Saska zmora

Lęk przed marazmem pierwszej połowy XVIII wieku powraca w tekstach wielu publicystów zaniepokojonych wewnętrzną słabością państwa polskiego

Publikacja: 23.10.2010 01:01

August Mocny i Fryderyk Wilhelm I. Oficjalna idylla skrywająca nierównoprawne stosunki państw

August Mocny i Fryderyk Wilhelm I. Oficjalna idylla skrywająca nierównoprawne stosunki państw

Foto: The Bridgeman Art Library

Czasy saskie tkwią w podświadomości Polaków jako groźne memento, ale niewielu kojarzy się ta epoka z jakimś określonym obrazem czy sceną historyczną. Bardziej oczytani wspomną może pamiętniki Jędrzeja Kitowicza czy fragmenty syntez Pawła Jasienicy lub Normana Daviesa. Jakieś przygnębiające wzmianki o carskim wojsku nadzorującym XVIII-wieczne elekcje czy o pruskich jegrach porywających do swojej armii rekrutów z nadgranicznych terenów Rzeczypospolitej.

A przecież epoka saska datowana wejściem na tron Augusta II Sasa w 1697 roku i zakończona śmiercią jego syna Augusta III w 1763 roku to 66 lat. Niektórzy rozciągają ten czas po 1768 rok – powstanie konfederacji barskiej jako pierwszy akt oporu przeciw rosyjskiemu ubezwłasnowolnieniu kraju, co dałoby razem 71 lat. To kawał czasu, który jednak Polacy jakby chcieli wyprzeć z pamięci. Trudno już przywołać na myśl jakiś film dziejący się w epoce saskiej – poza dość błahą kostiumową „Hrabiną Cosel”. Film powstał na podstawie saskich powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego, które dziś są już raczej zapomniane, a czytelników mają jeszcze w Saksonii, gdzie z racji sentymentu do epoki Wettynów nowe wydania Kraszewskiego można dziś kupić w sklepikach muzealnych w Zwingerze czy w pałacyku w Moritzburgu.

Niewielu innych polskich autorów chciało się zmierzyć z okresem bezsilności połączonej z patologicznym kultem swojskości, jaki uśpił szlachtę. Chyba tylko krakowscy „Stańczycy“ zanalizowali dokładniej epokę saską jako przestrogę dla przyszłych pokoleń.

Dopiero dłuższe lektury i obcowanie ze źródłami pozwoliły mi rozumieć skalę bezwstydu, jaki przestał kogokolwiek dziwić w epoce saskiej. Zastanawiałem się, co czuli bezsilni wojewodowie, przez których tereny maszerowały oddziały rosyjskiej armii lub co odpowiadali starostowie rodzinom, którym pruscy „łowcy głów” porwali synów.

Z wielu relacji o rozprzężeniu obyczajów najbardziej utkwił mi w pamięci fragment z wydanych w 1935 roku „Źródeł rozbioru Polski” Kazimierza Morawskiego.

„Jest w Dreźnie piwnica, którą miałem przyjemność zwiedzać swojego czasu. W niej w latach 1728 – aż do samej bodajże śmierci – schodził się August z tzw. swoją »Confidenztafel« – rzeszą całą pijackich swoich kompanów i kompanek. (...) Hajducy z pochodniami rozświetlali tę orgię, ale co bolesne, to że świeciły w niej nazwiskami najpierwsze rody i persony Polski współczesnej: Lubomirscy i Sapiehowie, Bielińscy i Pocieje; obok Lipskiego – przyszłego kardynała, zapewne Jan Klemens Branicki, przyszły Hetman, i ksiądz opat Rozdrażewski, i najwyżsi dygnitarze dworscy i dyplomaci...”.

Ale niesmak po jednym z wielu obrazków saskiej epoki zderzał się z refleksją – czy tylko prostackie wybryki decydowały o ubezwłasnowolnieniu państwa. Pito na umór na dworze Piotra I, ale państwo Romanowów krzepło w oczach.

Król pruski Fryderyk Wilhelm I też miał przecież swoje „Tabakskollegium”, mniej skandalizujące, gdzie również królowały koszarowe dowcipy, ale jego państwo zbudowało armię, która niedługo potem wyniosła Prusy do rangi europejskiego mocarstwa.

W poszukiwaniu źródeł odwrócenia się polskich elit plecami do państwa sięgnijmy myślami do epoki sprzed rządów obu Sasów – czasu wojen Rzeczypospolitej ze znaczącą pręgą – potopem. Dopiero Henryk Sienkiewicz, mądrzej od wielu historyków i od Kraszewskiego, trafnie wyczuł pragenezę późniejszego upadku i jego dramatyzm.

To on opisał – archetypiczne dla zdrady Rzeczypospolitej przez jej elity – dwie postacie Radziwiłłów: egoistycznego i pysznego Janusza oraz nieporównywalnie groźniejszego konesera zdrady – jego bratanka Bogusława. Ten drugi od dziecka poznawał Europę, ale całej swojej wiedzy i obycia używał do służby obcym władcom

– wpierw Karolowi Gustawowi, a potem Fryderykowi Wilhelmowi, elektorowi pruskiemu.

[srodtytul]Za słabi na polski los[/srodtytul]

Skąd się wzięła mizeria duchowa i polityczna nędza epoki saskiej? Dlaczego znikli gdzieś patrioci i mężowie stanu w rodzaju kanclerzy ze złotej epoki Rzeczypospolitej, tacy jak Jan Łaski czy Krzysztof Szydłowiecki – ludzie łączący mądrość, europejskie obycie, skuteczność z patriotyzmem. Odbrązawiacze wskazują, że nawet ostatni fetowany przez nas władca – Jan Sobieski

– obok chwały wiedeńskiej wiktorii miał na swoim koncie francuskie łapówki. Ale nawet przy swoich grzeszkach Sobieski to istny heros i gigant na tle jego następców. Dlaczego polskich wielmożów można było od końca XVII w. kupować tak łatwo? Jak ludzie pyszniący się wysokim urodzeniem łączyli dumę ze swego herbu ze statusem utrzymanka rosyjskiego czy pruskiego dworu? Dlaczego wreszcie magnaci nie potrafili się zjednoczyć, aby ograniczyć zagraniczne wpływy?

Paradoksalnie nie powinniśmy się aż tak bardzo dziwić. My, żyjący w epoce, w której bardzo często myśliciele czy intelektualiści oburzają się, gdy ktoś mówi o wynikających z polskości obowiązkach. Postawmy hipotezę – czy nie było tak, że sekwencja klęsk z XVII w., w której co rusz czy to Szwedzi, czy Rosjanie, czy też Turcy okazywali się silniejsi niż Rzeczpospolita, doprowadziła do swoistego zmęczenia polskością? Polskością rozumianą jako zobowiązanie do ryzykowania własnym życiem, majątkiem, pozycją rodową dla utrzymania siły Rzeczypospolitej na poziomie złotego wieku. W którymś momencie ten czy inny magnat mógł zadać pytanie, dlaczego to on ma ciągle się poświęcać, aby utrzymać Polskę jako duży suwerenny kraj.

Wielu dzisiejszych zwolenników „wyzwolenia się od Polski” mogłoby ileśset lat temu popierać roztropną kapitulację pod Ujściem lub też głosić, że wobec spalenia przez Rosjan Wilna oddanie się pod protekcję Karola Gustawa jest wyrazem mądrości politycznej, a nie zdrady. Tym bardziej że traktat oliwski z 1660 r. rozgrzeszał tych, którzy zgięli kark przed królem Szwecji, i wskutek nacisków Francji oraz Szwecji nakazywał zdrajcom oddanie ich skonfiskowanych majątków.

Gdyby po zawarciu pokoju ze Szwedami jakiś silny władca wyrżnął Radziwiłów za zdradę, to wszyscy zapamiętaliby sobie bardzo dobrze, że każde zezowanie ku obcym dworom zostanie ukarane gardłem. Ale żadnego silnego władcy po potopie nie było, a szlachta wolała sobie wybaczać grzeszki z czasów potopu, niż odrobić lekcje szwedzkiego najazdu jako ostrzeżenie przed rozbiorami.

Czary goryczy saskiej nigdy nie mieliśmy odwagi wychylić do dna. Oczywiście osłabienie państwa polskiego wynikało z wielu przyczyn. Historycy ekonomiczni wskazywać będą na brak polskiego mieszczaństwa. Historycy ustrojów państwowych wskazywać będą na degenerację demokracji szlacheckiej, w której osłabiono władzę królewską, ale nie wytworzono kontrorganu władzy, tak jak w Anglii po rewolucji 1688 r. – pozycja króla osłabła, ale władzę przejął parlament.

Ten proces wykoślawiania się demokracji szlacheckiej objawił się choćby we wzroście liczby szlacheckiej gołoty, która garnąć się będzie do wielkopańskich klamek i oddawać swoje głosy na sejmikach niemal za dzban piwa. Ale w największym stopniu zło zaczęło się od osłabienia władzy królewskiej. Dbając w imię „złotej wolności” o słabość monarchy, wielmoże uważali się za tych, którzy wypełnią próżnię władzy. Ale oligarchowie, ze sobą rywalizując, paraliżowali szansę na jakąkolwiek jedną spójną politykę kraju.

Wysłannicy obcych dworów szybko się nauczyli grać na sprzecznych ambicjach magnatów. Istniał jakiś ponury kontrast między skalą aspiracji wielmożów a łatwością, z jaką pozwalali się korumpować przez ambasadorów Austrii czy Rosji. Ród Radziwiłłów, którzy co rusz w swoich rachubach politycznych powoływali się na tytuł książąt Rzeszy niemieckiej, zderzając się z nagą siłą Karola XII czy Piotra II – szybko spuszczał z tonu i zachowywał się z zadziwiającą pokorą.

Dlaczego zdradzali? Aby odpowiedzieć na to pytanie, wróćmy do podstawowej kwestii: pragenezą upadku było zwątpienie w projekt suwerennej Polski przez tych, którzy z racji urodzenia i dostatku powinni być zobowiązani do wyjątkowego patriotyzmu. Pamiętamy z XX wieku liczne przypadki „szarpania się z polskością”, buntu przed rzekomym pechem dziejowym, przd ciężarem polskości, który męczy, ale i zrzucić go trudno. Przyjmowano je zazwyczaj ze zrozumieniem jako prawo jednostek wrażliwych. Ale epoka saska w wyjątkowo szpetnej formie pokazuje nam, co się dzieje, gdy taką logikę użalania się nad sobą i permisywizmu przyjmują mężowie stanu i wielmoże. Za grzechy lub tylko folgowanie sobie ze strony elit państwa płaci się potworną cenę.

Czasami losy magnatów były mieszanką egoizmu, nawrotów patriotycznych chęci prób wyrwania się spod władzy obcych, by po nieudanej próbie samodzielności ponownie popaść w tchórzostwo. Znamienny jest nieco późniejszy przypadek księcia Karola Stanisława Radziwiłła „panie Kochanku”. Ten symbol sarmackiej fantazji, przepychu, ale i poczucia magnackiej bezkarności u schyłku epoki saskiej zasłynął zmienianiem frontów.

W czasie elekcji po śmierci Augusta III – jako przeciwnik wyboru Stanisława Augusta Poniatowskiego, protestował przeciwko wkroczeniu popierających tego kandydata wojsk rosyjskich. Na czele prywatnej armii w czerwcu 1764 roku pod Słonimem wydał bitwę carskim oddziałom. Przegrał i musiał uciec za granicę. Sejm odebrał mu urząd wojewody i zasekwestrował jego majątki. Ale szybko załatwił mu powrót do Polski ambasador carycy Nikołaj Repnin. Radziwiłł odwdzięczył się, stajnąc na czele sterowanej przez Rosjan antyinnowierczej konfederacji radomskiej, która była elementem planu zablokowania reform nowego króla i familii Czartoryskich. Jednocześnie ślubował wierność królowi Stanisławowi Augustowi i odzyskał wszystkie swoje majątki.

Jednak w 1768 r. znów wystąpił przeciw carycy, odrzucając przeforsowany przez Rosjan traktat gwarancyjny, i został nawet marszałkiem generalnym konfederacji barskiej. A jednak po jakimś czasie porzucił konfederatów i uznał, że już w politykę nie będzie się mieszał. Na zamku w Nieświeżu wydawał wyszukane bale, a w czasie Sejmu Czteroletniego zwalczał jeszcze wszelkie reformy.

Co było w jego życiu szczere, a co wymuszone? Próbował walczyć z Rosją, ale gdy kolejne próby upadały, przyjmował do wiadomości jej przewagę. Dzisiejsi postmoderniści z pewnością byliby wyrozumiali wobec sarmackiego magnata. Tak jak zgodna z duchem dzisiejszych czasów była niechęć współczesnych Radziwiłłowi do rygorystycznych ocen jego domniemanych zdrad.

[srodtytul]Równia pochyła[/srodtytul]

Wejście na tron Augusta II Mocnego nie było pokojem za cenę ubezwłasnowolnienia Polski. Wojna północna, w jaką wplątał nas Sas-megaloman, jeszcze bardziej osłabiła kraj. W Stanisławie Leszczyńskim, który walczył z Augustem II o tron, można widzieć kandydata tych Polaków, którzy próbowali wyrwać kraj ze staczania się w objęcia Rosji. Ale nie miejmy złudzeń: Leszczyński w czasie swej pierwszej elekcji w 1704 roku, a potem w trakcie kolejnej w 1733 roku, był w tak dużym stopniu uzależniony od zagranicznych dworów i związany z nimi, że nie sposób tworzyć zeń pozytywnego bohatera.

Paraliżujący współdziałanie podział: jeden do Sasa, drugi do Lasa (czyli Leszczyńskiego), wszedł Polakom w krew na długie dziesięciolecia. Władysław Konopczyński plastycznie opisywał taki stan umysłów: „Zagłuszała wszystko partyjność tępa, zacietrzewiona, wyuzdana (...) To, że w przejawach życia politycznego było tak mało pierwiastka etycznego, że tak mało cnoty i rozumu żądano od przywódców, że się tak ślepo, nie pytając o zasady i programy, oddawano pod ich rozkazy – to już stanowiło smutny znak czasu i ponurą zapowiedź przyszłości. Jedyną zasadą grupowania się stronnictw był i pozostawał stosunek do zagranicy”. A ponurą puentą epoki zaczętej wojną północną będzie potem, w 1717 roku, sejm niemy – ostateczne pasowanie Polski na trwałego satelitę Rosji z carami i carycami jako gwarantami ładu politycznego w Polsce.

Im bardziej August grzązł w uzależnieniu od Rosji i chytrze kooperujących z carem Prus – tym bardziej reklamował przyjaźń z Petersburgiem i Berlinem.

Charakterystyczne dla tamtejszej epoki były urządzane z wielką pompą spotkania – dziś powiedzielibyśmy: szczyty – przyjaźni między Augustem Mocnym a Piotrem I, carem Rosji, czy Fryderykiem Wilhelmem I. Budowały one wrażenie równości obu koronowanych głów, a faktycznie były okazją do narzucania polskiemu władcy swoich życzeń. Wszystko to w sosie starań o europejską harmonię i przyjaźń monarchów.

Coraz bardziej słaby Sas bał się wyrwać z tego niedźwiedziego uścisku. Rosyjskie oddziały przetaczały się przez Polskę, a polski władca nie miał odwagi pisnąć nawet słowa sprzeciwu. Nawet gdyby chciał, nie miałby kim zatrzymywać carskich jegrów, bo polska armia została zredukowana i stawała się fikcją. A działo się to w czasie, kiedy nie tylko Rosja, ale i Prusy budowały swoją militarną potęgę. Rosjanie szybko zauważyli, że lepsza od politycznych interwencji czy też brutalnego pacyfikowania Polski jest sytuacja pozornej stabilizacji przy głębokim wewnętrznym ubezwłasnowolnieniu kraju. Do takiego modelu rosyjskiego protektoratu jeszcze lepiej pasował August III – król, który zyskał naiwną akceptację ze strony szlacheckich braci, bo ubierał się „po polsku” i szczycił swoim katolicyzmem. To wtedy powstało upiorne zdanie, że Polska nie rządem stoi, lecz siłą swoich praw. Zdanie maskujące istnienie rosyjskiego protektoratu nad Polską.

Wyobrażano sobie naiwnie Polskę jako jakąś drugą Szwajcarię pozostawiającą innym utrzymywanie wielkich wojsk, w której można się skupiać na sielskim życiu hreczkosieja. Wszystko to przy odwracaniu oczu na fakt, że po kraju Helwetów nie hulały obce wojska.

[srodtytul]Powtórka z kurtuazji[/srodtytul]

Dziś lęk przed saskim marazmem powraca w tekstach wielu publicystów zaniepokojonych wewnętrzną słabością państwa polskiego. Nic dziwnego – skojarzenia z czasami saskimi w najlogiczniejszy sposób mają rację bytu, gdy ma się własne państwo. W czasach zaborów szerszą refleksję nad saskimi grzechami podjęli tylko „Stańczycy“, którzy budowali surogat polskiego państwa w statecznej Austrii Franciszka Józefa. W okresie międzywojennym piłsudczycy słusznie zakładali, że wobec kruchości nowego państwa bardziej istotny jest kult bohaterstwa i gotowości do obrony niż grzebanie się w bagnie zdrady, jakim były czasy saskie.

Po 1990 r. pierwszym skojarzeniem z epoką saską było odkrycie, jak niewydolny jest system prawny III RP. Jak trudno skazać kogokolwiek za zbrodnie komunistyczne i jak trudno skazać kogokolwiek z bogacących się wbrew prawu oligarchów biznesowych. Przywoływano na nowo powiedzenie z epoki saskiej o wymiarze sprawiedliwości, który przypominał pajęczynę. Silny trzmiel potrafił się przezeń przebić bez trudności, a w sieci grzęzły tylko słabe muchy.

Kolejną reminiscencją z czasów saskich okazała się niezdolność do budowania instytucji, które potrafią wypracować sobie taką niezależność i autorytet, aby stać poza bieżącymi sporami politycznymi. Przy okazji lustracji wszystkie siły polityczne walczyły o niepokalane imię swoich polityków i wszelkie zarzuty definiowały jako podłe próby zdobycia władzy przez rywali. Niestety, na tym tle nie jawił się pozytywnie Kościół katolicki. Wielu biskupów popierało pełną lustrację bez taryfy ulgowej, póki nie zaczęły wychodzić na jaw teczki coraz wyżej usytuowanych hierarchów.

Ale z czasem pojawiły się inne skojarzenia z niepewnością czasów saskich. Stało się to, gdy wielu Polaków odkryło, że kształt NATO i UE, do której aspirowali przez długie lata – zaczął się zmieniać akurat gdy to my przystąpiliśmy do tych ekskluzywnych klubów. Wytworzenie się specjalnych relacji na linii Berlin – Moskwa czy starania o włączenie Rosji do systemu bezpieczeństwa Europy przywróciły wspomnienia o XVIII w., gdy wszyscy głosili braterstwo koronowanych głów, a po cichu potrafili szykować traktaty oparte na gołej żądzy dominowania jednych nad drugimi.

Krytycy niedawnego odprężenia z Rosją obawiają się dziś powtórzenia sytuacji kontrastu między oficjalną kurtuazją a faktycznym narzucaniem swoich warunków Polsce. W takiej sytuacji nasz kraj jako słabszy partner, onieśmielony deklaracjami o dobrej woli, może przymykać oczy na twarde stawianie swoich interesów przez sąsiadów. Czy takie podejrzenia są całkowicie bezpodstawne? Przypomnijmy sobie wypowiedź Edwarda Klicha, że Polska nie ma innego wyboru jak przyjąć raport MAK, bo jego odrzucenie może oznaczać ryzyko przekreślenia polepszenia wzajemnych relacji po 10 kwietnia.

Wskazywałem już, jak na przełomie XVII i XVIII wieku magnaci stawiali interesy swoich rodów i instrumentalnie traktowaną wolność szlachecką ponad interesami wspólnoty narodowej. Dziś dominuje raczej tradycja wyzwalania się z polskości jako wyboru mentalnego, a nie opartego na czynniku ekonomicznym. Ale podobnie brzmią głosy protestu przeciwko nawet jakiemukolwiek mówieniu o wymogach racji stanu czy obowiązkach Polaka.

Przypomnijmy, jak po katastrofie smoleńskiej publicyści „Krytyki Politycznej” kontestowali wytworzenie się nawet tej nietrwałej, chwilowej wspólnoty Polaków pod hasłem prawa do osobistej wolności. Przy lada okazji pojawiają się głosy sprzeciwu przeciwko lansowaniu cnoty oddawania życia za swój kraj i oceniania patriotyzmu innych. To dlatego traktowano politykę historyczną IV RP jako niemal wstęp do nacjonalizmu i szowinizmu, a dziś w stawianiu nowych pomników widzi się absolutny absurd.

Wszyscy ci, którzy protestują przeciwko oczekiwaniu od nich jakich polskich zachowań wspólnotowych, byliby bardzo zdziwieni, gdyby porównać ich z magnatami z epoki saskiej, a jednak w razie próby dla polskiej suwerenności nie będzie istotne, czy ktoś będzie tłumaczył swój egoizm zasadami ogólnoeuropejskiego humanizmu czy też, tak jak to było ponad 300 lat temu, wywodził swoje wygodnictwo z chęci ratowania potęgi rodu. Jakże przypominają szlacheckich cyników te pyszałkowate nastolatki ogłaszające: „Spadamy stąd”, i tłumaczące wyjazd chęcią odetchnięcia świeżym powietrzem, z dala od Polski jako klerykalnego skansenu.

Tak samo jak nie można dziś w Polsce oceniać cudzego patriotyzmu, tak nie można dywagować, na ile np. polscy historycy, uzależniając się od zagranicznych grantów – przyswajają sobie wizję historii, w której to my musimy za wszystko przepraszać innych. W podobny sposób nieformalne tabu zakazuje dywagacji, czy np. dziennikarze akredytowani przy UE, którzy potem obejmowali stanowiska w eurokracji, nie tonowali wcześniej swoich relacji, tak aby nie zepsuć sobie późniejszej kariery w Brukseli czy Strasburgu. Zapytajmy dziś kogoś, kto reprezentuje Polskę w Unii, czy kieruje się polskimi interesami czy też raczej dba, żeby nie narazić się unijnym mocarzom. Wiadomo, że taki ktoś wybuchnie oburzoną tyradą, jak ktoś może śmieć w ogóle wątpić w jego dobrą wolę.

Ale przecież gdybyśmy w XVIII w. zapytali jakiegoś Branickiego czy Radziwiłła o to, czy nie za często zagląda do rosyjskiej ambasady – odrzekłby ze zdumieniem, jak o niedostatek patriotyzmu można posądzać przedstawiciela rodu, który tworzył wielką Rzeczpospolitą.

[srodtytul]Koniec historii już był[/srodtytul]

I jeszcze jedna cecha saska, której odbicie można znaleźć w dzisiejszej Polsce. To wiara, że świat w dzisiejszej formie będzie trwał w nieskończoność. To oburzenie, gdy wskazuje się na niepokojące przykłady egoizmu w zachowaniu unijnych decydentów lub stawia się pytania o to, czy w europejskich dilach polskie interesy są traktowane na równi z innymi.

Ileż podobieństw z XVIII-wieczną wiarą, że słaba Polska nie skłoni nikogo do wypowiedzenia nam wojny, ma dzisiejszy slogan Janusza Palikota, że potrzebne są nam wydatki na kulturę, a nie na armię.

Ale ci z opozycji, którzy słusznie wskazują na ciemne chmury – czy może na razie jeszcze chmurki na polskim nieboskłonie – także zapominają o innej strasznej przywarze epoki saskiej. To zła tradycja zatracenia miary w zacietrzewieniu przy okazji walki z politycznymi przeciwnikami. Ten ogrom podziału i nienawiści, jak i jego wspomnienie, przetrwał w przysłowiu o tych, co idą do Sasa – i tych, co wybierają Lasa, czyli Stanisława Leszczyńskiego. Gdy taki podział staje się quasi-religią, obie strony zapominają, że śmiertelnie skłócony kraj jest znacznie łatwiejszy do rozgrywania przez sprytnych graczy zewnętrznych.

Tak było z konfederacją barską, która wychodząc z intencji oporu przeciw ubezwłasnowolnieniu Polski – ugrzęzła z czasem w gniewnym zapamiętaniu przeciwko „rządom Ciołka”, jak pogardliwie nazywano króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Superpatriotyczni konfederaci barscy uczciwie walczyli przeciwko rosyjskim okupantom, ale nie zauważali, jak ich zapał rozgrywają agenci Francji i Turcji.

Zajadłość konfederatów zmarnowała szanse z jesieni 1769 roku na sojusz z królem przeciw carycy. Jak w diabelskim labiryncie akurat wtedy Charles Dumouriez, agent Francji, namówił konfederatów do ogłoszenia bezkrólewia, co paliło mosty, uniemożliwiając porozumienie z królem. Argument jednak wysłannik Burbona miał jeden, ale mocny – inaczej skończą się francuskie pieniądze dla konfederatów. A późniejsza nieudana próba porwania Stanisława Augusta, rozgłoszona przez Rosjan jako próba królobójstwa, zraziła do barszczan wielu sympatyków w kraju i za granicą.

Wrażenie niesmaku po Polsce jako „państwie opętańców” trwało w XIX wieku bardzo długo.

W pisanych pół wieku po rozbiorach „Dziejach Fryderyka II” Thomas Carlyle opisywał Polskę jako „pięknie fosforyzującą kupę próchna” i zdumiewał się nad żałosnym fenomenem.

Zagraniczni pisarze w czasie zaborów uwielbiali dydaktycznie przypominać, jak polska szlachta łatwo lekceważyła własne prawo, a jednocześnie czuła respekt wobec obcej dłoni. Ten kontrast między pychą i pozorną pewnością siebie „polskiego pana” a jego zdolnością do jedzenia z ręki obcym dworom ożywi niechętne postawy wobec Polski pod koniec II wojny światowej jako kraju niezdolnego do trwałej egzystencji.

[srodtytul]Wzrost cnót, gdy nóż na gardle[/srodtytul]

Dramat Polski polegał na tym, że w XVIII w. przebudzenie narodowe przyszło dość krótko przed końcem naszej państwowości. Pozostanie zagadką, dlaczego tak łatwo i tak szybko odmieniły się wtedy nastroje i dlaczego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaroiło się nad Wisłą od ciekawych osobowości. Wtedy Polska poznała Tadeusza Rejtana, Józefa Wybickiego, Hugona Kołłątaja, Stanisława Staszica, Ignacego Dekerta czy marszałka sejmu Stanisława Małachowskiego. Za parę kolejnych lat rozbłyśnie jeszcze odwaga Tadeusza Kościuszki, a zabawowy bawidamek książę Poniatowski zmieni się we wzór rycerskości.

Przychodzi na myśl opisane przez Kazimierza Brandysa zestawienie dwóch znamienitych przedstawicieli rodu Sułkowskich. Oto jeden z Sułkowskich – uczestniczy w 1769 roku w spotkaniu w Nysie między Fryderykiem Pruskim a przyszłym cesarzem Austrii Józefem II i nie dostrzegł lub nie chciał dostrzec, że w czasie tego spotkania koronowanych zbójników omawiany jest pierwszy, mgławicowy jeszcze, projekt rozbioru Polski.

Jego krewniak Józef Sułkowski ponad dwie dekady później jest już płomiennym rewolucjonistą i człowiekiem chorym na Polskę. A jednocześnie jest na tyle silną indywidualnością, by zachwycić sobą samego Napoleona.

Gdyby wszystkie te postacie weszły na scenę polskiej polityki około 1760 roku, to może jeszcze udałoby się uratować naszą niepodległość. Ponury paradoks epoki saskiej polegał na tym, że ci, którzy czuli groźbę rozkładu, nie mieli na nic wpływu lub bili na alarm w niskonakładowych drukach.

Za sumę, którą potrafili przegrać w jedną noc młodzi polscy arystokraci w szulerniach Wenecji czy Wiednia, można by takich broszur wydać dziesiątki tysięcy. Tyle że ci, którzy z racji wykształcenia i wysokiego urodzenia powinni się zdobyć na refleksję nad stanem Polski – zachłysnęli się bardzo ciasno rozumianym pojęciem osobistej wolności. Czy dziś także ucieczka od polskości jest zapowiedzią jakichś nieszczęść? Z perspektywy stosunkowo sytej Europy XXI wieku łatwo takie ostrzeżenia wyszydzać. Problem tylko z tym, że w wypadku epoki saskiej „przestrogi dla Polski” nie były słuchane, gdy jeszcze mogły zmienić sytuację. A gdy się zaczęły już sprawdzać – był już mały margines możliwości odwrócenia negatywnych tendencji. Ot, polskie przekleństwo.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą