturowo ugruntowana luka epistemologiczna, jest pierwszą cechą myślowej sytuacji Polaków, zmuszającą do zastanowienia się nad „nowoczesnością” lub - „nienowoczesnością” tradycji. Integracja Polski z prawną i instytucjonalną przestrzenią UE powoduje, że nawet w codziennym doświadczeniu nie można obronić się przed wrażeniem braku „porządku” i trudnością zrozumienia sensu.

Na przykład zrozumienie kluczowego dla przebiegu (i kosztów) transformacji zjawiska „przemocy strukturalnej” - gdy w pokomunistyczną pustkę wystrzelono niejako instytucje i procedury z innej, niż nasza fazy rozwoju (utrudniając formowanie kapitału krajowego i przeorientowując zasoby na rzecz pracy rynków szerszej skali wymaga wprowadzenia pojęcia „korespondencji między poziomami. A także - podejścia procesualnego, z uwzględnieniem zagadnienia właściwej, instytucjonalnej sekwencji i fenomenu „dyktatu formy”. Takie podejście jest jednak obce naszej, „realistycznej” epistemologii porządku. Rozpada się również przestrzeń normatywna. Okazuje się bowiem, że w wymiarze publicznym można już jedynie co najwyżej optymalizować kombinację norm, ale już nie absolutyzować któryś z systemów normatywnych. To ostatnie jest możliwe wyłącznie w wymiarze indywidualnej biografii.

Dla zwykłych ludzi jest to problem poznawczy i wyzwanie moralne, każące zastanowić się co znaczy dziś wspólnota. Dla elit władzy, które też nie rozumieją po-nominalistycznej, zachodniej epistemologii porządku, jest to również źródło trudności poruszania się w strukturach unijnych i bronienia w nich interesów Polski.

Owa epistemologiczna luka jest więc problemem. Ale czy oznacza to, że jesteśmy, przez samą tradycję, „nienowoczesności”? Musimy przecież pamiętać, że to właśnie owa „realistyczna” tradycja z jej narracją wiążącą godność ze sprawiedliwością, umożliwiła w 1980 roku przekroczenie komunistycznej alienacji i odtworzenie tkanki społecznej. Z przeżywaniem siebie w kategoriach zbiorowego podmiotu i zdolnością zbiorowego działania. I choć dziś trudno jest przy pomocy myślowych narzędzi owej tradycji poruszać się w świecie sieci i budować codzienne współdziałanie, to być może jest ona wciąż jedynym skutecznym fundamentem myślowego funkcjonowania w warunkach fundamentalnych zagrożeń.

Wyprowadzone z tej tradycji marzenie, aby połączyć wolność ze sprawiedliwością i godnością jest u nas wciąż żywe i może stanowić myślowy drogowskaz, gdy kończy się ideologia. A szacunek dla samego fenomenu wiary (i brak nowoczesnego sceptycyzmu) może ułatwić kontakty z innymi kulturami: to przecież tylko Polska w UE broniła i rozumiała oburzenie wyznawców islamu po pojawieniu się karykatur ich proroka.

Zresztą najciekawsze zjawiska w sferze myślenia w dzisiejszej Polsce dotyczą właśnie pełzającego wchodzenia w życie codzienne elementów nominalistycznej ontologii. Konflikt w sprawie krzyża dotyczył bowiem także jego ontologicznego statusu: czy jest tylko „znakiem” jak uczy nominalizm ( i jego sens zależy od charakteru przestrzeni w której jest usadowiony) czy - jak uczy „realizm” (dominujący wciąż w naszej tradycji) jego sens powinien być pojmowany w sposób dosłowny a podział przestrzeni jest nadużyciem.

Nasza tradycja stawia nas paradoksalnie po stronie znacznie większego szacunku i tolerancji dla indywidualnych przekonań. Jesteśmy tu bliżsi otwartej, liberalnej tradycji republikanizmu amerykańskiego niż opresyjnej, administracyjnej, po-oświeceniowej metodzie podziału przestrzeni społecznej na publiczną i prywatną jaka występuje dziś w niektórych krajach Europy Zachodniej.

[b]Optymalna adaptacja do sub-optymalnego otoczenia?[/b]

Optymizm wynikający z odkrytej w toku transformacji, własnej zdolności przetrwania i zaradności wiąże się z dwiema, kolejnymi cechami polskiego społeczeństwa. Z jednej strony była to, wyjściowa (i zaskakująca zachodnich obserwatorów) „nadwyżka poziomu edukacji i stanu społecznej infrastruktury (zdrowie, kultura) w zestawieniu z ubóstwem społeczeństw realnego socjalizmu. Ów wyjściowy kapitał społeczny, roztrwoniony (bo państwo, wycofując się radykalnie z finansowania spożycia zbiorowego, szybko zlikwidowało ową nadwyżkę) pomógł znaleźć ludziom indywidualne strategie przetrwania. I to nawet w warunkach sub-optymalnego otoczenia instytucjonalnego (choćby ze względu na źle wynegocjowane warunki stowarzyszenia z UE, z elementami wspomnianej wcześniej „przemocy strukturalnej”’, czy - bolszewicki liberalizm planu stabilizacji , z administracyjnie przyspieszonymi bankructwami w sektorze państwowym, przy równoczesnym tolerowaniu, rabunkowych często, prywatyzacji w ramach kapitalizmu politycznego.

Indywidualna zdolność przetrwania, pozbawiona wsparcia i logistyki nowoczesnego państwa rozwojowego (które dziś pojawia się w wielu nowoczesnych krajach Zachodu i Azji) niewystarcza jednak, aby zdynamizować rozwój kraju. Masowa emigracja zarobkowa, ale też - zastosowana w masowej skali w czasie kryzysu adaptacja przez ukryty regres strukturalny w gospodarce, to przykłady strategii lokalnie i indywidualnie racjonalnych, ale niszczących dla rozwoju w dłuższej perspektywie. Ucieczka w szarą strefę, obniżenie poziomu technologicznego, masowe przerzucanie ryzyka na pracowników wypychanych w „samozatrudnienie” to tylko niektóre elementy. Podobnie działa państwo - równie krótkowzrocznie powodując regres strukturalny.

Równocześnie w imię doraźnej racjonalności kontroli (w tym - wzmacniania lojalności w ramach własnych partii) kontynuuje się upartyjnianie gospodarki, tolerowanie korupcji i politycznego klientelizmu, rozbudowuje instytucje kooptacji (np. różne „narodowe” instytuty w dziedzinie kultury redystrybuujące ograniczone środki). Wzmacnia się stanowy charakter polityki społecznej z rozszerzanymi wciąż przywilejami emerytalnymi i podatkowymi, głównie w środowiskach stanowiących fundament i narzędzie klasy politycznej (wymiar sprawiedliwości, mundurowi, twórcy itp.). Wszystko to sprzyja szczególnemu „odspołecznieniu”. Równocześnie jednak widocznemu syndromowi „opuszczonego społeczeństwa” (skazanego na własną zaradność) towarzyszy społeczna akceptacja metody rządzenia polegającej na wycofywaniu się państwa z odpowiedzialności. Jest to wprawdzie skuteczna metoda pacyfikacji ewentualnych protestów: ludzie widzą, że niema już „drugiej strony”, posiadającej dosyć narzędzi kontroli aby rozwiązać dany problem. Rozproszenie i impotencja władzy w czasach rządów premiera Tuska stała się wręcz metodą legitymizacji władzy. Ale brak reform (gdy te ostatnie kojarzą się z nieuchronnymi kosztami) traktowany jest jako zaleta.

To pomaga władzy trwać, tak jak indywidualna zaradność (często patologiczna z perspektywy długofalowego interesu Polski - jak choćby masowa emigracja wykształconej młodzieży) pozwala trwać społeczeństwu.

Podsumowując - przyglądając się triadzie - społeczeństwo - państwo - gospodarka musimy stwierdzić, że najbliższe „nowoczesności” jest społeczeństwo. I to być może nie mimo, ale - dzięki - swej neotradycjonalizacji. Zwiększyła ona bowiem duchowe oparcie jednostek w sobie. A w zderzeniu z innymi paradygmatami intelektualnymi (poprzez kontakt z instytucjami które wyrosły z innego, niż u nas, ruchu idei) ta odświeżona świadomość własnej tradycji ułatwia, paradoksalnie, podjęcie myślenia o własnym myśleniu. Stąd tak uderzające (i szybsze niż w elitach) „uczenie się” świata w polskim społeczeństwie. Tak więc mimo istnienia luki między operacyjną epistemologią porządku naszej tradycji i tej, która jest zakodowana w instytucjach i sposobie funkcjonowania UE, ów bazowy optymizm, ciekawość i oparcie w sobie wyróżnia nas pozytywnie wśród innych społeczeństw Europy.

Gospodarka zaś cofa się. Kryzys spowodował regres strukturalny. A zarządzanie publiczne (w tym - model „metropolitarny”, mimo że faktyczna akumulacja kapitału ma postać rozproszoną i peryferyjną) nie stanowi wsparcia dla rozwoju. Idziemy w odwrotnym kierunku niż kraje które potraktowały kryzys jako okazję do gruntownych reform, skupienia energii na rozwoju, modernizacji edukacji, zintensyfikowania inwestycji i stworzenia instytucji wsparcia dla rynku w postaci „autorytatywnego supra-państwa rozwojowego” przekraczającego granice dotychczasowych państw (rząd gospodarczy w sferze euro). Krótkoterminowa perspektywa (wybory, wizerunek statystyczny w UE, ucieczka od odpowiedzialności, brak przywództwa) oddalają Polskę od nowoczesności.

Rozpad poczucia zbiorowego sensu i porządku, a także nieadekwatność tradycji „realistycznej” wobec sieciowych struktur współczesnego świata i jej systematyczna dezorganizacja przez post-secularne procedury UE, koroduje jednak stopniowo dotychczasowe podstawy społeczeństwa. W tej sytuacji powierzchowny indywidualizm i zaradność pozwoli nam przetrwać jako jednostkom i rodzinom. Nie oznacza to jednak równoczesnego rozwoju Polski jako całości - jako nowoczesnego podmiotu liczącego się w świecie.

To wymaga bowiem innowacyjnych instytucji, zdolnych zestrzelić energię indywidualną dla rozwoju; przekształcenia systemu edukacji według najlepszych wzorów (Finlandia, Korea Płd.) aby kształcić twórców a nie jedynie wykonawców, i odtworzyć nadwyżkę wiedzy nad zamożnością która była naszym atutem na początku transformacji. I ożywić wizję - utopię - iż możliwe jest połączenie wolności gospodarczej ze sprawiedliwością i szacunkiem dla indywidualnej godności. To, niemożliwe prawie, zadanie właśnie przez swoją trudność mogłoby stać się wyzwaniem dla młodych ludzi. I zatrzymać ich tutaj - nie tylko dla siebie ale i dla Polski.

[i]Jadwiga Staniszkis - socjolog, profesor UW, zajmuje się szczególnie dynamiką przemian w Europie po upadku komunizmu i globalizacją, . Opublikowała m.in. „Postkomunizm”, „Władza globalizacji”, „Antropologia władzy”[/i]

[i]Ryszard Bugaj [/i]
[srodtytul]Nic nam nie ułatwi rozwoju[/srodtytul]

Każdy z nas patrzy przez jakieś okulary na to, co się dzieje w Polsce i co dziać się powinno. Moje okulary są tradycyjnie lewicowe. Bliskie mi są trzy aksjologiczne przekonania. Efektywność nie musi być sprzeczna ze względnym egalitaryzmem. Państwo narodowe może być użytecznym instrumentem organizowania zbiorowości społecznej. I wreszcie, jestem przekonany, że wydajną formułą demokracji może być demokracja, o której nieraz się mówi, że ma charakter republikański, ludowładczy. Ta, która nie akcentuje przede wszystkim procedur, ale która akcentuje pewną esencjonalność, rozstrzygalność w procesie demokratycznym o pewnych decyzjach, a nie tylko selekcję elit.

Moim zdaniem nasza droga do nowoczesności zaczęła się mniej więcej 20 lat temu. Gdzie jesteśmy po tych

20 latach? Poziom rozwoju gospodarczego Polski podniósł się dość zasadniczo. Mieliśmy przyzwoite tempo wzrostu, nawet gdy „potrącimy” okres transformacji ustrojowej i związanej z nią recesji. Osiągnęliśmy tempo wzrostu w granicach 5 proc. średnio rocznie. To jest tempo przyzwoite, ale nienadzwyczajne. Sprzyjające okoliczności były przede wszystkim dwie. Zerwaliśmy z błędami i absurdami tego systemu i już samo to dało korzyści. O tym się kompletnie zapomina. Zużyliśmy też dla naszego wzrostu gospodarczego zasób majątkowy – wprawdzie nieefektywny, niesprawny – gromadzony w długim okresie przy wysokiej stopie akumulacji.

W minionych dwu dekadach nastąpił także istotny wzrost dobrobytu. Jest bardzo niewiele grup, które nie osiągnęły korzyści. Ukształtowały się jednak bardzo głębokie nierówności. Przy czym są one w ogromnym stopniu rezultatem polityki gospodarczej. Uregulowania, które dotyczyły takich kwestii jak proces prywatyzacji w sposób oczywisty dawał profity ludziom zamożniejszym. Także system podatkowy i system obciążeń parapodatkowych jest w Polsce niesłychanie przyjazny dla grup o wysokich dochodach. Mamy więc nie tylko statystycznie mierzalne duże nierówności, ale także przyczyna tych nierówności jest intencjonalna, co nie znaczy, że wszyscy to dostrzegają.

Znacząco wzrósł kapitał fizyczny, ale tylko w niewielkim zakresie dotyczy to infrastruktury, a znaczna część tego kapitału jest własnością podmiotów zagranicznych. To oznacza, że dochody z kapitału mogą być transferowane za granicę. Poważnie powiększył się także zasób kapitału ludzkiego. To rezultat bardzo szerokiego kształcenia na poziomie wyższym. Jednak to kształcenie ma bardzo specyficzną strukturę. Jesteśmy chyba jedynym krajem na świecie, który kształci tak masowo specjalistów od marketingu i zarządzania. Jeśli chodzi o inne zawody, które wymagają wyższego wykształcenia, sytuacja nie jest dobra. Mechanizmy selekcji ludzi, którzy trafiają na wyższe studia, też są wątpliwe. Studiować można dość tanio, ale wobec niewielkiego zakresu kształcenia w trybie bezpłatnym i rywalizacji szkół o pozyskanie studentów faktycznym kryterium selekcji jest zdolność do płacenia czesnego.

Niestety, ukształtowała się w Polsce bardzo nieefektywna, zamknięta scena polityczna, bez podaży pluralistycznych koncepcji. Bardzo trudno jest wtargnąć na tę scenę, choć jest ona tak ułomna. Mamy też rachityczne i niesprawne „państwo opiekuńcze”.

Nasza suwerenność jest ułomna. Wielu – szczególnie liberalnych myślicieli – jest skłonnych podkreślać, że ta ułomność jest produktem obiektywnym procesów, które się na świecie dokonują. Odrzucam to myślenie. Nie dlatego, żebym nie widział procesów globalizacji. Chodzi o to, że nasza suwerenność jest ułomna, bo dokonaliśmy blankietowej rezygnacji z jej części na rzecz Unii, na której działania mamy bardzo ograniczony wpływ. Straciliśmy możliwość dokonywania za każdym razem oceny, czy opłaca się czy nie podporządkować.

Z tym wiąże się sprawa położenia Polski na arenie międzynarodowej, które staje się niekomfortowe. I wreszcie, nasz marsz do nowego sytemu zakończyliśmy bez pociągania do odpowiedzialności za poprzedni okres. Na ogół tak się dzieje, że gdy dokonują się przełomy ustrojowe, to ktoś ponosi konsekwencje administrowania poprzednim systemem. W Polsce się to nie dokonało. Jest takie pojęcie w ekonomii „hazard moralny”: sprzyja mu brak odpowiedzialności za czyny naganne i błędy. Można robić różne rzeczy, byle były poprawne na danym etapie.

W kontekście transformacji ważne jest uświadomienie sobie, że komunizm był systemem anachronicznym, a na jego odrzuceniu nie można było stracić. Ale równie ważne jest uświadomienie sobie, że nie istnieje żadna globalna alternatywa w stosunku do formuły demokratycznego kapitalizmu. Jednak demokratyczny kapitalizm może mieć różny kształt zmieniający się w czasie i w przestrzeni. W Polsce ukształtował się model według zaleceń dyrektyw doktryn neoliberalnych.

Dziś istnieje nie tylko szczególna potrzeba podsumowaniu minionych 20 lat, ale i oceny potencjalnych wyzwań. Czy powinniśmy zmierzać tą drogą, którą kroczyliśmy dotychczas, czy na tej drodze potrzebne są jakieś korekty?

Nie widzę żadnej sprawy, o której można powiedzieć, że stanowić będzie o ułatwieniu rozwoju w najbliższej dekadzie. Myślę, że rysuje się przed Polską pięć wielkich wyzwań, z którymi dotąd nie mieliśmy do czynienia i które stwarzać będą utrudnienie dla przyszłego rozwoju. Wchodzimy w fazę nieporządków w światowej gospodarce. Niezależnie od tego, co się będzie działo z recesją, to na pewno trudno oczekiwać, że najbliższe lata będą czasem szybkiego wzrostu i stabilności w gospodarce światowej. Polska traci tradycyjne elementy dotychczasowej konkurencyjności. Chodzi mi o cenę pracy i swego rodzaju rentę ekologiczną. To się wiąże ze sprawą UE i jej wymaganiami wobec Polski niesłychanie rygorystycznymi . Moim zdaniem powinniśmy się zastanowić, czy one powinny być przyjęte. Myślę, że zmienią się niekorzystnie uwarunkowania dotyczące transferu środków z Unii. Po 2013 r. będzie znacznie skromniej i trzeba to wziąć pod uwagę, patrząc na obecnie ożywione inwestycje infrastrukturalne. Wydaje mi się też, że wchodzimy w fazę wyraźnej petryfikacji struktur społecznych, co będzie oznaczać ograniczenie mobilności społecznej. Wymiana pokoleniowa związana będzie z dziedziczeniem pozycji – z zamrożeniem struktury społecznej i silniejszym zakwestionowaniem zasady równego startu. Trzeba oczekiwać napięć, które brak mobilności na ogół wywołuje. Weszliśmy też w okres zapaści demograficznej. Jej odwrócenie w krótkim okresie jest niemożliwe, a w długim okresie wymaga gigantycznych nakładów materialnych. Ci, którzy sugerują, że możemy mieć mniejszy budżet, w moim przekonaniu mówią dziwne rzeczy – owszem, niektóre pozycje można skreślić, ale problem polega na tym, że są pozycje, które trzeba dopiero utworzyć i one są bardzo poważne.

Moim zdaniem jest do rozważenia pytanie o to, czy mieszanka rynku i państwa jest w Polsce optymalna. Liberałowie mówią, że z grubsza biorąc tak, może troszeczkę trzeba dosypać rynku – np. w służbie zdrowia. Z tym wiąże się najważniejsze być może pytanie – czy chcemy oprzeć polski rozwój w najbliższych latach raczej na społecznej solidarności, czy raczej na zasadzie indywidualnej konkurencji między ludźmi. Trzeba możliwie jasno uświadomić sobie, jakie będą konsekwencje różnych wyborów.

Stoimy też przed wielkim pytaniem o kształt polskiej demokracji: czy nie powinniśmy nieco uchylić furtki w zamkniętych strukturach i czy nie powinniśmy podjąć pewnych kroków, które poszłyby w kierunku demokracji mniej proceduralnej. Tu przechodzę do spraw, które nie mieszczą się w moich kompetencjach zawodowych, ale nie chciałbym ich pominąć. Jest problem szukania polskiego miejsca we współczesnym świecie. Rozwijając wezwanie z wiersza Herberta „Bądź wierny idź”, dodałbym: „zobacz dokąd idziesz, rozejrzyj się, czy przed tobą jest droga”. Nie wystarczą deklamacje o NATO i UE. I ostatnie pytanie: czy w życiu społecznym powinno być tyle co dotychczas miejsca na „hazard moralny”. Czy – jak dotąd – ważne powinno być tylko to, czy ktoś jest sprawny, a zupełnie nieważne, do czego tej sprawności używał w przeszłości.

[i]Ekonomista, w latach 80. działacz „Solidarności”, współzałożyciel Unii Pracy, z której odszedł w 1998. Od lutego 2009 r. był społecznym doradcą prezydenta ds. ekonomicznych[/i]

[i]Andrzej Mikosz [/i]
[srodtytul]Kościół sprzyja modernizacji[/srodtytul]

Zostałem poproszony, aby zabrać głos w dzisiejszej dyskusji panelowej poświęconej polskiej drodze do nowoczesności. Pan Profesor Bugaj poprosił o zdjęcie i przedstawienie okularów, przez jakie patrzy się na świat.Niewątpliwie do tej części politycznego i kulturowego spektrum, która kojarzona jest z konserwatywnym poglądem na świat; z opcją pro-rynkową, uznającą wolność gospodarczą oraz własność prywatną za konieczną i moralnie dobrą podstawę życia gospodarczego.

Podobnie prawo dziedziczenia uznajemy za jeden z koniecznych warunków życia społecznego, którego podstawą jest dla nas rodzina. Oczywiście rodzina oparta na małżeństwie, skierowana na przyjęcie i wychowanie potomstwa oraz na opiekę nad tymi, którzy z racji choroby, niedołężności czy wieku - tej opieki potrzebują. Jesteśmy też grupą osób wsłuchanych w Magisterium Kościoła Katolickiego choć nie używamy jako pałki w dyskusji wyrażenia, które istnieje tylko w języku polskim – „społeczna nauka Kościoła”, gdyż wiemy, że we wszystkich innych językach – w tym w języku łacińskim – nie ma mowy o żadnej nauce ale o społecznym nauczaniu Kościoła.

Nie zgadzam się z panem Ryszardem Bugajem, że myśmy już doszli do nowoczesności gdyż uważam podobnie jak pani profesor Staniszkis przez modernizację i nowoczesność społeczeństwa oraz modernizację i nowoczesność państwa jego zdolność do przetrwania i odpowiedzi na wyzwania które kieruje ku niemu sytuacja zewnętrzna jak i wewnętrzna.

Przedstawiłem powyższy zestaw poglądów nie bez przyczyny. Tematem dzisiejszego spotkanie jest bowiem unowocześnienie Polski, jej modernizacja. Dla wielu osób termin “modernizacja” kojarzy się z “sekularyzacją”, “laicyzacją” czy “liberalizacją obyczajową”.

Tymczasem, wbrew tym skojarzeniom, chciałbym zaproponować rozumienie słowa “unowocześnienie” czy bardziej socjologicznie “modernizacja” jako oznaczające takie przemiany w funkcjonowaniu instytucji społecznych, gospodarczych, życia publicznego i politycznego, które powodują, że społeczność, w której i dla której one działają jest zdolna 1: przetrwać, 2. rozwijać się zapewniając członkowi tej społeczności możliwie najwyższy standard bycia według możliwie jak najszerzej przyjmowanej hierarchii tychże standardów oraz 3. jawić się jako atrakcyjna tak dla osób do niej należących jak i zewnątrznych obserwatorów.

Ten trochę przydługi wstęp miał na celu przygotowanie gruntu dla postawienia kilku tez. Po pierwsze, w Polsce działanie procesów modernizacyjnych i potencjał modernizacyjny rozumiany jako kapitał społeczny w sposób pozytywny są związane z religijnością. Istnieje pozytywna korelacja pomiędzy religijnością rozumianą jako uczestniczenie w praktykach religijnych i potencjałem “modernizacyjnym” (a więc zdolnością do unowocześnienia się) społeczeństwa.

Po drugie, realizowanie w Polsce wzorowanego na francuskim wzorca rozdziału Kościoła i państwa jest szkodliwe dla modernizacji Polski i prowadzić będzie do obniżenia potencjału modernizacyjnego Polski i marginalizacji Polski zarówno w światowym podziale pracy i bogactwa jak i jako podmioty stosunków międzynarodowych w tym jej pozycji w Unii Europejskiej.

Po trzecie, rozwiązanie podstawowych dylematów decyzyjnych stojących przed rządzącymi Polską w sposób prowadzący do zwiększenia zdolności modernizacyjnych Polski oraz do poprawy pozycji Polski w międzynarodowym podziale bogactwa i pracy wymaga przyjęcia i zgody na realizację podstawowych postulatów stawianych przez środowiska konserwatywne, niezależnie od ich partyjnej afiliacji.

Te postulaty to: wprowadzenie systemu podatkowego promującego posiadanie dzieci przez rodziny zamożne i średniozamożne, zaniechanie reform edukacyjnych promujących nabywanie umiejętności w miejsce uzyskiwania wiedzy, zaniechanie działań zrównujących zachowania społeczne szkodliwe lub prowadzące do osłabienia instytucji społecznych sprzyjających modernizacji z jednoczesnym zminimalizowaniem społecznego kosztu tej modernizacji,

afirmacja modelu autonomii i współpracy pomiędzy Kościołem a państwem, określonego w Konstytucji i Konkordacie pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Stolicą Apostolską przy jednoczenej afirmacji chrześcijańskiego charakteru dziedzictwa i kultury narodowej.

Zdaję sobie sprawę, że sformłuowanie powyższych tez i postulatów brzmieć może w uszach wielu zgromadzonych tu osób jako co najmniej reakcyjne, nie biorących pod uwagę “nieuniknionych i obiektywnych praw rozwoju historycznego”. Pozwolę sobie nie zgodzić się już na wstępie z tego typu oceną. Za Popperem pozwalam sobie twierdzić, że nie ma czegoś takiego jak “obiektywne prawa rozwoju historycznego”. Budowanie historiozofii formułującej twierdzenia o istnieniu obiektywnych praw, które deteminują bieg historii jest działalnością nienaukową, niezależnie od tego, czy osoba je formułujące nazywa się Marcuse, Marks, Hegel czy Joachim da Fiore.

Fakt, że dzisiejsza kultura popularna i trendy społeczne oraz polityczne w Europie prowadzą w jakimś kierunku nie oznacza, że jest to “obiektywnie konieczny” kierunek zmiany. Sekularyzacja Turcji też była uważana do niedawna jako przesądzony kierunek zmian kulturowych i społecznych.

Niewątpliwie modernizacja Polski i osiągnięcia przez Polskę lepszej pozycji w światowym podziale bogactwa i pracy wymagać będzie stworzenia w Polsce modelu gospodarczego opartego na wiedzy i inowacyjności. Sporządzane corocznie analizy wyników egzaminów sprawdzających w gimnazjach i egzaminów maturalnych nie zawierają analizy korelacji osiąganych przez uczniów wyników z ich religijnością, rozumianą jako uczestniczenie w praktykach religijnych. Ale lista województw, w których uczniowie szkół gimnazjalnych osiągają wyniki lepsze od średniej krajowej - małopolskie, mazowieckie, podkarpackie i podlaskie. - z wyjątkiem mazowieckiego pokrywa się z listą województw, w których udział młodzieży w praktykach religijnych znacząco, dodatnio odbiega od średniej krajowej. Ciekawe jest też to, że analizując wyniki takich województw jak województwa pomorskie, wielkopolskie czy śląskie w rozbiciu na powiaty, dostrzec można korelację pozytywną wyników testów gimnazjalnych i egzaminów maturalnych z udziałem w praktykach religijnych obliczanych dla odpowiednich diecezji.

Niestety Centralne i Okręgowe Komisje egzaminacyjne nie prowadzą badań, które mogłyby przybliżyć nam to, czy zaobserwowana przez mnie i opisana wyżej pozytywna korelacja wyników testów gimnazjalnych i egzaminów maturalnych z religijnością jest zjawiskiem - jak uważam - powszechnym. Co więcej, wydaje mi się, że wskazane byłoby przeprowadzenie badań, które uwzględniałyby - obok czynnika religijności - także następujące czynniki: rodzina, w której wychowuje się dziecko (pełna, niepełna, liczba rodzeństwa wychowującego się razem); nakłady ponoszone przez rodziców/opiekunów na dokształcenie pozaszkolne i szkolne , nakłady ponoszone przez gminę na jednego ucznia.

Pozwolę sobie postawić tezę, że tak sformułowane badania potwierdziłyby prawdziwość podniesionego przeze mnie twierdzenia, wskazując jednocześnie, że koszt ponoszony przez społeczeństwo i rodzinę dla uzyskania dobrych wyników kształcenia jest odwrotnie skorelowany z religijnością środowiska. Czyli, że im wyższa religijność tym niższe koszty uzyskania dobrych wyników przez uczniów. Byłaby to najlepsza odpowiedź dla wszystkich tych, dla których postulat usunięcia nauczania religii ze szkół jest postulatem „modernizacyjnym”.

Co więcej, nowoczesne społeczeństwo winno dysponować odpowiedniej jakości kapitałem społecznym. O tymże kapitale społecznym najlepiej świadczą takie czynniki jak: udział w wyborach samorządowych, a więc uczestniczenie w życiu społeczności lokalnej oraz udział w działalności społecznej (nie rozumianej jako samo członkostwo, ale jako realne zaangażowanie polegające na poświęceniu wolnego czasu).

Dla pierwszego z tych kryteriów dysponuję danymi CBOS z 1998 roku: 79% praktykujących kilka razy w tygodniu, 63% praktykujących jeden raz w tygodniu, 54% praktykujących 1-2 razy w miesiącu uczestniczyło w wyborach samorządowych. Dla niepraktykujących ta liczna wyniosła... 32%, przy średniej krajowej 45,5%.

Dla zaangażowania w działalność społeczną te liczby są równie znaczące: 52% praktykujących częściej niż raz w tygodniu i 24% praktykujących raz w tygodniu zaangażowanych jest w jakąś działalność społeczną. Dla praktykujących sporadycznie i niepraktykujących te liczby wynoszą odpowiednio 16% i 20%.

Podane wyżej liczby, zarówno pochodzące z ogłoszonych publicznie Sprawozdań Okręgowych i Krajowej Komisji Egzaminacyjnych jak i z badań przeprowadzonych przez niezależne ośrodki badania opinii społecznej (CBOS), powinny dawać wiele do myślenia tym, którym na sercu leży, że pozwolę sobie przytoczyć słowa preambuły do Konstytucji Rzeczypospolitej – „dobro wspólne – Polska”.

Podobne wnioski, co do potencjału Kościoła Katolickiego jako instytucji pro- modernizacyjnej dla Polski wynikają z badań socjologicznych dotyczących zmian w pochodzeniu społecznym i wykształceniu kandydatów do stanu kapłańskiego w Polsce. Prowadzone przez ks. Kazimierza Pawlinę badania wskazują na zaprzeczenie przez rzeczywistość przyjmowanym powszechnie stereotypom. Już w roku 2000 udział kandydatów do kapłaństwa pochodzących z miast przekroczył 60%, przy czym z pochodzili oni z rodzin określających swoją sytuację materialną jako dobrą (31%) lub średnią (58%). Co więcej w tymże samym roku, ponad 12% kandydatów zgłaszających się i przyjętytch do seminariów duchownych miało ukończone studia wyższe a 18,5% doświadczenie pracy zawodowej. Podobnie może dziwić sytuacja Warszawy, w której seminariach (Warszawa podzielona jest na dwie diecezje) dysproporcjonalnie – w stosunku do liczby uczestniczących stale w praktykach religijnych katolików – reprezentowane jest Miasto Warszawa w stosunku do mniejszych miejscowości Mazowsza. Te zjawiska niewątpliwie stanowią element przemiany polskiego Kościoła, który uzyskuje zdolność porównywalną z sytuacją, jaka wystąpiła w Wielkopolsce XIX wieku, gdzie Kościół był główną siłą modernizacyjną, prowadzącą do unowocześnienia Narodu i doprowadzenia do tego, że polski wzorzec życia była atrakcyjny nawet dla sprowadzanych do Wielkopolski kolonistów niemieckich.

Teza druga, dotyczyła szkodliwości realizowania w Polsce modelu rozdziału Kościoła i Państwa opartego na francuskim wzorcu, stworzonym na przełomie XIX i XX wieku, związanym z całkowitą prywatyzacją wiary i wyzuciem sfery publicznej z jakichkolwiek odniesień religijnych.

Preambuła Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej wprost odwołuje się do „wdzięczności naszym przodkom (...) za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu”. Obecność Prezydenta Rzeczypospolitej na uroczystościach religijnych związanych z zakończeniem żniw i piergrzymką do Maryji Jasnogórskiej polskich rolników jest raczej normą niż ekscesem. Co więcej, w przypadku gdyby prezydentem został wybrany luteranin – pan Jerzy Buzek, niewątpliwie na Jasną Górę by pojechał.

Zaprzeczeniem tej dotychczasowej praktyki, mającej swoje uzasadnienie zarówno w Konstytucji RP jak i tradycji narodowej było powstrzymanie się przez rząd RP od interwencji po stronie rządu Republiki Włoch w sprawie Laarsi przeciw Włochy, dotyczącej obecności krzyża w klasie szkoły publicznej. Co więcej, o udział Rządu RP w tymże procesie po stronie Włoch apelowali do premiera także politycy jego ugrupowania, np. europoseł Dariusz Lipiński.

Polska konstytucja oraz Konkordat pomiędzy Rzecząpospolitą Polską a Stolicą Apostolską stworzyły model współistnienia państwa i Kościoła, który może stanowić istotny czynnik sprzyjający modernizacji Polski. Umożliwia on bowiem wykorzystanie opisanego wyżej potencjału modernizacyjnego, kapitału społecznego, jaki posiada Koścół Katolicki w Polsce, który niewątpliwie związany jest z polską religijnością.

Za główne zagrożenia dla modernizacji Polski pozwolę sobie uznać: po pierwsze: kryzys demograficzny. Tygodnik „The Economist”, w swoim corocznym wydawnictwie „Świat w roku 2010” rozdzialik poświęcony Polsce zatytułował „Polacy odchodzą”. Rok 2010 jest pierwszym w naszej powojennej historii, w którym liczba Polaków wchodząca na rynek pracy jest niższa aniżeli w roku poprzednim. Na marginesie pragnę zwrócić uwagę na całkowitą nieprzystawalność danych statystycznych pochodzących z takich krajów jak Francja czy Szwecja, gdzie ze wzrostem liczby urodzeń w związkach pozamałżeńskich odnotowano wzrost dzietności kobiet. Wynika to z faktu istotnego udziału w tych urodzeniach drugich i następnych żon imigrantów muzułmańskich, których prawo francuskie i szwedzkie – stojąc na bazie chrześcijańskiego małżeństwa monogamicznego – nie uznaje jako dzieci urodzone w małżeństwie. Dlatego szukanie antidotum na kryzys demograficzny we wzorcach francuskich czy szwedzkich przez rząd Donalda Tuska nie ma najmniejszego sensu.

Po drugie kryzys polskiego szkolnictwa i wychowania. Reforma szkolnictwa, przeprowadzona przez rząd AWS/UW, wprowadzająca 3 letnie gimnazjum i liceum, doprowadziły do tego, że szkoła w miejsce wiedzy dostarcza przede wszystkim umiejętności. Dzisiejszą szkołę najlepiej podsumowuje anegdota dotycząca wprowadzenia do programu nauczania języka polskiego umiejętności napisania życiorysu i listu motywacyjnego. Niewątpliwie ten, kto przeczytał i zinterpretował na lekcji wiersze Norwida, będzie potrafił nauczyć się napisać życiorys i list motywacyjny, natomiast ten kto na lekcjach języka polskiego uczył się pisać list motywacyjny i życiorys już pewnie nigdy nie przeczyta Norwida.

Czy lektura przysłowiowego Norwida zamiast pozyskania umiejętności napisania listu motywacyjnego jest koniecznym elementem kształcenia, zmierzającym do modernizacji? Tak. Podobnie jak znajomość rachunku prawdopodobieństwa i drugiej zasady termodynamiki, której znajmość świetnie uodparnia na magiczne zaklęcia pana Richarda Dawkins’a o „spontanicznej samokreacji materii”.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że upowszechnienie kształcenia w sposób nieuchronny prowadzi do tego, że obniża się średni poziom absolwenta. Na tę prawidłowość zwracał już uwagę Alexis de Toqueville, pisząc o dziewiętnastowiecznym społeczeństwie amerykańskim. Nie chcę zatem formułować postulatu przywrócenia polskiej maturze takiego poziomu jaki miała ona przed wojną a nawet jeszcze przed reformą jędrzejewiczowską. Należy jednak stwierdzić, że obecny kierunek zmian, powodujący specjalizację kształcenia, już w wieku 15 lat, powoduje, że w miejsce społeczeństwa „wiedzy” tworzymy społeczeństwo „umiejętności”, co niewątpliwie stanowić będzie czynnik obniżający polską zdolność do modernizacji i do przemiany gospodarki z gospodarki postindustrialnej opartej na usługach na gospodarkę opartą na wiedzy. W tym przypadku praktyka polityczna rządu Platformy Obywatelskiej rozmija się z postulatami formułowanymi przez zespół Ministra Boniego.

Szkoła polska przestaje też pełnić funkcje wychowawcze. Wskazane już wcześniej wyrugowanie pewnych trudniejszych treści z programu nauczania języka polskiego oraz faktyczne ograniczenie nauki historii jest istotnym elementem szkodzącym tworzeniu wspólnoty narodowej. Dodatkowo niepowodzenie zakończył się projekt polegający na utworzeniu gimnazjów także z punktu widzenia wychowawczego.

Po trzecie - centralizacja Państwa i jego biurokratyzacja. W roku 1990 w Polsce przeprowadzono reformę samorządową, która wyzwoliła wielki kapitał społeczny. Dzięki tej reformie, bardziej niż dzięki temu co działo się w stolicy, a co już wówczas nazwano „wojną na górze” odmieniła się Polska. Niestety, reforma ta, oraz przeprowadzona w końcu ubiegłego stulecia reforma tworząca szescnaście – zamiast ośmiu do dziesięciu województw i 360 zamiast 150 powiatów nie została przeprowadzona w sposób konsekwentny. W Polsce istnieje tylko jedno centrum społeczno – gospodarczo – polityczno – kompetencyjne. Tym centrum jest Warszawa. Polscy publicyści, a także raport Polska 2030 przywołują przykłady wyludniającej się prowincji francuskiej, wskazując na „nieuchronność” realizowania przez Polskę takiego scenariusza. Rzadko kto zwraca uwagę na to, że podobne zjawisko nie występuje u naszych najbliższych zachodnich sąsiadów.

Już dzisiaj dochód narodowy per capita w Warszawie i okolicy jest na tyle wyższy od średniej dla Unii Europejskiej, że kwalifikowanie całego województwa mazowieckiego jako jednego regionu powodowałoby, że nie kwalifikowałby się on do korzystania z funduszy spójności Unii Europejskiej. I to pomimo to, że niektóre z powiatów Mazowsza są zaliczane do najbiedniejszych obszarów Unii.

Realizowanie przez polskie elity polityczne „warszawocentrycznego” modelu rozwoju Polski powoduje naruszenie podstawowego postulatu modernizacyjnego – zrównoważenia szans i możliwości rozwoju. To, jak dalece model ten jest nie związany z rzeczywistą dystrybucją talentów i kompetencji w Polsce potwierdza rozwój najnowocześniejszego medium w Polsce - internetu. Trzy dominujące na polskiej mapie internetu portale powstały nie w Warszawie ale w Gdańsku i Krakowie. W tych miastach do dziś mieszczą się ich siedziby i centra technologicznego rozwoju, choć informacja w nich zawarta generowana jest już głównie w Warszawie.

Z „warszawocentrycznością” związana jest marginalizacja i odrzucenie przez Stolicę dużej części Polski. Nakłady na rozwój środków transportu, który prowadziłby do integracji terytorialnej Polski mają marginalną wielkość. Ponadto program rozwoju polskiej sieci autostrad i dróg szybkiego ruchu wydaje się być nakierowany raczej na potraktowanie Polski jako europejskiego korytarza transportowego aniżeli na integrację państwa. Wybudowaliśmy już w Polsce prawie całą autostradę, stanowiącą odcinek autostrady Berlin – Kijów, tymczasem z Warszawy nie da się przyzwoicie dojechać do Lublina czy Białegostoku, nie mówiąc o Gdańsku, Szczecinie czy Wrocławiu.

Teza trzecia, którą sobie pozwoliłem podnieść, to stwierdzenie, że pewne elementy programu politycznego, podnoszone przez środowiska konserwatywne odpowiadają w sposób adekwatny na wyzwanie modernizacji i powinny zostać przyjęte przez rządzących i pozostawione poza bieżącym sporem politycznym.

Jak już wskazałem, te postulaty to wprowadzenie systemu podatkowego promującego posiadanie dzieci przez rodziny zamożne i średniozamożne, zaniechanie reform edukacyjnych promujących nabywanie umiejętności w miejsce uzyskiwania wiedzy, zaniechanie działań zrównujących zachowania społeczne szkodliwe lub prowadzące do osłabienia instytucji społecznych sprzyjających modernizacji z jednoczesnym zminimalizowaniem społecznego kosztu tej modernizacji, afirmacja modelu autonomii i współpracy pomiędzy Kościołem a państwem, określonego w Konstytucji i Konkordacie pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Stolicą Apostolską przy jednoczenej afirmacji chrześcijańskiego charakteru dziedzictwa narodowego (vide: preambuła do Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej).

Polityka prorodzinna powinna być nastawiona na stworzenie ułatwień i korzyści dla pełnych rodzin posiadających dzieci, w szczególności w obszarze klasy średniej. W interesie państwa, w interesie narodu jest bowiem to, aby właśnie rodziny średniozamożne i zamożne chciały mieć dzieci, żeby z posiadaniem dzieci nie łączyło się nadmierne ograniczenie poziomu życia.

Wprowadzane od ponad dziesięciu lat reformy edukacji powodują w poszechnej opinii jej kryzys. Wbrew postulatom obecnego kierownictwa Ministerstwa Edukacji Narodowej, szkoła podstwowa, gimnazjum i liceum nie powinny być miejscem uzyskiwania umiejętności koniecznych na rynku pracy, ale miejscem gdzie uczeń uzyskuje pewne kwantum wiedzy koniecznej do życia we współczesnym świecie oraz formację obywatelską, która pozwoliłby mu na krytyczną ocenę przkazu tak medialnego jak i politycznego. Błędem jest wczesne profilowanie nauczania, powodujące ograniczenie przyszłych, możliwych wyborów kierunków studiów i możliwości przekwalifikowania się. Słusznie raport Polska 2030 zwraca uwagę na to, że na nowoczesnym rynku pracy konieczna będzie zdolność zmiany kwalifikacji i często zmiany zawodu. Jednak właśnie praktycystyczny charakter programów nauczania w liceach i technikach ograniczać będzie te kompetencje ich obecnych i przyszłych absolwentów. Wiedza uzyskiwana na poziomie gimnazjum i liceum nie musi być „przydatna” w rozumieniu rynku pracy. Musi ona dawać podstawę do uzyskiwania umiejętności na rynku pracy, które to umiejętności mogą być zdpbywane w jakże licznych wyższych szkołach zawodowych istniejących w Polsce, w uczelniach akademickich oraz w różnych szkołach policealnych. Obecne widzenie kształcenia licealnego, jego profilowanie prowadzić może będzie do sytuacji, w której możliwe będzie zwiększenie liczby młodych Polaków, wchodzących wcześniej na rynek pracy – a więc pewne ograniczenie negatywnego skutku kryzysu demograficznego, ale jednocześnie ci młodzi Polacy nie będą posiadali w perspektywie dłuższej odpowiednich kompetencji aby możliwe było budowanie w Polsce inowacyjnej gospodarki opartej na wiedzy.

Nie jest prawdziwe twierdzenie, że z punktu widzenia Państwa wszelkie formy współżycia pomiędzy ludźmi są obojętne. Małżeństwo, rozumiane jako trwały i prawnie chroniony związek kobiety i mężczyzny nastawiony na przyniesienie i wychowanie potomstwa jest niewątpliwie społecznie bardziej wartościowy aniżeli związki osób tej samej czy nawet dwóch różnych płci nastawionych wyłącznie na zaspokojenie własnych potrzeb związanych ze wzajemną pomocą materialną i zaspokojeniem napięcia seksulanego i potrzeby bliskości.

Państwo w sposób czynny może i powinno zaangażować się w promowanie i ochronę małżeństwa jako trwałego związku ukierunkowanego na przyjęcie i wychowanie dzieci. Jest to możliwe zarówno poprzez implementację proponowanych wyżej rozwiązań podatkowych jak i finansowanie odpowiedniego przekazu medialnego. Jeżeli grupy typu LBGT mogą finansować pokazywanie związków pederastów czy lesbijek w pozytywnym świetle, Państwo może finansować pokazywanie w popularnych serialach telewizyjnych, które stanowią coraz silniejszy kanał przekazu i propagowania wartości, pozytywnych wartości rodzinnych i formy rozwiązywania kryzysów rodzinnych nie poprzez rozwód ale mediację i poradnictwo – tak kościelne jak i państwowe. Jest to także jedno z pól możliwej współpracy pomiędzy Państwem a Kościołem.

Wracając do ostatniego z postulatów konserwatywnych, które wymieniłem powyżej, afirmacji dotychczasowego modelu współistnienia państwa i Kościoła jako dwóch instytucji posiadających co prawda odmienne cele, ale których relizacja często prowadzi tą samą drogą, pozwalam sobie zwrócić uwagę na to, że Kościół katolicki ale nie tylko – także Kościół Prawosławny i kościoły protestanckie są naturalnymi sojusznikami Państwa w realizacji wskazanych wyżej postulatów. Wskazana wyżej przemiana Kościoła, jego pozytywny wpływ na kształtowanie się postaw sprzyjających modernizacji powinny dla rządzących stanowić podstawę do przyjęcia nie konfrontacyjnej ale nastawionej na współpracę postawy.

[i]Prawnik specjalizujący się w zagadnieniach rynków kapitałowych, był ministrem skarbu w rządzie Marcinkiewicza[/i]

[srodtytul]Jadwiga Staniszkis [/srodtytul]

Deklarowana religijność rzeczywiście działa u nas tak samo silnie jak poziom wykształcenia, motywując do uczestnictwa w życiu publicznym (np. wybory).

Badania też pokazują, że model centralizacyjny wyczerpuje się, bo stoi w kolizji z faktycznym modelem akumulacji kapitału w Polsce, który idzie wbrew centralnym instytucjom, infrastrukturze i nie jest przez nie wspomagany.

I jeszcze uwaga do tego, co mówił Ryszard Bugaj: po kryzysie teraz jest moment przyspieszenia i nieciągłości instytucjonalnej. Głównym wyzwaniem dla Polski jest m.in. zupełna przebudowa Unii ze względu na reorganizację eurogrupy i możliwość zepchnięcia nas do statusu peryferii, bo wprowadzone w strefie euro mechanizmy są znacznie bardziej intensywne. Przecież nawet szef europejskiej partii ludowej w europarlamencie atakuje strategię integracji w imię współzawodnictwa globalnego jako zbyt zachowawczą, za mało innowacyjną i zbytnio redystrybucyjną. A z drugiej strony my możemy dalej ponosić większe nawet koszty, czego przykładem jest choćby proponowana przez UE strategia węglowa.

W tej chwili to jest rzeczywiście walka o przetrwanie globalne. I to wymaga od nas albo innowacyjnej próby szukania czegoś podobnego w naszym regionie – co byłoby możliwe, bo jest zainteresowanie (np. Viktor Orban), ale to nie funkcjonuje w naszych elitach – albo ostrzejszego negocjowania w ramach Unii.

Drugi moment nieciągłości to sytuacja Rosji. USA i Unia prowadzą bardzo systematyczną politykę okrążania Rosji. To, co się dzieje na centralnym Kaukazie, nowa sytuacja Gruzji, nowa sytuacja Grupy Szanghajskiej mogącej ewentualnie zastąpić NATO w Afganistanie i ostre negocjowanie z Rosją przez podmioty gospodarcze, np. o współwłasność złóż, jest tego wyrazem. Na Ukrainie głównym aktorem UE jest konsorcjum gazowe, widać więc, że UE już rezygnuje z całej dekoracji politycznej. Robi tylko to, co rzeczywiście wystarczy, żeby ten teren w jakiś sposób selektywny integrować. Polski w tych wysiłkach nie ma, bo nie wchodzi w te nowe instytucje i relacje. Nie ma tego typu podmiotów, nie ma tego typu determinacji i aktywności.

[srodtytul]Bronisław Wildstein [/srodtytul]

W opinii publicznej w Polsce i w ośrodkach opiniotwórczych istnieje pewna konfuzja co do istoty modernizacji i jej źródeł. Otóż postrzegamy ją przez zachodnią Europę. Stąd próbuje się dowodzić, że na nowoczesność wpływa np. liczba homoseksualnych związków. Byłoby obrazą rozumu tłumaczenie, że jest to fundamentalne nieporozumienie: państwa europejskie budowały swoją nowoczesność w łatwo postrzegalnym wymiarze cywilizacji materialnej, w momencie, kiedy obraz ich społeczeństw był różny. Zjawiska, które dziś obserwujemy, można traktować jako stan dekadencji, rozpadu tych społeczeństw. Z pewnością nie przyczyniały się one do budowy cywilizacji materialnej. Rozpad rodzin nie przyczynił się do budowy dróg.

Gospodarka rynkowa rozwija się tylko w warunkach istnienia kapitału społecznego i tylko tam można mówić rzeczywiście o procesie modernizacji. W Polsce takim czynnikiem są religia, Kościół – to są elementy naszej tradycji, tworzące wspólnotę i pozwalające nam mieć poczucie tożsamości. Dzięki niej możemy być wspólnotą, która przeprowadza modernizację. Paradoks polega na tym, że jako czynniki sprzyjające modernizacji i rozwojowi Polski proponuje się nam działania, które rozsadzają tę wspólnotę i niszczą kapitał społeczny. Ten absurd funkcjonuje jako obiegowa prawda.

[i]pisarz, publicysta „Rzeczpospolitej"[/i]

[srodtytul]Andrzej Zybertowicz [/srodtytul]

Modernizacja winna nas interesować przede wszystkim jako taki zachodzący w świecie proces, z którego mamy wybierać i wzmacniać te elementy, które są zgodne z interesem narodowym. Ale to jest niemożliwe bez spełnienia dwóch co najmniej warunków: ciągłego redefiniowania naszych celów w otwartej debacie oraz bezkompromisowego rozpoznawania trendów modernizacyjnych. Tymczasem żaden z tych warunków nie jest spełniony.

Dzisiejsza Polska po prostu nie posiada zdolności automonitorowania swojej własnej kondycji. Nasze państwo nie potrafi tego robić z powodów, które określam mianem strukturalnego konfliktu interesów. Media i nauki społeczne w Polsce nie dostarczają mapy rzeczywistej gry interesów, ponieważ same są uwikłane w konflikty interesów. Liczni przedstawiciele mediów boją się opisywać prawdziwe gry społeczne (np. sieci klientelistyczne), bo sądzą, iż to sprzyjałoby PiS. Wielu nadal wpływowych przedstawicieli nauk społecznych jest uwikłanych w zaszłości pezetpeerowsko-agenturalne i to oni wyznaczają poprawność polityczną tworzącą lęk przed podejmowaniem ważkich tematów. Z kolei tajne służby, gdzie indziej służące do docierania do zakamarków interesów mogących zagrażać funkcjonowaniu państwa, w Polsce same są źródłem zagrożeń. Miast być instrumentem dającym kierownictwu państwa wgląd w kondycję kraju i jego otoczenia, są ścieżką szkodliwego oddziaływania na pracę państwa.

Bez przełamania blokady na poziomie zdolności całego systemu do automonitorowania nie jest możliwa modernizacja, która z jednej strony nie byłaby chaotyczna, a z drugiej – nie podlegałaby zewnętrznej przemocy strukturalnej. Co zatem czynić? Najpierw ustalmy, jaka jest kondycja różnych warstw życia instytucjonalnego, zdefiniujmy te podmioty w Polsce, które mają interesy rozwojowe, i te, które mają interesy antyrozwojowe. Następnie zastanówmy się nad taką rekonfiguracją istniejących grup interesów, by stymulować rozwój zgodny z interesem narodowym. Takiego praktycznego podejścia brakuje mi w dzisiejszych wypowiedziach.

W tej perspektywie jedno z kluczowych pytań brzmi: Gdzie jest możliwy punkt odblokowania systemu, czyli modernizacji, która nie będzie tylko procesem ubocznym decyzji podejmowanych poza Polską lub procesów spontanicznych, np. wypływających z rozwoju techniki? Widzę szanse na takie odblokowanie idące ze strony odważnych diagnoz obecnej sytuacji. Bowiem, by odblokować potencjał odwagi, niekiedy wystarczy jeden przykład.

[i]Profesor w Instytucie Socjologii UMK, był doradcą ds. bezpieczeństwa państwa prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego[/i]

[srodtytul]Antoni Dudek [/srodtytul]

Temat jest niezwykle szeroko zakreślony, ja się ograniczę do edukacji. W jej przypadku (ale można to odnieść do innych obszarów) możemy mówić o modernizacji ilościowej i jakościowej. Jeśli chodzi o ilościową, to w 20-leciu w sferze edukacji Polska odniosła nieprawdopodobny sukces. Liczba młodzieży studiującej się zwiększyła mniej więcej pięciokrotnie.

Znacznie gorzej wygląda sytuacja z modernizacją jakościową, bo poziom przeciętnego absolwenta szkoły wyższej w porównaniu z takim absolwentem z czasów PRL znacząco się obniżył. Mam wrażenie, że powstał pewien układ o charakterze perpetuum mobile i od wewnątrz on się nie zmieni. Dlaczego? Z jednej strony mamy młodzież, która – co zrozumiałe – nie będzie specjalnie walczyła o podnoszenie progu trudności przy zdobywaniu dyplomu. Pozostaje kadra, czyli profesura. Okazuje się, że profesura poza takim ogólnym narzekaniem na poziom studentów też nie jest zainteresowana zmianą systemu, bo to oznaczałoby dla niej więcej pracy. Impuls polegający na wprowadzeniu w szkołach wyższych rzeczywistej konkurencji może przyjść tylko z zewnątrz, ale najwyraźniej sytuacja jeszcze nie dojrzała do tego, żeby ktoś zrobił krok w tym kierunku. Moja teza jest taka, że przez te 20 lat nam się w sumie nieźle żyło i ogromna część Polaków, co wynika też z badań socjologicznych, jest w sumie z tego zadowolona. Nie ma zatem wystarczającego potencjału zmiany. Musi być dużo gorzej niż jest dziś, żeby powstał pewien próg krytyczny, po przekroczeniu którego zaczniemy szukać takiego premiera, który będzie coś chciał zmienić. Gen. Jaruzelski powiedział w 1987 r.: „patelnia, na której siedzimy, jest gorąca”, i dwa lata później nastąpiła wielka zmiana. Dzisiaj patelnia, na której siedzi Donald Tusk, nie jest wystarczająco gorąca i jak długo nie będzie wystarczająco gorąca, tak długo on i jego następcy nie będą próbowali zmienić niczego naprawdę istotnego ani w szkolnictwie wyższym, ani gdzie indziej.

[i]Politolog i historyk, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz pracownik IPN[/i]

[srodtytul]Piotr Zaremba [/srodtytul]

Ryszard Bugaj wyraził niezadowolenie z poziomu ludzi, którzy wychodzą z wyższych uczelni przypisując to komercjalizacji, a Andrzej Mikosz powiedział, że nie podoba mu się nowy system edukacji, szykowany przez panią minister Hall, który kładzie większy nacisk na umiejętności, a mniejszy na ogólną wiedzę. Ale co tu jest nowocześniejsze? Czy system oparty na umiejętnościach, czy na wszechstronnej wiedzy? Mnie sytuacja, gdy z wyższych uczelni wychodzą głupki, się nie podoba. Wydaje mi się sprzeczna z logiką modernizacji, ale można kontrargumentować. Cały świat idzie w kierunku kształcenia coraz bardziej masowego. Masowość kształcenia staje się kryterium nowoczesności.

Jeżeli porównamy magistra z czasów PRL z magistrem współczesnym, to część wad tego drugiego nie wynika z tego, że źle się go uczy, że szkoły są tworzone tylko po to, żeby komuś dostarczać dodatkowych zarobków, ale z tego, że pewna grupa ludzi nie jest w stanie przekroczyć własnych możliwości, a chce mieć satysfakcję z formalnego wykształcenia. I załatwia sobie tę satysfakcję – metodami demokratycznymi.

Klasa polityczna tę poprzeczkę przecież sukcesywnie obniża, wzorcowym przykładem była sztuczka Romana Giertycha, który obwieścił, że skoro matura nam nie wyszła, trzeba poprawić wyniki. Ja sympatyzuję z intuicjami pana Mikosza, ale możliwe, że tu się już niewiele da zrobić. Musiałby nastąpić jakiś kataklizm, żebyśmy się wycofali z tej drogi. Nawet jeśli ostatnio ze zdziwieniem przeczytałem w „Polityce” pytanie: czy musimy mieć 50 procent magistrów. Sensowne, ale na co dzień „Polityka” broni reform edukacyjnych, które ku temu zmierzają.

Podjąłem niedawno kampanię w obronie jak największej obecności historii w liceach. Czy to nowoczesne, czy to staroświeckie? Ja uważam, że wychowanie patriotyczne, obywatelskie jest elementem modernizacji. Ale MEN postrzega nowoczesność odwrotnie i chyba to jest pogląd bardziej trendy.

Bronisław Wildstein pyta z kolei o związek modernizacji ze zjawiskami uznawanymi za wyraz postępu – prawa gejów, rozpad rodziny itd. Na pewno cywilizacja materialna była budowana w czasach, kiedy to wszystko tak mocno nie poszło w przód. Ale warto mieć świadomość: elity europejskie tak to w większości postrzegają. Nawet jeśli rozpad rodziny nastąpił później niż budowa autostrad, to widzimy, że kraje, które mają wysoki poziom cywilizacji materialnej, tych wszystkich zjawisk się doczekały. Ciężko tłumaczyć, że to się może w przyszłości zakończyć nawet jakimś kryzysem społecznym, bo na razie takiego kryzysu na Zachodzie nie widać.

Na pewno nie da się wykazać tezy, że musi być rozpad rodziny, żeby były autostrady. To absurd. Ale nie da się też udowodnić, że rozpad rodziny szkodzi autostradom. Możliwe, że w przyszłości tradycyjna cywilizacja kupiecka okaże się nie do pogodzenia z relatywizmem. Ale ten czas nie nastał.

[i]publicysta „Rzeczpospolitej"[/i]

[srodtytul]Piotr Semka [/srodtytul]

Chciałbym dorzucić istotny element do rozważań o barierach modernizacji, to znaczy stopień wzajemnego skłócenia w państwie. Ten stan podziału paraliżuje wszelkie dyskusje o modernizacji. Nie jest możliwe, aby w parlamencie delegacje PO i PiS zasiadły przy jednym stole i zaczęły rzeczowo rozmawiać o porządku najbardziej pilnych ustaw dla modernizacji kraju – bo doszłoby do jakiejś awantury albo obie strony się oskarżyły o coś po wyjściu. To jest trochę echo skłócenia z czasów Augusta Sasa i Stanisława Leszczyńskiego, który sparaliżował Polskę na

30 lat. Co więcej, spowodował, że wszyscy modernizatorzy wskutek swojego osłabienia byli bardzo uzależnieni od pieniędzy szwedzkich czy francuskich, co powodowało patologiczność i dwoistość ich politycznej roli.

Znamy z historii sytuacje przeskoczenia ponad konfliktami bardzo ostrymi, np. proces jednoczenia Niemiec zakończony w 1870 roku, kiedy to różnice konfesyjne jednak nie zapobiegły stworzeniu wspólnego państwa, w którym zniesienie barier celnych, ekonomicznych spowodowało niesłychany rozwój. Inny przykład kraju, który załagodził bardzo ostre konflikty, to Anglia po rządach Cromwella, również towarzyszył temu wzrost gospodarczy.

[i]publicysta „Rzeczpospolitej"[/i]

[srodtytul]Paweł Szałamacha [/srodtytul]

Różnica między Warszawą a najmniej zamożnymi powiatami Mazowsza pokazuje, czy model rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjny działa. Przeprowadziłem krótkie poszukiwania w literaturze przedmiotu dotyczącej rozwoju regionalnego, strategii gospodarczej – szukałem tego modelu, bez skutku. Przypuszczam, że jest to autorski dorobek zespołu doradców pana premiera. Mam nadzieję, że nie wynika on z jakiejś odbieranej przez twórców tego modelu mapy zachowań wyborczych Polaków. Jeżelibyśmy mieli patrzeć na decyzyjne skutki takiego modelu rozwoju, oznaczałoby to mniej więcej, że będziemy wzmacniać mechanizmy, które powodują, że obywatele z miast 100 – 200-tysięcznych będą się przeprowadzali do Warszawy, Poznania, Krakowa i wzmacniali tam wszystkie problemy infrastrukturalne tych miast. Nastąpi wymieranie miejscowości średnich i wcale nie peryferyjnych. Uważam, że jest to wybór błędny i nieprzemyślany. Przestrzeń między Warszawą i np. Białobrzegami bądź okolicami Ciechanowa pokazuje, że polaryzacja następuje, a tej dyfuzji nie ma.

Nie wiem dlaczego Andrzej Mikosz sądzi, że system podatkowy, który wspomagałby postawy pronatalistyczne u osób o wysokich dochodach, jest warunkiem niezbędnym rozwoju. Dzisiaj paradoks polega na tym, że rodzina, która osiąga średnie dochody w przypadku posiadania już trójki dzieci, nie jest w stanie odliczyć kolejnej ulgi prorodzinnej, bo już nie ma tyle podatku PIT do zwrotu. Osoby powyżej tej średniej bądź wielokrotności korzystają cały czas z tego zawodnego mechanizmu. Nie wiadomo, czy jest on skuteczny. Ale jednak pokazuje pewną skalę wartości czy aksjologię państwa, z którym się ono kojarzy. Być może p. Mikoszowi chodziło o mocne przesłanie, żeby nie mylić polityki socjalnej z polityką rodzinną, bo to jest bardzo częsty błąd, który się sprowadza do dyskryminacji pod względem instrumentów prorodzinnych wobec osób czy rodzin o wysokich dochodach.

[i]Prezes Instytutu Sobieskiego, w latach 2006-2007 sekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa [/i]

[srodtytul]Krzysztof Czabański [/srodtytul]

Wiemy doskonale, że przy tych procesach modernizacyjnych bardzo duże znaczenie ma jakość państwa, również ze względu na pozyskiwanie środków na modernizację z UE. Odnoszę wrażenie, że niezależnie od tego, jaki model państwa by przyjąć, generalne nasze odczucie jest takie, że państwo w tych procesach jest źle przygotowane, za słabe. Jest wręcz tego państwa za mało. Pani prof. Staniszkis mówiła o „autorytatywnym państwie rozwojowym” jako pewnej drodze, którą być może warto pójść. Zastanówmy się, jaka jest możliwość zbudowania państwa, które by było wręcz siłą napędową przy modernizacji? Bez tak znaczącej roli państwa wydaje mi się, że Polska sobie nie poradzi z tymi wyzwaniami, jesteśmy cały czas na takim etapie, na którym państwo musi mieć pierwszy, najważniejszy głos, a nie różne grupy interesu czy społeczności lokalne.

[i]Dziennikarz, w latach 2006 – 2009 prezes zarządu Polskiego Radia, były członek rady nadzorczej TVP[/i]

[srodtytul]Andrzej Mikosz [/srodtytul]

Moim zdaniem w Polsce centralizm ma daleko idące antymodernizacyjne działanie ze względu na to, że w dużej mierze powoduje marnowanie kapitału społecznego. Trzy główne portale, które niewątpliwie zmieniły obraz polskich mediów, powstały poza Warszawą (dwa w Krakowie, jeden w Gdańsku). To jest jeden z przykładów tego, że rzeczywiście tego typu działania mogą powstać. Pierwsze działania na rzecz e-administracji rozpoczęły się w Tarnowie. Wszystkie te ruchy się w jakiś sposób przenoszą do stolicy, ponieważ, aby funkcjonować w obszarze debaty publicznej, konieczne jest działanie w stolicy, co jest rzeczą złą.

Uważam materiał przygotowany przez zespół Michała Boniego jako jedno z największych osiągnięć rządu Donalda Tuska. Jest to materiał analitycznie bardzo dobry, daje bardzo wiele informacji i w dużej mierze pokazuje wyzwania, które stoją przed Polską. Jest rzeczą bardzo smutną, że ten materiał, który nawet nie funkcjonuje w tym rządzie, ponieważ wiele decyzji politycznych czy legislacyjnych jest wprost sprzecznych z jego zaleceniami.

Spójrzmy na kwestię, co jest nowocześniejsze: system kształcenia, który daje wiedzę, czy który daje umiejętności? Rynek pracy w przyszłości będzie dużo bardziej wymagający. Nowe umiejętności będziemy w stanie opanować tylko i wyłącznie, o ile będziemy posiadali wiedzę wyniesioną na podstawie gimnazjum i szkoły średniej. Zdobycie wiedzy mającej charakter także abstrakcyjny daje jedną podstawową umiejętność – umiejętność uczenia się. Stąd jestem przeciwnikiem programów, które firmuje minister Katarzyna Hall.

Jaki jest skutek tego, że ludzie głupi opuszczają szkołę? Obsługują już w tej chwili demokrację. Ja jestem niewielkim zwolennikiem współczesnej demokracji. Przypominam sobie, skąd demokracja bierze początek – „no taxation without representation”. Wybieramy przedstawicieli, którzy mają zdecydować, na co zostaną wydane pieniądze, które zostaną wyjęte z kieszeni podatnika. W obecnym modelu demokracji przedstawiciel nie jest wybrany po to, żeby reprezentować podatników, tylko staje się przedstawicielem wybranym po to, żeby reprezentować grupy interesów, na które mają być wydawane pieniądze. Współczesna demokracja ma charakter klientelistyczny, a nie obywatelski, co prowadzi do straszliwego kryzysu cywilizacyjnego. Kształcenie głupków, a nie świadomych obywateli, spowoduje, że sama demokracja nie będzie zdolna swoimi mechanizmami dokonać samonaprawy.

Piotr Semka pokazał też ważną rzecz, problem Polski w XVIII wieku. Po wojnach połowy XVII wieku ustrój z demokracji podatników przemienił się w demokrację klientów wiszących u partyjnej magnackiej klamki. Szlachta zachowała prawa obywatelskie, ale utraciła ich podstawę. I to m.in. było jednym z powodów, dla których Polska nie była w stanie się wyrwać z kręgu kryzysu. Reforma konstytucyjna Sejmu Czteroletniego polegała na ograniczeniu demokracji. Konstytucja 3 Maja z punktu widzenia określenia kręgu osób uprawnionych do głosowania była antydemokratyczna, zawężała ten krąg. Tylko i wyłącznie posesjonaci byli uprawnieni do wykonywania głosu. Podobnie jak w amerykańskiej konstytucji, która dawała prawo powszechne każdemu, kto posiadał własność na terytorium Stanów Zjednoczonych.

Kiedy mówiłem o systemie podatkowym ukierunkowanym na wspieranie dzieci w rodzinach średnio lub bardziej zamożnych, chodziło mi o to, żeby wyraźnie powiedzieć, iż jest różnica pomiędzy polityką socjalną a polityką rodzinną. Podatkowy system prorodzinny nie jest elementem polityki społecznej.

Czy państwa za dużo, czy państwa za mało? Moim zdaniem jest to źle postawione pytanie. Nie lubię mówienia o tym, że państwo ma być tanie czy państwo ma być drogie. Państwo ma być efektywne. Sposób regulowania strumienia pieniędzy, które są wyjmowane z naszych kieszeni jako podatników, powinien zaradzić temu, co ja jako osoba będąca beneficjentem przemian 20-lecia odczuwam, kiedy jadę do Polski Zachodniej, Północnej i widzę to, co się wydarzyło z kilkudziesięcioma procentami Polaków, którzy funkcjonowali w świecie PGR. Czuję wstyd i zobowiązanie moralne w stosunku do nich, mówiłem to już jako minister.

Tutaj absolutnie państwo musi, wyjmując pieniądze także z mojej kieszeni, w odpowiedni sposób kierować środki. Nie może to być ukierunkowane w ten sposób, żeby płacić na emerytury pomostowe dla górników czy wcześniejsze emerytury, bo to jest chore. To dawanie moich pieniędzy silnym, a ja chciałbym, żeby moje pieniądze poszły do słabych.

[srodtytul]Ryszard Bugaj [/srodtytul]

Proponuję szukać pewnej równowagi między różnymi racjami, różnymi wartościami. Z jednej strony jestem skłonny przyjąć dużą część tego, co powiedział Bronisław Wildstein, że nie możemy interpretować modernizacji i nowoczesności w takim duchu, że będziemy to mierzyć tym, jak liberalne jest prawo małżeńskie. Z drugiej strony bardzo jestem sceptyczny, jeśli chodzi o liczenie na powiększenie kapitału społecznego dzięki religijności Polaków. Misja Kościoła na tym polu nie przyniosła jak dotąd sukcesu. Z badań socjologicznych wynika, że mamy niesłychanie niski poziom kapitału społecznego. Tymczasem kraje, które mają bardzo wysoki poziom kapitału społecznego, w międzynarodowych badaniach porównawczych niespecjalnie są religijne. Skądinąd wiemy, że to uczestnictwo w ramach aktywności obywatelskiej jest w dużej części związane z wiekiem – tak jak religijność. Nie wiadomo, który czynnik tutaj jest istotny, czy wiek, czy religijność.

Szansy na powiększenie kapitału społecznego upatrywałbym przede wszystkim w tym, żeby obywatele poczuli się podmiotowo w kraju. Żeby nie uważali, że nie mają na nic wpływu. Przecież niska frekwencja wyborcza wynika nie tylko z lenistwa, ale i z przekonania, że mój głos jest nic niewart. Tu mamy do czynienia właśnie z problemem „hazardu moralnego”. Dzisiaj polityk jest taki, jutro taki. Przed wyborami jest taki, po wyborach kompletnie inny.

Ale poziom kapitału społecznego zależy też od kondycji człowieka jako pracownika. Mamy tutaj wyjątkowo niepokojącą sytuację. Pracodawca (menedżer) uważa każdego pracownika za złodzieja i lenia. Pracownik swojego pryncypała też uważa za kanciarza, oszusta. To jest właśnie niski poziom kapitału społecznego ze wszystkimi konsekwencjami dla kosztów transakcyjnych. Zmiana w tym zakresie to szansa.

Rzeczywiście jest tak, że na studiach bezpłatnych studiują ludzie zamożniejsi. Z tego można wyciągnąć dwa rozbieżne wnioski. Jeden – zlikwidujmy studia bezpłatne. Drugi – dostarczajmy studia bezpłatne znacznie większej grupie. Opowiadam się za tym drugim wnioskiem. Tylko na tej drodze zagwarantujemy, że zdolni i pracowici otrzymają realną szansę.

Ostatnia uwaga dotycząca sporu o rozwój. Problem pozycji Warszawy nie wynika z tego, że ona została uprzywilejowana. Problem polega na tym, że nie zastosowano silnych instrumentów, żeby pieniądze poszły gdzie indziej, niż generuje je rynek. Pomysłem na to nie jest samorządność. Co to znaczy prawdziwa samorządność? To znaczy, że z miejscowych dochodów finansuje się miejscowe działania. Problem polega na tym, że musi być redystrybucja terytorialna, za którą się opowiadam.

[srodtytul]Jadwiga Staniszkis [/srodtytul]

A propos wypowiedzi Andrzeja Zybertowicza o ukrytych interesach, chciałam się podzielić obserwacją: ok. dziesięciu miesięcy temu zostaliśmy razem ze Zbigniewem Romaszewskim zaproszeni do Zamku Królewskiego na imprezę powołania Instytutu Strategii Polskiej ze śp. prezydentem Kaczorowskim jako szefem, księdzem Majem jako kapelanem, w obecności nuncjusza papieskiego. Fundowała to Fundacja Polskiego Kapitału. Nie wiedziałam wtedy, jaka jest jej kondycja w systemie finansowym, czy nie jest przypadkiem skarbnicą WSI.

Była tam cała czołówka rozwiązanego WSI, cała zbrojeniówka. Padały diagnozy o spirali Polski w dół i antymodernizacyjnych instytucjach, ostrzejsze nawet niż tutaj. Równocześnie czuło się kolizję dobrze zdefiniowanych interesów z tą diagnozą. Interesy pchały ich do rozwiązań takich, jakie np. rzeczywiście powstały w umowie gazowej, nie podpisanej. Widać było, że ci ludzie są dobrze poinformowani. I dziś istnieje ten jakiś Instytut Strategii Polskiej, który jakieś tam analizy robi i jakieś przełożenie na rządzenie ma.

Konflikt w Gruzji był jak salon wystawowy pokazujący armii rosyjskiej technologiczną przepaść w sferze uzbrojenia. Jest to w tej chwili jedna z najbardziej sfrustrowanych grup. To przeorientowało też zakupy zbrojeniowe w regionie od Kazachstanu do Azerbejdżanu. A w tej chwili Gruzja jest pozytywną wizytówką, co można zrobić, jeżeli się powiązać głęboko strategicznie z Zachodem.

Po kryzysie we wszystkich krajach zachodnich widać narastającą lukę między politykami a technokratami wojskowymi. Zawsze pojawia się tam wątek konfliktu Zachodu z Rosją i problem, czy dostatecznie szybko buduje się bufor, wchodzi się w Azję Centralną. Stany wypchnęły częściowo Rosję w Kirgizji. Jakie będą koszty wprowadzenia tego pasa Grupy Szanghajskiej, gdzie jest Rosja jako młodszy partner, jeżeli ona zastąpi NATO w Afganistanie?

Na tym tle w czasie wspominam o konferencji Fundacji Adenauera w Krakowie na temat Rosja – Niemcy. Wiceminister Borkowski wystąpił na niej z czołobitnym przemówieniem – Niemcy, naszym przewodnikiem w Unii, a Rosja naszym najlepszym sąsiadem. W kuluarach ci Niemcy z fundacji mówili mi: – Tusk, może w sposób kosztowny dla was, dla waszej godności, realizuje pewną linię Merkel, która równocześnie skonsolidowała udziały państwa w tych firmach, które współpracują z Rosją, ale nie chce, żeby coraz bardziej zatomizowane społeczeństwo rosyjskie reanimować. Każdy konflikt mógłby na nowo skonsolidować Putina z Miedwiediewem, którzy walczą na noże o przyszłą prezydenturę. A chodzi o coś odwrotnego. Usypianie i otoczenie Rosji, przyspieszanie jej rozmontowania.

Rosja jest pojęciowo, technicznie, instytucjonalnie w stanie rozpadu. Oczywiście to ma poważne konsekwencje także dlatego, że np. Ukraina nie jest integrowana, bo Zachód, widząc nieuchronny konflikt z Rosją w jakiejś fazie, spodziewając się, że tam dojdzie w niedalekiej przyszłości do rządów wojskowych, żeby tę sytuację opanować, mówi: nie integrujemy Ukrainy, bo nie będziemy w stanie jej obronić. Taka jest normalna dyskusja fachowców o Rosji.

Zgadzam się, że zrównoważony rozwój nie oznacza pełnej decentralizacji, tylko bardzo świadome kierowanie strumieniami pieniądza, ale też wypracowanie zróżnicowanych lokalnych i regionalnych strategii formowania kapitału, które u nas obywa się bez metropolii, bo ich nie ma. U nas rozwój, paradoksalnie, wpisuje się w plan euroregionów. Podlasie z Białorusią, region nowosądecki ze Słowacją, Zachodniopomorskie z dawnym NRD, Opolskie z Niemcami. Łącznie tworzą mechanizm akumulacji kapitału. Środek Polski (czyli Mazowieckie, Świętokrzyskie) jest najbiedniejszy, bo nie ma takiego zaplecza.

Warszawa jest raczej centrum logistycznym przemocy strukturalnej niż jakimś czubkiem mechanizmu regionalnego. Tylko Poznań wspiera takie wczesnokapitalistyczne rolnictwo w wielkopolskiej części Pomorza, przez szkolnictwo, instytucje finansowe. Ale też nie jest metropolią w takim sensie, jak to ujmuje teoria rozwoju poprzez metropolie i dyfuzje tych impulsów. Sformułowana przez zespół ministra Boniego teoria rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnego nie pasuje do Polski w tej fazie.

[i]Wypowiedzi Pawła Szałamachy i Krzysztofa Czabańskiego publikujemy bez autoryzacji[/i]

[b][link=http://www.rp.pl/artykul/543746.html]Relacja wideo:[/link][/b]

[i]Jadwiga Staniszkis[/i]
[srodtytul]Czy polskie społeczeństwo jest „nowoczesne”? [/srodtytul]

Co znaczy zwrot „nowoczesne społeczeństwo”? Na pewno nie - sama ilość technicznych gadżetów, jak choćby samochody czy telefony komórkowe. Nawet nie - ilość komputerów używanych u nas masowo do tzw. celów społecznościowych, w formule bernsteinowskiego „kodu ograniczonego”, w którym chodzi raczej o potwierdzanie i szukanie podobieństw niż o dyskursywne produkowanie nowej wiedzy.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem