„Ile płaci prezydent? Minister może liczyć na osiem tysięcy. Jeśli nie jest z Warszawy, z własnej pensji musi jeszcze wynająć mieszkanie. Co w zamian? Robota od rana do wieczora, duża odpowiedzialność i na dokładkę ostrzał mediów” – opowiada osoba, która odmówiła podjęcia pracy w pałacu.
Po serii odmów trudno się dziwić, że
[ssrodtytul]skład kancelarii nie oszałamia[/srodtytul]
Prezydenckim prawnikiem został ostatecznie Krzysztof Łaszkiewicz, który ma wieloletnie doświadczenie wiceministra w resorcie skarbu, ale zerowe w polityce.
Szefem doradców głowy państwa będzie Olgierd Dziekoński, architekt, do czasu nominacji wiceminister infrastruktury.
BBN Komorowski oddał fachowcowi – generałowi brygady profesorowi Stanisławowi Koziejowi. Ta nominacja oznacza, że Biuro Bezpieczeństwa Narodowego będzie trzymało się z dala od bieżącej polityki. W sprawach wsi prezydentowi ma doradzać były rektor SGGW profesor Tomasz Borecki, a w sprawach historycznych profesor Tomasz Nałęcz. Wszyscy oni są ludźmi z zewnątrz, którzy w ostatnich latach byli bardzo daleko od polityki.
I tu widać największą słabość Komorowskiego. Nie ma człowieka, który będzie reprezentował jego sprawy na zewnątrz.
Na pewno nie będzie nim Jerzy Smoliński, doradca ds. wizerunku. Urzędnik związany z Komorowskim od lat (był jego rzecznikiem jeszcze w czasach MON) dostał przedziwny kontrakt. Z jednej strony ma dbać o wizerunek, z drugiej nie będzie odpowiadać z bezpośrednie kontakty z mediami.
Na samym początku kadencji na pewno wizerunkowi głowy państwa się nie przysłużył i sam miał z nim problem. Media opisywały, że gdy urzędnik w imieniu Komorowskiego uczestniczył w pogrzebie Anny Walentynowicz, wyglądał na niedysponowanego. Smoliński zaprzeczał, ale tabloid „Fakt” zatytułował informację o jego powołaniu do drużyny prezydenta jednoznacznie: „Zataczał się nad grobem, został doradcą Komorowskiego!”.
Wydawało się, że rolę prezydenckiego wojownika przejmie z marszu Sławomir Nowak – były minister kancelarii Tuska, człowiek lubiący brylować w mediach.
Jego przyjście do pałacu było najgłośniejszym z prezydenckich transferów. Jednak nie był to transfer naturalny, ale wymuszony sytuacją.
„Sławek ma bardzo ciężki rok za sobą. Ogromnie przeżył wypchnięcie z rządu. Tusk przez długi czas budował w nim przekonanie, że ten jest jego najbliższym współpracownikiem, a potem bez skrupułów wyrzucił go za burtę. Dla niego był to wstrząs. Realnie myślał o wycofaniu się z polityki” – opisuje nasz rozmówca z kręgu partii rządzącej.
Potem była kampania wyborcza Komorowskiego, którą Nowak dyrygował. W Platformie powszechne było przekonanie, że kampania była nieudana. I że Komorowski wygrał nie dzięki tej kampanii, lecz mimo niej.
„Zaraz po wyborach w wąskim gronie liderów Platformy rozegrała się bardzo nieprzyjemna scena dla Nowaka. Wzniesiono toast za prezydenta Komorowskiego. Nagle ktoś rzucił: »wypijmy za szefa kampanii!«. Wtedy zaległa krępująca cisza” – wspomina nasz rozmówca.
W wakacje Klub Parlamentarny PO wybierał swoje władze. Były minister nie dostał się do nich.
„On jest niewybieralny. Posłowie nie mogą mu zapomnieć, że był wyjątkowo nieprzyjemny, arogancki, gdy pracował u boku Tuska” – opisuje polityk Platformy.
Nowak nie przyszedł więc do pałacu dlatego, że podobała mu się nowa posada. Raczej dlatego, że w Sejmie miał coraz mniejsze możliwości. Trzeba jednak przyznać, że postawił swoje warunki: nadal ma być szefem PO na Pomorzu.
Na razie prezydent ma z niego niewielki pożytek, bo Nowak po przyjściu do pałacu natychmiast przestał odpisywać na esemesy dziennikarzy.
[srodtytul]Dziś samotność prezydenta[/srodtytul]
widać gołym okiem.
Wystarczy kilka cytatów z jego pisanych nie wiadomo przez kogo, ale na pewno na kolanie, przemówień.
Na dożynkach w Spale: „Bo przecież dożynki to jest moment szczególnie radosny. Tak było w życiu indywidualnym każdej rodziny na wsi, kiedy dożynki były dniem szczęśliwym, kiedy można było już się cieszyć – trzeba podkreślić to słowo – plonami, efektami własnej pracy, własnego wysiłku i nadziejami na cały rok; kiedy te plony można było spożytkować z korzyścią dla siebie i dla innych”.
Na inauguracji roku akademickiego: „Każda inauguracja kolejnego roku akademickiego w Polsce to jest powód do dumy, a także powód do podkreślenia nadziei i przekonania, że sprawy polskie idą w dobrą stronę”.
W Akademii Obrony Narodowej: „20 lat funkcjonuje Akademia Obrony Narodowej. To jest data szczególna, 20 lat to znaczy 20 lat dystansu od czasu, kiedy trzeba było a powiem więcej, można było, dokonywać głębokich zmian w całym systemie funkcjonowania państwa. Bo były to lata pierwsze po głębokiej transformacji ustrojowej. Jest więc ta data 20., 20. rocznica funkcjonowania Akademii Obrony Narodowej dobrym momentem na dokonanie pewnego podsumowania”.
W tej sytuacji trochę z konieczności za wyjaśnianie, o co chodzi prezydentowi, wziął się Tomasz Nałęcz, który jest obyty z dziennikarzami i ma z nimi dobry kontakt. Kłopot w tym, że, jak wynika z naszych informacji, profesor do tej pory nie ma pokoju, biurka ani krzesła w kancelarii, choć teoretycznie doradcą jest już od kilku tygodni.
„Wola prezydenta to jedno, a biurko to zupełnie inna sprawa” – wyjaśnił nam jeden z urzędników pałacu. Przypadek Nałęcza mówi o jeszcze jednej słabości otoczenia Komorowskiego.
Szef kancelarii Jacek Michałowski, człowiek, któremu prezydent ufa, jest zawalony tysiącem obowiązków. Jednocześnie Michałowski jest silnie przywiązany do kancelaryjnych procedur i papierków, jest strasznym służbistą, urodzonym, skrupulatnym urzędnikiem. Opowiada jeden polityków PO:
„Kiedy nawet prezydent umówi się z kimś na pracę w kancelarii, to delikwent trafia przed oblicze Michałowskiego, a u niego nie ma przebacz: »Dostarczy mi pan rozszerzony życiorys, wypełni ankietę, przyniesie pan to do mnie za dwa tygodnie i wrócimy do rozmowy«. Niektórzy są w szoku”.
Jednocześnie Komorowski przez cały czas musi trzymać rękę na pulsie i uważać na premiera Tuska. Jeśli odpuści za bardzo, zostanie sprowadzony do roli notariusza, podpisywacza rządowych pomysłów, dlatego prezydent
[srodtytul]rozpycha się łokciami[/srodtytul]
kiedy tylko może.
Zaraz po wygranej kampanii zaprosił na konsultacje ministrów: zdrowia Ewę Kopacz oraz finansów Jacka Rostowskiego. Chciał się dowiedzieć, co dalej z zapowiadaną reformą służby zdrowia. Według naszych wiadomości wzywanie na dywanik ministrów irytuje premiera. Kiedyś tradycyjne wtorkowe posiedzenie rządu przeciągnęło się i obrady trzeba było kontynuować w środę.
„Kopacz i Rostowski w pewnym momencie powiedzieli, że będą musieli wyjść wcześniej, bo są umówieni z prezydentem. Tusk się zezłościł: „Z jakim prezydentem, przecież omawiamy tu ważne sprawy”” – mówi jeden z polityków PO.
Komorowski jest wyjątkowo ostrożny. Nie chce się znaleźć w niezręcznej sytuacji, dać się wpuścić Tuskowi w maliny.
„Dlatego w kampanii konsultował każdą wyborczą obietnicę, np. ulgę transportową dla studentów. Po wyborach okazało się jednak, że minister finansów nie chce dać na to środków. Komorowski nie zamierzał odpuszczać. Prosił, by Rostowski wytłumaczył mu, dlaczego przed wyborami pieniądze były, a teraz ich nie ma, i dopiął swego. Ulgi zostały przeforsowane”.
Komorowski musi być uważny, bo Tusk ma zwyczaj testowania ludzi ze swego obozu i przyglądania się ich zachowaniom. Zrobił tak na przykład kilka tygodni temu w sprawie kandydowania Jacka Karnowskiego na prezydenta Sopotu. W kuluarach zachęcał do popierania popularnego samorządowca, który ma zarzuty prokuratorskie. „Jechać, jechać. Nie hamować!” – słyszeli od premiera współpracownicy. Nowak i marszałek Grzegorz Schetyna publicznie wyrazili aprobatę dla kandydowania Karnowskiego pod szyldem Platformy. Tusk milczał. Gdy media zaczęły krytykować ten ruch, premier powiedział, że Karnowski na wybory loga Platformy nie dostanie. „Pokazał, że jest pryncypialny i ma zasady. Komorowski, w przeciwieństwie do Nowaka i Schetyny, szczęśliwie nie dał się wciągnąć w tę gierkę” – opisuje rozmówca z Platformy.
W większych grach politycznych prezydent nie zamierza odpuszczać, jeśli chodzi o swoje prerogatywy, czyli politykę obronną i zagraniczną. W tej ostatniej sprawie ma już sukces. Jaromir Sokołowski, jego minister odpowiedzialny za sprawy zagraniczne, regularnie bierze udział w posiedzenia kierownictwa MSZ – to sytuacja dotąd niespotykana.
„Nie widzę, żeby Komorowski i Sikorski się dzielili jakimiś obszarami w polityce zagranicznej. Raczej się uzupełniają. Widać to zresztą po tym, jakie wizyty odbył prezydent” – komentuje europoseł Paweł Zalewski, który – jak słychać w kuluarach – często rozmawia z Komorowskim na tematy polityki międzynarodowej.
Sam Sokołowski jest postacią bardziej techniczną: znawcą polityki niemieckiej i spraw UE, nie jest specjalistą od Wschodu.
„Jest sprawny. Jeśli trzeba umówić spotkanie z premierem lub prezydentem jakiegoś państwa, on to załatwi. Czy umie kreować posunięcia w polityce międzynarodowej? Wątpię” – odpowiada osoba, która zna ministra.
Prezydent startuje powoli. Jego zwolennicy mówią, że ma czas, bo chce w pałacu posiedzieć jeszcze dziesięć lat. Kancelaria, która nie składa się z gwiazd, też nie musi być wadą – przypomnijmy, że u Lecha Kaczyńskiego wszystko funkcjonowało najsprawniej w ostatnim okresie, gdy pozbył się ludzi o ambicjach politycznych, a zostawił zwykłych urzędników: Władysława Stasiaka, Jacka Sasina i Pawła Wypycha, którzy chcieli grać na szefa.
Najwięcej kłopotów Komorowski może przysporzyć sobie sam, gdyż ma naturalną tendencję do wpadania w kłopoty. W czasie pomarańczowej rewolucji w Kijowie Komorowski – jeszcze jako zwykły poseł opozycji – występował na wiecu na Majdanie Niezałeznosti. Swoje przemówienie skończył gromkim okrzykiem popierającym lidera rewolucji: „Ju-szcze-nko!”, który podchwycił tłum. Komorowski zszedł spocony z trybuny i rzucił do stojących obok polskich dziennikarzy: „Przez całe przemówienie myślałem tylko o tym, żeby się nie pomylić i nie krzyknąć »Łukaszenko!«. Ale na szczęście się udało”.