Chłopak z marzeniami na wyrost

Marcin Wrona to kolejny przedstawiciel pokolenia trzydziestokilkulatków, które odświeżyło ostatnio polskie kino. Na ekrany wszedł właśnie jego „Chrzest” – film znakomity, mocny, wywołujący w widzu niemal fizyczny ból

Publikacja: 30.10.2010 01:01

Chłopak z marzeniami na wyrost

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Dwaj przyjaciele z młodości. Kiedyś łączyły ich pasja wędkarska i sny o lepszym życiu. Ale nie potrafiąc wyrwać się z prowincji, zaczęli pracować dla mafii. Po latach znów się spotykają. Michał, aresztowany przez policję, sypnął. Potem uciekł do Warszawy, dorobił się, ożenił, ma przed sobą chrzest synka. Janek właśnie wyszedł z wojska. Ale „Chrzest” nie jest opowieścią o różnych drogach życiowych chłopaków z prowincji. To coś więcej. Michała odnalazła mafia. Wisi nad nim wyrok.

Obraz Marcina Wrony jest trzymającym w napięciu thrillerem, a jednocześnie opowieścią o przeszłości, która wraca do człowieka jak bumerang, o odpowiedzialności za własne życie, o miłości i wreszcie o trudnej, ale wielkiej męskiej przyjaźni. Są tu sceny perełki. Jak choćby ta, w której Michał zawozi do uśpienia swojego chorego na białaczkę i bardzo cierpiącego chorego psa. „Chcę, żebyś przy tym był” – mówi do przyjaciela. Po czym przytula psa, pomaga mu umrzeć. Janek podejdzie blisko, zrozumie, do czego zobowiązuje przyjaźń.

Wrona mnoży potwornie brutalne obrazy, a jednocześnie z niezwykłą wrażliwością obserwuje najsubtelniejsze uczucia. Wszystko tu tchnie prawdą. Przeraźliwa, nakręcona bez znieczulenia sekwencja, w której mafia wykonuje wyrok na starszym małżeństwie. I scena w ogródku urządzonym na dachu apartamentowca, gdy żegnający się z życiem bohater pali papierosa, patrząc na miasto, spełnienie jego młodzieńczych marzeń. Wrona umiejętnie zmienia rytm filmu, nie ma tu punktów słabych. Perfekcyjna robota, dopracowany scenariusz. Każda sytuacja, każdy gest mają znaczenie. Przejmujący obraz, o którym trudno zapomnieć.

– Kiedyś chciałem bawić się kinem. Ale potem pomyślałem: „Jeśli film nie będzie ważny dla mnie, dlaczego ma być ważny dla widza?” – mówi Marcin Wrona, laureat Srebrnych Lwów na ostatnim festiwalu filmowym w Gdyni.

Może to jest właśnie klucz do jego sukcesu.

– Nie lubię myśleć, że widz jest kretynem – dodaje. – I nie chcę robić filmów tylko po to, żeby pokazać, że aktorzy mają ładne zęby. Komercja jest potrzebna, ale w historii polskiego kina zostały takie filmy, jak „Ziemia obiecana” czy „Człowiek z marmuru”, a nie „Och, Karol”.

„Chrzest” jest dopiero drugim filmem fabularnym 37-letniego reżysera.

– Gdybym urodził się w Warszawie, pewnie miałbym większy dorobek – mówi. – Ale ja byłem chłopakiem z małego miasteczka, z marzeniami na wyrost. Do wszystkiego dochodziłem powoli, małymi krokami.

[srodtytul]Chory dom cudotwórcy[/srodtytul]

Wychował się w Tarnowie, w rozbitej rodzinie. – Nie miałem beztroskiego dzieciństwa – mówi. – Ale kiedy patrzę na nie z perspektywy, myślę, że te wczesne lata mnie zahartowały.

Był dzieckiem z trzeciego małżeństwa matki i drugiego małżeństwa ojca. Matka była ekonomistką, główną księgową, potem prezesem w firmie administrującej nieruchomościami. Ojciec odkrył w sobie nadprzyrodzone zdolności, pozwalające mu leczyć ludzi.

– Były lata 80., czas Harrisa, Kaszpirowskiego – wspomina Wrona. – Ludzie nie mieli zaufania do państwowej służby zdrowia, więc szukali pomocy u „uzdrowicieli”. Jeździłem z ojcem na ezoteryczne spędy, byłem na pielgrzymce do Częstochowy. Dziś już nie wiem, co było prawdą, a co hochsztaplerką i histerią. Ale wtedy widziałem kobiety wchodzące w trans albo chorych, którzy manifestacyjnie odrzucali kule czy zdejmowali czarne okulary.

Jednak cuda kończyły się po przekroczeniu progu własnego domu.

– Wspomnienie z dzieciństwa? – zastanawia się. – Chyba takie: mieszkamy razem, ale osobno. W domu są trzy pokoje, każdy zamyka się w swoim na klucz. Pamiętam rozmowy – o rozwodzie, eksmisji, prawach do dziecka. I uczucie koszmaru, gdy musiałem podjąć pierwszą ważną decyzję w życiu. Przyszli jacyś ludzie i pytali, kogo bardziej kocham i z kim chciałbym mieszkać. Najgorsze pytania, jakie można zadać dziecku. Miałem kilka lat, nawet nie chodziłem do szkoły.

Żył pomiędzy czarodziejskim światem ojca a piekłem, które było w domu. Coraz częściej nie potrafił wybaczyć ojcu, że leczył ludzi, a nie umiał uleczyć konfliktów we własnej rodzinie. Jako 18-latek całkiem zerwał z nim kontakt. Zadzwonił do niego dopiero po siedmiu latach, gdy przygotowywał film o konflikcie między dorastającym synem i ojcem „Człowiek magnes”. – Tam też ojciec odkrywał w sobie właściwości nadprzyrodzone – mówi. – Chciałem, żeby to nie był obraz oskarżycielski, lecz pojednawczy.

Wtedy, w Tarnowie, żyło mu się kiepsko. Chciał wyrwać się w świat. Przez dziesięć lat grał w koszykówkę w Unii Tarnów, zaczął nawet jeździć na zgrupowania kadry narodowej. Wierzył, że będzie pierwszym Polakiem w NBA. Ale się przetrenował. – Musiałem zrezygnować z marzeń sportowych, bo miałem poważną kontuzję. Poszedł mi kręgosłup – mówi.

Wtedy wymyślił sobie, że zostanie reżyserem. W technikum, w którym się uczył, przygotowywali filmik na studniówkę. Koledzy męczyli się, on od razu wiedział, jak ustawić sceny. I spodobało mu się.

– W mojej rodzinie ceniło się konkretne zawody: inżyniera, ekonomisty. Kiedy powiedziałem matce, że chcę iść na filmoznawstwo i reżyserię, to potem słyszałem, jak z przerażeniem zwierzała się koleżankom: „Ja nie wiem, co ten mój syn będzie robił... Chyba chce być artystą”.

[srodtytul]Z Katowic do Barcelony[/srodtytul]

W Krakowie, oddalonym tylko o 80 km od Tarnowa, odżył. – To był ważny czas – mówi. – Nie mogłem się nadziwić, że idę na uniwersytet, na zajęcia, na których oglądamy filmy i rozmawiamy o nich. W domu traktowano moje zainteresowania trochę jak fanaberię. Tu poznałem ludzi, którzy żyli kinem.

Na początku nosił w sobie kompleks chłopaka z prowincji. Ale szybko się zasymilował. Zwłaszcza że takich jak on, przyjezdnych, było tam wielu. Kraków ich wciągał.

– Mieszkanie w tym mieście jest inspirujące – mówi. – Wszedłem w środowisko artystów, również ludzi, którzy stworzyli potem „Ha! Art”. To był okres techno i subkultury cyberpunkowej. Oszalałem na punkcie postmodernizmu. Stale coś się działo.

Nikomu w rodzinie nie powiedział, że jedzie do Katowic zdawać na reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji. Bał się kompromitacji, nie chciał, żeby się z niego śmiali. Miał wtedy 25 lat. Dostał się z pierwszą lokatą.

– To były fajne studia – opowiada. – Zajęcia prowadzili Wojciech Marczewski, Leszek Wosiewicz, Filip Bajon, potem także Jerzy Stuhr. W szkole łódzkiej uczyli wtedy profesorowie z ogromnym dorobkiem, ale często od dawna nierobiący filmów. A język kina zmienia się szybko. My mieliśmy kontakt z artystami, którzy stale pracowali.

Studiował razem z Bartkiem Konopką, Andrzejem Jakimowskim, Magdaleną Piekorz, Marcinem Koszałką.

– To nie przypadek, że wszyscy mamy własny styl – mówi. – W Katowicach każdego traktowano indywidualnie. Nikt też nie roztaczał nad nami ochronnego parasola. Sami musieliśmy sobie organizować produkcje szkolnych etiud. Dzięki temu byliśmy potem lepiej przygotowani do walki na rynku niż absolwenci z Łodzi, którzy czuli się artystami, ale nie potrafili dbać o własne interesy.

Rok przed skończeniem szkoły, w 2001 roku, nakręcił „Człowieka magnes”. Film trafił na blisko 100 festiwali. A Wrona był zachłanny na świat. Tak samo jak na wiedzę. Po studiach w Krakowie i Katowicach zapisał się do Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Andrzeja Wajdy. Po drodze były jeszcze kursy scenariopisarstwa i praca na planie. Absolwenci szkół filmowych zwykle marzą o samodzielnym debiucie, on prosił Leszka Wosiewicza i Filipa Bajona, żeby zatrudnili go w swoich produkcjach jako asystenta. Tak trafił m.in. do „Przedwiośnia”.

– Projekty realizowane w szkole są tylko namiastką machiny produkcyjnej kina – uważa Wrona. – A duża ekipa jest jak żywy organizm, który trzeba poznać. Teraz, kiedy wychodzę na plan jako reżyser, umiem porozumieć się z każdym.

Z okazji wręczenia Europejskich Nagród Filmowych w 2004 roku w Barcelonie ośmiu młodych artystów miało zrealizować dwuminutowe filmiki-pocztówki pokazujące związki ich krajów z Hiszpanią. Wojciech Marczewski zaproponował, żeby Polskę reprezentował Wrona. Powstała etiudka „Telefono” o Patty Diphusie, która z budki dzwoni do Almodovara. Rozeszła się plotka, że z grającą Diphusę Ewą Kasprzyk rozmawiał sam hiszpański mistrz.

– To był parodysta – śmieje się Wrona. – Potem bałem się, czy Almodovar się o to drobne oszustwo nie obrazi, ale on był zachwycony. Gratulował mi, kupił prawa do tego filmiku i dołączył go do boksu ze swoimi filmami. Obecnie film jest też wyświetlany w metrze w Barcelonie.

[srodtytul]Chrzest reżysera[/srodtytul]

Po spektaklach teatru telewizji „Pasożyt”, „Skaza”, „Kolekcja” mówiło się już, że Wrona to zdolny facet, potrafiący i ludziom zajrzeć do duszy, i opowiedzieć o współczesnym świecie. Jednak jako fabularzysta zadebiutował „Moją krwią” dopiero jako 36-latek.

– Późno – przyznaje. – Ale nabrałem w tym czasie doświadczenia. Poza tym reżyser musi coś wiedzieć o życiu. „Moja krew” to film, w którym chciałem przybić własny stempel. Powydarzały mi się różne rzeczy, mogłem tę historię przepuścić przez siebie.

Zaczęło się od ogłoszenia prasowego: „Mężczyzna, którego życie jest zagrożone, pilnie poszukuje kobiety, mogącej urodzić jego dziecko”. Po przeczytaniu tego anonsu razem z Grażyną Trelą i Markiem Pruchniewskim napisali scenariusz o zawodowym pięściarzu, który nagle się dowiaduje, że ma przed sobą bardzo mało czasu. Wie, że za chwilę zniknie i nikt nie będzie o nim pamiętał. Chce zostawić po sobie ślad. Proponuje więc deal młodej Wietnamce z baru na Stadionie Dziesięciolecia. Ona urodzi jego dziecko, on zapewni jej polskie obywatelstwo.

„Moja krew” jest opowieścią o dojrzewaniu. Bo mimo rozmaitych perturbacji w relacjach z młodą Wietnamką szorstki facet chce kochać. I próbuje zabezpieczyć swojej kobiecie przyszłość. Tak jak umie.

Przemyślana forma, talent dokumentalisty w obserwowaniu świata wietnamskich emigrantów, kilka scen, przy których ciarki przechodzą po plecach, Eryk Lubos genialny jako zdegradowany, upokorzony bokser i jako żegnający się z życiem człowiek, w którym namiętności gasi poczucie wiszącego nad nim fatum.

– Przygotowując się do filmu, zacząłem uprawiać boks – mówi Marcin Wrona. – Żeby poznać Lubosa, zapisałem się tam, gdzie trenował. Lubię zresztą sporty walki, bo one mają bardzo określone zasady.

W tym filmie wystąpił też jako trener legendarny kickboxer Marek Piotrowski, o którym dokument „Wojownik” zrobił Jacek Bławut.

– Nagle okazało się, że życie pisze podobne historie – twierdzi Wrona. – To, co wymyśliliśmy przy biurku, wydarzyło się komuś naprawdę.

Jedna z historii z „Mojej krwi” stała się potem głównym wątkiem „Chrztu”.

– Chciałem zrobić film o wyborach. Bohater musiał kiedyś zdecydować, czy pójdzie w stronę łatwego pieniądza i stanie się przestępcą, czy w stronę dobra – ku rodzinie i przyzwoitej pracy. Ale też próbowałem pokazać, że czasem nie ma drogi powrotnej.

Mówi, że zna takie sytuacje z autopsji. Jego życie też mogło potoczyć się inaczej. Jeszcze w Tarnowie koledzy zaproponowali mu skok na komis. Fajne gadżety, niezła zabawa. Taka ułańska fantazja.

– Niewiele brakowało, a pojechałbym z nimi – mówi. – Na szczęście coś nade mną czuwało i nie zrobiłem tej głupoty. Tamte chłopaki jak raz miały kontakt z prawem, to teraz stale wracają do więzienia.

W „Chrzcie” pokazał polską mafię – facetów banalnych, ale potwornie groźnych. Jeden z bohaterów filmu, Janek, musiał zrozumieć, że z nimi nie ma żartów. Nakręcili jedną z najokrutniejszych scen w polskim kinie: przerażającą egzekucję wykonywaną przez gangsterów na starszym małżeństwie. Po tym morderstwie Janek upija się do nieprzytomności.

– Rozmawiałem z więźniami skazanymi za najcięższe zbrodnie – opowiada reżyser. – Wszyscy reagowali podobnie. Pili w samotności. Bali się. Jeden z nich powiedział mi, że po popełnieniu zbrodni, ukrywając się trzy miesiące, całymi nocami czuwał. Kiedy policja go złapała i trafił do celi, pierwszy raz od trzech miesięcy zasnął. Ci ludzie udają twardzieli, ale tak naprawdę niosą przez życie potworny balast. Zło osiada na ich psychice. Niektórzy nazywają to sumieniem.

„Chrzest” jest znakomicie zagrany.

– Obsadzając film, nie rozglądam się ani za sławami ekranu, ani za gwiazdkami serialowymi, ani nawet za aktorami wybitnymi – opowiada Marcin Wrona. – Szukam tych, którzy urodzili się do roli, a potem daję im totalną wolność. Nigdy nie mówię: „Ustaw się tutaj, powiedz kwestię, potem zrób krok do przodu”. Kręcę sceny długie, przynajmniej trzyminutowe. Wtedy aktor ma szansę zweryfikować swoje stany emocjonalne.

Efekty widać. Eryk Lubos za rolę w „Mojej krwi” dostał nagrodę Cybulskiego i nagrodę aktorską na festiwalu w Gdyni. Rok później wszystko się powtórzyło: gdyńskie jury za najlepszych aktorów roku uznało bohaterów „Chrztu” – Wojciecha Zielińskiego i Tomasza Schuchardta. Zieliński ma też nominację do lauru im. Cybulskiego.

[srodtytul]Squat i Hilton[/srodtytul]

W filmach Wrony wracają podobne motywy: dorastanie do odpowiedzialności za własne życie, przygotowywanie się do śmierci, męska przyjaźń. On sam mówi: – Nie ma znaczenia, czy film kończy się dobrze czy źle. Ważne, jaką podróż odbył bohater, czy zmienił się i dojrzał w sobie ludzkie wartości.

To nie są filmy autobiograficzne, ale ludzie, którzy Marcina Wronę znają, odnajdują w nich jego własne przeżycia i lęki. W czasie rozmowy z nim też wyłapuję te sygnały.

– Nie należę do ludzi szczególnie religijnych, z Bogiem częściej spotykam się w kinie lub w teatrze niż w kościele. Ale „Chrzest” jest połączeniem brutalności zła z archetypicznym pojęciem dobra. Nawiązaniem do historii Kaina i Abla. To łączenie skrajnych światów jest mi bliskie, bo przecież uczestniczyłem w czymś takim w dzieciństwie.

– Kiedy pracowałem nad swoimi filmami, ciężko chorowała moja mama. Trzy lata walczyła z nowotworem. Umarła w styczniu tego roku. Wniosłem do tych opowieści własny lęk odchodzenia i własną bezradność: dwoje ludzi chce być ze sobą, ale nie może.

– Rozumiem potrzebę przekazania swoich genów. W czasie kręcenia „Mojej krwi” chciałem założyć rodzinę, mieć dziecko. Ale życie to nie film.

Jego obsesją jest też granie ról społecznych.

– Ktoś ma dziecko i nagle staje się ojcem. Albo go udaje. Bo ludzie nieustannie coś udają. Dlatego w filmach najciekawsze są sceny, w których bohater jest sam. Wtedy jest najprawdziwszy.

Pewnie zresztą i on nie opowiada o wszystkim:

– Każdy się z czymś zmaga, ma historie, które wołałby, żeby nie przydarzyły się w jego życiu – mówi.

Co jakiś czas ucieka. Za socjalizmu szarość peerelowskiego Tarnowa ubarwiał sobie wyprawami do Jarocina. Wyrwać się za granicę nie było łatwo. Ale miał 16 lat, kiedy nastąpił przełom polityczny. W dorosłe życie wchodził już po 89 roku.

– Dla mnie to oznaczało wolność – mówi. – Mogłem wreszcie wyjeżdżać, kiedy tylko chciałem.

Dzisiaj, na festiwalach, mieszka w Hiltonach. Wtedy nie mógł myśleć nawet o młodzieżowym hostelu. Kiedy pierwszy raz pojechał autostopem do Paryża, przez tydzień nocował z bezdomnymi na Gare du Nord.

– Wszędzie na świecie o drugiej zamykają dworce i sprzątają je – wspomina. – Francuscy policjanci lubili takie zabawy: rzucali psu patyk nad śpiącymi kloszardami, a on biegł za tym patykiem, wszystkich budząc. Pamiętam też, jak pijany Cygan mierzył do mnie z gana, na szczęście nie strzelił.

W Amsterdamie mieszkał w squacie. Nielegalni mieszkańcy, w większości Polacy, powiesili na murze wielki baner „Kurwa mać!”. Holendrzy się przyglądali, nie wiedzieli, co to znaczy. Innym razem zatrzymał się w pofabrycznym squacie na przedmieściu.

– Nikt za nic nie płacił, toaleta była na zewnątrz, prysznic na dachu – wspomina. – Tak Polacy funkcjonowali wtedy na Zachodzie. Byliśmy marginesem Europy. Potem było już inaczej. Jego „Człowiek magnes” objechał pół świata, fabuły „Moja krew” i „Chrzest” też nieustannie są gdzieś zapraszane. Wrona właśnie wrócił z festiwali w San Sebastian, Toronto, Reykjaviku.

Te filmowe podróże to dla niego niezwykłe spotkania z ludźmi, którzy tworzą historię kina. Jest zaskoczony ich bezpośredniością.

– W Tribece, gdzie pokazywałem „Człowieka magnes”, spotkałem Roberta De Niro i Martina Scorsese. Rozmawialiśmy, De Niro zażartował, że jak będę miał ciekawy projekt, to w nim zagra. W Barcelonie poznałem Pedro Almodovara. Kiedy zobaczyliśmy się znowu dwa lata później, podczas gali Europejskich Nagród Filmowych w Warszawie, przypomniał mnie sobie. Zaproponował, żebym przysłał do jego firmy scenariusz. W Reykjaviku spotkałem Jima Jarmusha. On jest dla mnie papieżem niezależnego kina. Dał mi płytę ze swoją muzyką, powiedział, że robi teraz rockową operę, że lubi Polaków, bo kojarzy ich jako punkrockowców. I że chętnie przyjechałby do Polski. Zaprosił mnie do siebie, do Nowego Jorku. Ta otwartość jest cechą wielkich mistrzów. Podobną ma w sobie Wojciech Marczewski. Na drugim roku studiów dałem mu swój scenariusz. Po jakimś czasie zadzwonił, powiedział: „Wpadnij, pogadamy o tym tekście”.

Wrona podziwia tych gigantów kina. Nie odcina się od przeszłości, nie mówi, że kino zaczyna się od jego pokolenia.

– Moimi mistrzami są: Marczewski, Wajda, Bajon, Wosiewicz, Edward Żebrowski. Oni mnie wychowali – przyznaje.

[srodtytul]Można dostać w gębę[/srodtytul]

Dziś po podróżach wraca do Warszawy. Mieszka w niej od kilku lat.

– Nie jestem fanem tego miasta – mówi. – Ale są miejsca, które lubię: moją Saską Kępę, stadion, którego już nie ma, niektóre rejony Powiśla. Bo tam nie czuje się wielkomiejskiego tętna. Warszawa jest potwornie agresywna. Choć ma to swoje dobre strony: pobudza do działania.

Myśli więc o nowych projektach. Wyreżyserował serial telewizyjny „Ratownicy”, ale boi się popaść w rutynę.

– Na szczęście mogę sobie pozwolić, by nie przyjmować każdej propozycji – twierdzi. – Nie mam jeszcze rodziny do utrzymywania, jestem niezależny. Czasem tęsknię za stabilizacją, ale jednocześnie boję się jej. Mam sporo rzeczy do zrobienia.

Ma nadzieję, że powstanie trzecia część jego współczesnego tryptyku, tym razem bohaterkami filmu byłyby kobiety. Ale najpierw wyjedzie do Indii, żeby – jak mówi – „zresetować się”, a potem jeszcze spróbuje zrobić coś lżejszego, jaśniejszego. Bo zmaganie się z takimi filmami jak „Chrzest” kosztuje.

Jego marzenia chłopaka z Tarnowa też się zmieniły.

– Chciałbym kiedyś popracować za granicą, może w Anglii albo we Francji – mówi. – Skonfrontować się z tamtymi realiami rynkowymi, raz w życiu zrobić film, w którym miałbym duże możliwości finansowe, obsadowe, promocyjne.

Ale zaraz dodaje, że zawrót głowy mu nie grozi.

– Trenuję boks także po to, by nie poczuć się lepszym od innych – mówi. – Na ringu w każdej chwili można dostać w gębę i zejść na ziemię.

Dwaj przyjaciele z młodości. Kiedyś łączyły ich pasja wędkarska i sny o lepszym życiu. Ale nie potrafiąc wyrwać się z prowincji, zaczęli pracować dla mafii. Po latach znów się spotykają. Michał, aresztowany przez policję, sypnął. Potem uciekł do Warszawy, dorobił się, ożenił, ma przed sobą chrzest synka. Janek właśnie wyszedł z wojska. Ale „Chrzest” nie jest opowieścią o różnych drogach życiowych chłopaków z prowincji. To coś więcej. Michała odnalazła mafia. Wisi nad nim wyrok.

Obraz Marcina Wrony jest trzymającym w napięciu thrillerem, a jednocześnie opowieścią o przeszłości, która wraca do człowieka jak bumerang, o odpowiedzialności za własne życie, o miłości i wreszcie o trudnej, ale wielkiej męskiej przyjaźni. Są tu sceny perełki. Jak choćby ta, w której Michał zawozi do uśpienia swojego chorego na białaczkę i bardzo cierpiącego chorego psa. „Chcę, żebyś przy tym był” – mówi do przyjaciela. Po czym przytula psa, pomaga mu umrzeć. Janek podejdzie blisko, zrozumie, do czego zobowiązuje przyjaźń.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą