Dziś lęk przed saskim marazmem powraca w tekstach wielu publicystów zaniepokojonych wewnętrzną słabością państwa polskiego. Nic dziwnego – skojarzenia z czasami saskimi w najlogiczniejszy sposób mają rację bytu, gdy ma się własne państwo. W czasach zaborów szerszą refleksję nad saskimi grzechami podjęli tylko „Stańczycy“, którzy budowali surogat polskiego państwa w statecznej Austrii Franciszka Józefa. W okresie międzywojennym piłsudczycy słusznie zakładali, że wobec kruchości nowego państwa bardziej istotny jest kult bohaterstwa i gotowości do obrony niż grzebanie się w bagnie zdrady, jakim były czasy saskie.
Po 1990 r. pierwszym skojarzeniem z epoką saską było odkrycie, jak niewydolny jest system prawny III RP. Jak trudno skazać kogokolwiek za zbrodnie komunistyczne i jak trudno skazać kogokolwiek z bogacących się wbrew prawu oligarchów biznesowych. Przywoływano na nowo powiedzenie z epoki saskiej o wymiarze sprawiedliwości, który przypominał pajęczynę. Silny trzmiel potrafił się przezeń przebić bez trudności, a w sieci grzęzły tylko słabe muchy.
Kolejną reminiscencją z czasów saskich okazała się niezdolność do budowania instytucji, które potrafią wypracować sobie taką niezależność i autorytet, aby stać poza bieżącymi sporami politycznymi. Przy okazji lustracji wszystkie siły polityczne walczyły o niepokalane imię swoich polityków i wszelkie zarzuty definiowały jako podłe próby zdobycia władzy przez rywali. Niestety, na tym tle nie jawił się pozytywnie Kościół katolicki. Wielu biskupów popierało pełną lustrację bez taryfy ulgowej, póki nie zaczęły wychodzić na jaw teczki coraz wyżej usytuowanych hierarchów.
Ale z czasem pojawiły się inne skojarzenia z niepewnością czasów saskich. Stało się to, gdy wielu Polaków odkryło, że kształt NATO i UE, do której aspirowali przez długie lata – zaczął się zmieniać akurat gdy to my przystąpiliśmy do tych ekskluzywnych klubów. Wytworzenie się specjalnych relacji na linii Berlin – Moskwa czy starania o włączenie Rosji do systemu bezpieczeństwa Europy przywróciły wspomnienia o XVIII w., gdy wszyscy głosili braterstwo koronowanych głów, a po cichu potrafili szykować traktaty oparte na gołej żądzy dominowania jednych nad drugimi.
Krytycy niedawnego odprężenia z Rosją obawiają się dziś powtórzenia sytuacji kontrastu między oficjalną kurtuazją a faktycznym narzucaniem swoich warunków Polsce. W takiej sytuacji nasz kraj jako słabszy partner, onieśmielony deklaracjami o dobrej woli, może przymykać oczy na twarde stawianie swoich interesów przez sąsiadów. Czy takie podejrzenia są całkowicie bezpodstawne? Przypomnijmy sobie wypowiedź Edwarda Klicha, że Polska nie ma innego wyboru jak przyjąć raport MAK, bo jego odrzucenie może oznaczać ryzyko przekreślenia polepszenia wzajemnych relacji po 10 kwietnia.
Wskazywałem już, jak na przełomie XVII i XVIII wieku magnaci stawiali interesy swoich rodów i instrumentalnie traktowaną wolność szlachecką ponad interesami wspólnoty narodowej. Dziś dominuje raczej tradycja wyzwalania się z polskości jako wyboru mentalnego, a nie opartego na czynniku ekonomicznym. Ale podobnie brzmią głosy protestu przeciwko nawet jakiemukolwiek mówieniu o wymogach racji stanu czy obowiązkach Polaka.
Przypomnijmy, jak po katastrofie smoleńskiej publicyści „Krytyki Politycznej” kontestowali wytworzenie się nawet tej nietrwałej, chwilowej wspólnoty Polaków pod hasłem prawa do osobistej wolności. Przy lada okazji pojawiają się głosy sprzeciwu przeciwko lansowaniu cnoty oddawania życia za swój kraj i oceniania patriotyzmu innych. To dlatego traktowano politykę historyczną IV RP jako niemal wstęp do nacjonalizmu i szowinizmu, a dziś w stawianiu nowych pomników widzi się absolutny absurd.
Wszyscy ci, którzy protestują przeciwko oczekiwaniu od nich jakich polskich zachowań wspólnotowych, byliby bardzo zdziwieni, gdyby porównać ich z magnatami z epoki saskiej, a jednak w razie próby dla polskiej suwerenności nie będzie istotne, czy ktoś będzie tłumaczył swój egoizm zasadami ogólnoeuropejskiego humanizmu czy też, tak jak to było ponad 300 lat temu, wywodził swoje wygodnictwo z chęci ratowania potęgi rodu. Jakże przypominają szlacheckich cyników te pyszałkowate nastolatki ogłaszające: „Spadamy stąd”, i tłumaczące wyjazd chęcią odetchnięcia świeżym powietrzem, z dala od Polski jako klerykalnego skansenu.
Tak samo jak nie można dziś w Polsce oceniać cudzego patriotyzmu, tak nie można dywagować, na ile np. polscy historycy, uzależniając się od zagranicznych grantów – przyswajają sobie wizję historii, w której to my musimy za wszystko przepraszać innych. W podobny sposób nieformalne tabu zakazuje dywagacji, czy np. dziennikarze akredytowani przy UE, którzy potem obejmowali stanowiska w eurokracji, nie tonowali wcześniej swoich relacji, tak aby nie zepsuć sobie późniejszej kariery w Brukseli czy Strasburgu. Zapytajmy dziś kogoś, kto reprezentuje Polskę w Unii, czy kieruje się polskimi interesami czy też raczej dba, żeby nie narazić się unijnym mocarzom. Wiadomo, że taki ktoś wybuchnie oburzoną tyradą, jak ktoś może śmieć w ogóle wątpić w jego dobrą wolę.
Ale przecież gdybyśmy w XVIII w. zapytali jakiegoś Branickiego czy Radziwiłła o to, czy nie za często zagląda do rosyjskiej ambasady – odrzekłby ze zdumieniem, jak o niedostatek patriotyzmu można posądzać przedstawiciela rodu, który tworzył wielką Rzeczpospolitą.
[srodtytul]Koniec historii już był[/srodtytul]
I jeszcze jedna cecha saska, której odbicie można znaleźć w dzisiejszej Polsce. To wiara, że świat w dzisiejszej formie będzie trwał w nieskończoność. To oburzenie, gdy wskazuje się na niepokojące przykłady egoizmu w zachowaniu unijnych decydentów lub stawia się pytania o to, czy w europejskich dilach polskie interesy są traktowane na równi z innymi.
Ileż podobieństw z XVIII-wieczną wiarą, że słaba Polska nie skłoni nikogo do wypowiedzenia nam wojny, ma dzisiejszy slogan Janusza Palikota, że potrzebne są nam wydatki na kulturę, a nie na armię.
Ale ci z opozycji, którzy słusznie wskazują na ciemne chmury – czy może na razie jeszcze chmurki na polskim nieboskłonie – także zapominają o innej strasznej przywarze epoki saskiej. To zła tradycja zatracenia miary w zacietrzewieniu przy okazji walki z politycznymi przeciwnikami. Ten ogrom podziału i nienawiści, jak i jego wspomnienie, przetrwał w przysłowiu o tych, co idą do Sasa – i tych, co wybierają Lasa, czyli Stanisława Leszczyńskiego. Gdy taki podział staje się quasi-religią, obie strony zapominają, że śmiertelnie skłócony kraj jest znacznie łatwiejszy do rozgrywania przez sprytnych graczy zewnętrznych.
Tak było z konfederacją barską, która wychodząc z intencji oporu przeciw ubezwłasnowolnieniu Polski – ugrzęzła z czasem w gniewnym zapamiętaniu przeciwko „rządom Ciołka”, jak pogardliwie nazywano króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Superpatriotyczni konfederaci barscy uczciwie walczyli przeciwko rosyjskim okupantom, ale nie zauważali, jak ich zapał rozgrywają agenci Francji i Turcji.
Zajadłość konfederatów zmarnowała szanse z jesieni 1769 roku na sojusz z królem przeciw carycy. Jak w diabelskim labiryncie akurat wtedy Charles Dumouriez, agent Francji, namówił konfederatów do ogłoszenia bezkrólewia, co paliło mosty, uniemożliwiając porozumienie z królem. Argument jednak wysłannik Burbona miał jeden, ale mocny – inaczej skończą się francuskie pieniądze dla konfederatów. A późniejsza nieudana próba porwania Stanisława Augusta, rozgłoszona przez Rosjan jako próba królobójstwa, zraziła do barszczan wielu sympatyków w kraju i za granicą.
Wrażenie niesmaku po Polsce jako „państwie opętańców” trwało w XIX wieku bardzo długo.
W pisanych pół wieku po rozbiorach „Dziejach Fryderyka II” Thomas Carlyle opisywał Polskę jako „pięknie fosforyzującą kupę próchna” i zdumiewał się nad żałosnym fenomenem.
Zagraniczni pisarze w czasie zaborów uwielbiali dydaktycznie przypominać, jak polska szlachta łatwo lekceważyła własne prawo, a jednocześnie czuła respekt wobec obcej dłoni. Ten kontrast między pychą i pozorną pewnością siebie „polskiego pana” a jego zdolnością do jedzenia z ręki obcym dworom ożywi niechętne postawy wobec Polski pod koniec II wojny światowej jako kraju niezdolnego do trwałej egzystencji.
[srodtytul]Wzrost cnót, gdy nóż na gardle[/srodtytul]
Dramat Polski polegał na tym, że w XVIII w. przebudzenie narodowe przyszło dość krótko przed końcem naszej państwowości. Pozostanie zagadką, dlaczego tak łatwo i tak szybko odmieniły się wtedy nastroje i dlaczego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaroiło się nad Wisłą od ciekawych osobowości. Wtedy Polska poznała Tadeusza Rejtana, Józefa Wybickiego, Hugona Kołłątaja, Stanisława Staszica, Ignacego Dekerta czy marszałka sejmu Stanisława Małachowskiego. Za parę kolejnych lat rozbłyśnie jeszcze odwaga Tadeusza Kościuszki, a zabawowy bawidamek książę Poniatowski zmieni się we wzór rycerskości.
Przychodzi na myśl opisane przez Kazimierza Brandysa zestawienie dwóch znamienitych przedstawicieli rodu Sułkowskich. Oto jeden z Sułkowskich – uczestniczy w 1769 roku w spotkaniu w Nysie między Fryderykiem Pruskim a przyszłym cesarzem Austrii Józefem II i nie dostrzegł lub nie chciał dostrzec, że w czasie tego spotkania koronowanych zbójników omawiany jest pierwszy, mgławicowy jeszcze, projekt rozbioru Polski.
Jego krewniak Józef Sułkowski ponad dwie dekady później jest już płomiennym rewolucjonistą i człowiekiem chorym na Polskę. A jednocześnie jest na tyle silną indywidualnością, by zachwycić sobą samego Napoleona.
Gdyby wszystkie te postacie weszły na scenę polskiej polityki około 1760 roku, to może jeszcze udałoby się uratować naszą niepodległość. Ponury paradoks epoki saskiej polegał na tym, że ci, którzy czuli groźbę rozkładu, nie mieli na nic wpływu lub bili na alarm w niskonakładowych drukach.
Za sumę, którą potrafili przegrać w jedną noc młodzi polscy arystokraci w szulerniach Wenecji czy Wiednia, można by takich broszur wydać dziesiątki tysięcy. Tyle że ci, którzy z racji wykształcenia i wysokiego urodzenia powinni się zdobyć na refleksję nad stanem Polski – zachłysnęli się bardzo ciasno rozumianym pojęciem osobistej wolności. Czy dziś także ucieczka od polskości jest zapowiedzią jakichś nieszczęść? Z perspektywy stosunkowo sytej Europy XXI wieku łatwo takie ostrzeżenia wyszydzać. Problem tylko z tym, że w wypadku epoki saskiej „przestrogi dla Polski” nie były słuchane, gdy jeszcze mogły zmienić sytuację. A gdy się zaczęły już sprawdzać – był już mały margines możliwości odwrócenia negatywnych tendencji. Ot, polskie przekleństwo.