Zaczęło się od ogłoszenia prasowego: „Mężczyzna, którego życie jest zagrożone, pilnie poszukuje kobiety, mogącej urodzić jego dziecko”. Po przeczytaniu tego anonsu razem z Grażyną Trelą i Markiem Pruchniewskim napisali scenariusz o zawodowym pięściarzu, który nagle się dowiaduje, że ma przed sobą bardzo mało czasu. Wie, że za chwilę zniknie i nikt nie będzie o nim pamiętał. Chce zostawić po sobie ślad. Proponuje więc deal młodej Wietnamce z baru na Stadionie Dziesięciolecia. Ona urodzi jego dziecko, on zapewni jej polskie obywatelstwo.
„Moja krew” jest opowieścią o dojrzewaniu. Bo mimo rozmaitych perturbacji w relacjach z młodą Wietnamką szorstki facet chce kochać. I próbuje zabezpieczyć swojej kobiecie przyszłość. Tak jak umie.
Przemyślana forma, talent dokumentalisty w obserwowaniu świata wietnamskich emigrantów, kilka scen, przy których ciarki przechodzą po plecach, Eryk Lubos genialny jako zdegradowany, upokorzony bokser i jako żegnający się z życiem człowiek, w którym namiętności gasi poczucie wiszącego nad nim fatum.
– Przygotowując się do filmu, zacząłem uprawiać boks – mówi Marcin Wrona. – Żeby poznać Lubosa, zapisałem się tam, gdzie trenował. Lubię zresztą sporty walki, bo one mają bardzo określone zasady.
W tym filmie wystąpił też jako trener legendarny kickboxer Marek Piotrowski, o którym dokument „Wojownik” zrobił Jacek Bławut.
– Nagle okazało się, że życie pisze podobne historie – twierdzi Wrona. – To, co wymyśliliśmy przy biurku, wydarzyło się komuś naprawdę.
Jedna z historii z „Mojej krwi” stała się potem głównym wątkiem „Chrztu”.
– Chciałem zrobić film o wyborach. Bohater musiał kiedyś zdecydować, czy pójdzie w stronę łatwego pieniądza i stanie się przestępcą, czy w stronę dobra – ku rodzinie i przyzwoitej pracy. Ale też próbowałem pokazać, że czasem nie ma drogi powrotnej.
Mówi, że zna takie sytuacje z autopsji. Jego życie też mogło potoczyć się inaczej. Jeszcze w Tarnowie koledzy zaproponowali mu skok na komis. Fajne gadżety, niezła zabawa. Taka ułańska fantazja.
– Niewiele brakowało, a pojechałbym z nimi – mówi. – Na szczęście coś nade mną czuwało i nie zrobiłem tej głupoty. Tamte chłopaki jak raz miały kontakt z prawem, to teraz stale wracają do więzienia.
W „Chrzcie” pokazał polską mafię – facetów banalnych, ale potwornie groźnych. Jeden z bohaterów filmu, Janek, musiał zrozumieć, że z nimi nie ma żartów. Nakręcili jedną z najokrutniejszych scen w polskim kinie: przerażającą egzekucję wykonywaną przez gangsterów na starszym małżeństwie. Po tym morderstwie Janek upija się do nieprzytomności.
– Rozmawiałem z więźniami skazanymi za najcięższe zbrodnie – opowiada reżyser. – Wszyscy reagowali podobnie. Pili w samotności. Bali się. Jeden z nich powiedział mi, że po popełnieniu zbrodni, ukrywając się trzy miesiące, całymi nocami czuwał. Kiedy policja go złapała i trafił do celi, pierwszy raz od trzech miesięcy zasnął. Ci ludzie udają twardzieli, ale tak naprawdę niosą przez życie potworny balast. Zło osiada na ich psychice. Niektórzy nazywają to sumieniem.
„Chrzest” jest znakomicie zagrany.
– Obsadzając film, nie rozglądam się ani za sławami ekranu, ani za gwiazdkami serialowymi, ani nawet za aktorami wybitnymi – opowiada Marcin Wrona. – Szukam tych, którzy urodzili się do roli, a potem daję im totalną wolność. Nigdy nie mówię: „Ustaw się tutaj, powiedz kwestię, potem zrób krok do przodu”. Kręcę sceny długie, przynajmniej trzyminutowe. Wtedy aktor ma szansę zweryfikować swoje stany emocjonalne.
Efekty widać. Eryk Lubos za rolę w „Mojej krwi” dostał nagrodę Cybulskiego i nagrodę aktorską na festiwalu w Gdyni. Rok później wszystko się powtórzyło: gdyńskie jury za najlepszych aktorów roku uznało bohaterów „Chrztu” – Wojciecha Zielińskiego i Tomasza Schuchardta. Zieliński ma też nominację do lauru im. Cybulskiego.
[srodtytul]Squat i Hilton[/srodtytul]
W filmach Wrony wracają podobne motywy: dorastanie do odpowiedzialności za własne życie, przygotowywanie się do śmierci, męska przyjaźń. On sam mówi: – Nie ma znaczenia, czy film kończy się dobrze czy źle. Ważne, jaką podróż odbył bohater, czy zmienił się i dojrzał w sobie ludzkie wartości.
To nie są filmy autobiograficzne, ale ludzie, którzy Marcina Wronę znają, odnajdują w nich jego własne przeżycia i lęki. W czasie rozmowy z nim też wyłapuję te sygnały.
– Nie należę do ludzi szczególnie religijnych, z Bogiem częściej spotykam się w kinie lub w teatrze niż w kościele. Ale „Chrzest” jest połączeniem brutalności zła z archetypicznym pojęciem dobra. Nawiązaniem do historii Kaina i Abla. To łączenie skrajnych światów jest mi bliskie, bo przecież uczestniczyłem w czymś takim w dzieciństwie.
– Kiedy pracowałem nad swoimi filmami, ciężko chorowała moja mama. Trzy lata walczyła z nowotworem. Umarła w styczniu tego roku. Wniosłem do tych opowieści własny lęk odchodzenia i własną bezradność: dwoje ludzi chce być ze sobą, ale nie może.
– Rozumiem potrzebę przekazania swoich genów. W czasie kręcenia „Mojej krwi” chciałem założyć rodzinę, mieć dziecko. Ale życie to nie film.
Jego obsesją jest też granie ról społecznych.
– Ktoś ma dziecko i nagle staje się ojcem. Albo go udaje. Bo ludzie nieustannie coś udają. Dlatego w filmach najciekawsze są sceny, w których bohater jest sam. Wtedy jest najprawdziwszy.
Pewnie zresztą i on nie opowiada o wszystkim:
– Każdy się z czymś zmaga, ma historie, które wołałby, żeby nie przydarzyły się w jego życiu – mówi.
Co jakiś czas ucieka. Za socjalizmu szarość peerelowskiego Tarnowa ubarwiał sobie wyprawami do Jarocina. Wyrwać się za granicę nie było łatwo. Ale miał 16 lat, kiedy nastąpił przełom polityczny. W dorosłe życie wchodził już po 89 roku.
– Dla mnie to oznaczało wolność – mówi. – Mogłem wreszcie wyjeżdżać, kiedy tylko chciałem.
Dzisiaj, na festiwalach, mieszka w Hiltonach. Wtedy nie mógł myśleć nawet o młodzieżowym hostelu. Kiedy pierwszy raz pojechał autostopem do Paryża, przez tydzień nocował z bezdomnymi na Gare du Nord.
– Wszędzie na świecie o drugiej zamykają dworce i sprzątają je – wspomina. – Francuscy policjanci lubili takie zabawy: rzucali psu patyk nad śpiącymi kloszardami, a on biegł za tym patykiem, wszystkich budząc. Pamiętam też, jak pijany Cygan mierzył do mnie z gana, na szczęście nie strzelił.
W Amsterdamie mieszkał w squacie. Nielegalni mieszkańcy, w większości Polacy, powiesili na murze wielki baner „Kurwa mać!”. Holendrzy się przyglądali, nie wiedzieli, co to znaczy. Innym razem zatrzymał się w pofabrycznym squacie na przedmieściu.
– Nikt za nic nie płacił, toaleta była na zewnątrz, prysznic na dachu – wspomina. – Tak Polacy funkcjonowali wtedy na Zachodzie. Byliśmy marginesem Europy. Potem było już inaczej. Jego „Człowiek magnes” objechał pół świata, fabuły „Moja krew” i „Chrzest” też nieustannie są gdzieś zapraszane. Wrona właśnie wrócił z festiwali w San Sebastian, Toronto, Reykjaviku.
Te filmowe podróże to dla niego niezwykłe spotkania z ludźmi, którzy tworzą historię kina. Jest zaskoczony ich bezpośredniością.
– W Tribece, gdzie pokazywałem „Człowieka magnes”, spotkałem Roberta De Niro i Martina Scorsese. Rozmawialiśmy, De Niro zażartował, że jak będę miał ciekawy projekt, to w nim zagra. W Barcelonie poznałem Pedro Almodovara. Kiedy zobaczyliśmy się znowu dwa lata później, podczas gali Europejskich Nagród Filmowych w Warszawie, przypomniał mnie sobie. Zaproponował, żebym przysłał do jego firmy scenariusz. W Reykjaviku spotkałem Jima Jarmusha. On jest dla mnie papieżem niezależnego kina. Dał mi płytę ze swoją muzyką, powiedział, że robi teraz rockową operę, że lubi Polaków, bo kojarzy ich jako punkrockowców. I że chętnie przyjechałby do Polski. Zaprosił mnie do siebie, do Nowego Jorku. Ta otwartość jest cechą wielkich mistrzów. Podobną ma w sobie Wojciech Marczewski. Na drugim roku studiów dałem mu swój scenariusz. Po jakimś czasie zadzwonił, powiedział: „Wpadnij, pogadamy o tym tekście”.
Wrona podziwia tych gigantów kina. Nie odcina się od przeszłości, nie mówi, że kino zaczyna się od jego pokolenia.
– Moimi mistrzami są: Marczewski, Wajda, Bajon, Wosiewicz, Edward Żebrowski. Oni mnie wychowali – przyznaje.
[srodtytul]Można dostać w gębę[/srodtytul]
Dziś po podróżach wraca do Warszawy. Mieszka w niej od kilku lat.
– Nie jestem fanem tego miasta – mówi. – Ale są miejsca, które lubię: moją Saską Kępę, stadion, którego już nie ma, niektóre rejony Powiśla. Bo tam nie czuje się wielkomiejskiego tętna. Warszawa jest potwornie agresywna. Choć ma to swoje dobre strony: pobudza do działania.
Myśli więc o nowych projektach. Wyreżyserował serial telewizyjny „Ratownicy”, ale boi się popaść w rutynę.
– Na szczęście mogę sobie pozwolić, by nie przyjmować każdej propozycji – twierdzi. – Nie mam jeszcze rodziny do utrzymywania, jestem niezależny. Czasem tęsknię za stabilizacją, ale jednocześnie boję się jej. Mam sporo rzeczy do zrobienia.
Ma nadzieję, że powstanie trzecia część jego współczesnego tryptyku, tym razem bohaterkami filmu byłyby kobiety. Ale najpierw wyjedzie do Indii, żeby – jak mówi – „zresetować się”, a potem jeszcze spróbuje zrobić coś lżejszego, jaśniejszego. Bo zmaganie się z takimi filmami jak „Chrzest” kosztuje.
Jego marzenia chłopaka z Tarnowa też się zmieniły.
– Chciałbym kiedyś popracować za granicą, może w Anglii albo we Francji – mówi. – Skonfrontować się z tamtymi realiami rynkowymi, raz w życiu zrobić film, w którym miałbym duże możliwości finansowe, obsadowe, promocyjne.
Ale zaraz dodaje, że zawrót głowy mu nie grozi.
– Trenuję boks także po to, by nie poczuć się lepszym od innych – mówi. – Na ringu w każdej chwili można dostać w gębę i zejść na ziemię.