Olewicz twórca przebojów „Perfectu”

Bogdan Olewicz, autor najsłynniejszych przebojów Perfectu, opowiada o piwnicy, w której był alpagi łyk i dyskusje po świt oraz o dziewczynie z twarzą Poli Raksy

Publikacja: 31.12.2010 00:01

Olewicz twórca przebojów „Perfectu”

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Bogdan Olewicz po napisaniu tekstu piosenki tygodniami wymienia zdania i słowa na inne – trafniejsze. Podczas rozmowy prezentuje zgoła odmienny rodzaj mistrzostwa – precyzję dygresji. Opowiadając, w przemyślany sposób zatacza koło, żeby zaskoczyć rozmówcę nieoczekiwaną pointą.

Polubiłem ten rodzaj narracji, a nawet próbuję ją naśladować. W „Nie mogę ci wiele dać” Bogdan Olewicz wspomina McCartneya but. Otóż kiedy autor „Autobiografii” mieszkał na warszawskim Muranowie, Paul McCartney wprowadził się do londyńskiej kamienicy przy 57 Wimpole Street. Mieszkał tam w latach 1964 – 1966 i skomponował wiele piosenek, m.in. „All My Loving” i „We Can Work It out”. Wszystkie te piosenki dedykował Jane Asher, narzeczonej, aktorce i modelce, która w tym czasie zagrała w komedii „Alfie” u boku Michaela Caine’a. Jej brat, producent Peter Asher, członek duetu Peter and Gordon, został później sparodiowany w serii „Austin Powers”. W 1965 r. Bogdan Olewicz znalazł się na imprezie, której gospodarzami było rodzeństwo Asherów. Ten kaprys losu był niezwykłym przeżyciem, choć ani McCartneya, ani Jane tam nie było. Był ktoś inny, ale o tym za chwilę.

[srodtytul]Gdzie jest Marianne?[/srodtytul]

Rodzina Olewicza pochodzi ze Lwowa. W mieszkaniu na Muranowie odbywały się spotkania lwowiaków, śpiewało się piosenki batiarów. Wuj Bogdana, do którego można było się przyznać dopiero po 1956 r., „kiedy darowano reszty kar”, wyszedł ze Lwowa wojenną ścieżką w 1939 roku przez Rumunię do Anglii, gdzie skończył studia medyczne.

– Miał szczęście – wspomina Olewicz. – Był jednym z żołnierzy zrzuconych desantem pod Arnhem, gdzie oddziały generała Sosabowskiego wpadły w niemiecką zasadzkę, co pokazuje film „O jeden most za daleko”. Przeżył. Ożenił się. Miał praktykę w Walii. Odwiedzali go kolejni krewni z Polski. W 1965 r. przyszła kolej na mnie.

Bogdan Olewicz, przyszły anglista, pojechał po pierwszym roku studiów podciągnąć się z języka. Pasierbica wuja należała do londyńskiej bohemy. Chodziła do London School of Arts, skąd w latach 60. wyszła połowa ówczesnej branży muzycznej.

– Na koniec mojego pobytu, w październiku 1965 r., Jan postanowiła pokazać mi również „swinging London”. Chodziliśmy na koncerty do klubu Marquee, gdzie zaczynali i grali wszyscy najwięksi – od Stonesów po Pink Floydów. Zamiast Manfreda Manna zobaczyłem The Yardbirds i Spencer David Group. Na koncercie Jan spotkała kolegę malarza-muzyka. Szedł na imprezę Asherów! Zabrał nas ze sobą. Pomimo późnej pory w ogromnym mieszkaniu było jeszcze mnóstwo ludzi. Zostałem przedstawiony jako „czerwony teenager” zza żelaznej kurtyny. Zamieniłem kilka zdań o Dylanie z Peterem Asherem. Potem ktoś pokazał nam Cynthię Lennon. Nie rozumiałem jeszcze, dlaczego jej obecność była sensacją towarzyską. Rozglądałem się za Marianne Faithfull, w której się kochałem. Marzyłem o jej autografie na singlu „Summer Nights”. Ale i tak czułem się jak w bajce.

Być może właśnie to zdarzenie ugruntowało determinację, którą później Bogdan Olewicz zdefiniował w zdaniu „Mieć u stóp cały świat, wszystkiego w bród”.

– Życie, jakie zobaczyłem w Londynie, było ciekawsze niż chodzenie na ósmą do biura lub praca belfra. Pojąłem też, że podobnie jak w Polsce o sukcesie decydowały znajomości i układy towarzyskie. To mi nie leżało. Bardziej odpowiadał mi totalny bunt, bezkompromisowa rewolta. Chciałem się wykrzyczeć, wytupać, wywrzeszczeć w jazgocie gitar. Dlatego od Beatlesów wolałem Stonesów.

[srodtytul]Chata i szkło[/srodtytul]

Ojciec, Bóg wie gdzie, martenowski stawiał piec”. – Po przeżyciach w zajętym przez ZSRR Lwowie ojciec pozostał zdeklarowanym antykomunistą, nie chciał się zapisać do partii i drogę do pewnych stanowisk miał zamkniętą. Był cenionym specjalistą i z poczucia obywatelskiego obowiązku odbudowywał kraj i rozbudowywał przemysł. Zaliczył chyba wszystkie wielkie budowy socjalizmu – Nową Hutę, Turoszów, Płock, Kozienice, Puławy, Katowice. Często nie było go w domu.

Linijka: „Mnie paznokieć z palca zszedł”, brzmi enigmatycznie. – Rodzina twierdziła, że słoń nadepnął mi na ucho. Każdy chłopak marzył, żeby grać w jakimś zespole. Tych amatorskich było tysiące. Jedynym instrumentem, który wydawało mi się, że będę mógł opanować, była gitara basowa, bo miała o dwie struny mniej niż rytmiczna. Okazało się, że mam za krótkie palce, i „paznokieć z palca zszedł”. Z zespołu mnie wypieprzono. Nie wiedziałem, że mój los był zdeterminowany: podobno po moim urodzeniu babka obejrzała mnie i powiedziała: „Ach, ma płaski łokieć – będzie pisarzem!”.

„A w sobotnią noc/Był Luksemburg, chata, szkło/Jakże się chciało żyć!”. – Myślę, że Radio Luxembourg i płyty były moją szkołą muzyczną. Dźwięk na falach średnich pływał. Żeby wycisnąć rock and rolla z bakelitowego Pioniera, trzeba było rozciągnąć antenę po całym pokoju. „Blue Suede Shoes” zawdzięczam pani Malinie Zasadzińskiej, która robiła muzyczną oprawę „Muzyki i aktualności”. Audycja była propagandowa, jednak grali zachodnią muzykę. Śmiano się z Elvisa Presleya, „szofera z Teksasu”, a potem grano jego hit. Polityczne komentarze puszczaliśmy mimo uszu, czekaliśmy na muzę.

„W mej piwnicy był nasz klub”. Na Świerczewskiego 82a, pod delikatesami. Nazywał się Kapitol.

– Pierwowzór urządził kolega na Karmelickiej. Zniósł tam radio, stare kanapy. Pomalował na czerwono lampy. Śmierdziało szczurami, ale kogo to obchodziło! Można było zniknąć z domu, skoczyć po flaszkę do dziada. Pociągnąć alpagi łyk, dyskutować po świt, grać muzykę i zapraszać dziewczyny.

Dziadami byli ajenci, którzy prowadzili dziadownie, czyli małe sklepiki wbite w partery bloków i kamienic, gdzie można było kupić wino i piwo.

– Dziad miał tę przewagę, że nie zamykał o 19, tylko o 22. Dziad się starał. U dziada można było kupić tunezyjską gelalę. Lepszą od sofii, choć kosztowała ok. 30 zł. Za wino patykiem pisane trzeba było zapłacić 23 zł – stąd ksywka J-23 inspirowana pseudonimem Klossa. Win po 17 zł lepiej było nie tykać. Z moim kolegą z Muranowa prowadziliśmy nawet ranking win. Trunek, który nas powalił, nazywał się Diablok Lubuski.

Kolegą był „Mogiel” – Andrzej Mogielnicki. Dwóch najważniejszych polskich tekściarzy, którzy napisali klasyczne piosenki Perfectu, Lady Pank i Budki Suflera, mieszkało w tej samej dzielnicy.

– Nasze relacje były towarzyskie, a jednocześnie intelektualnie bojowe. Nie można przecież obcować ze sobą wiele godzin, nie sprzeczając się, nie kłócąc. Mogiel siedział bardziej w jazzie, a ja w popie i rhythm and bluesie.

[srodtytul]Hymn Himilsbacha[/srodtytul]

Tym trzecim z frazy: „Było nas trzech/W każdym z nas inna krew”, jest Zbigniew Hołdys. Ale na niego nie przyszedł jeszcze moment w opowieści pełnej skoków w czasie. Bogdan Olewicz po namyśle dodaje:

– Właściwie to było nas czterech. Bo „Autobiografia” poskładana jest z kilku życiorysów. Tym czwartym jest Maciek Zajączkowski, dziś specjalista od technologii mikroprocesorowych. Obecnie rezyduje w Idaho, pracuje dla Motoroli i innych firm. Mieszkali w obrębie kilku ulic, pomiędzy Ogrodową i Nowolipkami.

Teraz będzie dygresja. Muranowsko-anglistyczna: Bogdan Olewicz postanowił się odciąć od rzeczywistości za oknem. Choć to, co za oknem, okaże się jeszcze zaskakująco ważne. Ale nie uprzedzajmy faktów.

– Chciałem stworzyć sobie wyimaginowany świat, z ulubionymi książkami i muzyką, w którym jest mi dobrze. Mogłem czytać i słuchać po angielsku, dlatego PRL stał się jeszcze mniej dotkliwy. Pochłaniałem głównie amerykańską literaturę, angielską poznałem na seminarium profesora Grzegorza Sinki. Moim credo była piosenka Paula Simona „I Am a Rock” – „Jestem skałą”, z fragmentem: „Skała nie czuje bólu, a wyspa nigdy nie płacze”.

W trakcie studiów Bogdan Olewicz wszedł w ruch piosenki studenckiej. Stworzył spółkę autorsko-kompozytorską z Jankiem Pileckim. Napisali piosenkę pod tytułem... „Za moim oknem”. Zaśpiewała ją w konkursie mało komu znana studentka AWF Maryla Rodowicz. Odniosła sukces i piosenka miała trafić do „Telewizyjnej listy przebojów”. Zamiast tego Olewicz znalazł się na dywaniku u ważnej pani z telewizji.

– Najpierw powiedziała, że trzeba zmienić tekst, bo pewne rzeczy nie przejdą. Które? – zapytałem. Od słowa do słowa potoczyła się rozmowa. Skończyła się krzykami pani o tym, że wie, jaka była ta przedwojenna ziemiańska Polska, i że mnie, „wywrotowca”, zapamięta. Nie podobało jej się zdanie, że za moim oknem świat się nie zmienia. Zrozumiałem, że nawet poetycka półka nie jest bezpieczna.

Dzięki Pileckiemu powstało Studenckie Studio Piosenki w Hybrydach, które mieściły się wtedy na Mokotowskiej. Skupiało wielu znanych dziś twórców i wykonawców.

– Ale po gorącej wiośnie 1968 roku bywało tam tylu szpicli, że nie wiadomo było, z kim się rozmawia. Pewne numery uchodziły tylko Jasiowi Himilsbachowi. Na prowokację odpowiadał prowokacją. Na przykład wchodził na próbę i wołał: „Zagrajcie mi »Jeszcze Polska nie zginęła«”. Stawał pod ścianą, podnosił ręce do góry, wydawał odgłos strzelającego karabinu i osuwał się na ziemię.

[srodtytul]Czteroślad Sokorskiego[/srodtytul]

Zbyszek Hołdys trafił do „Autobiografii”, dopiero gdy Olewicz z Pileckim i Studiem Piosenki znaleźli przystań w Klubie Medyk na Oczki. Pierwszą piosenką, jaką napisali razem, było „O tobie, jesieni i innych rzeczach” dla Elizy Grochowieckiej, znanej potem z grupy Andrzej i Eliza. Utwór został nagrany i wydany na płycie.

– Razem z medykowską Grupą RH- zdobyłem kilka nagród na festiwalach i przeglądach studenckich, ale pierwszy poważny moment samouwielbienia przeżyłem, kiedy trzymałem w rękach debiutancki longplay Andrzeja i Elizy „Drzewo rodzinne” napisany z Andrzejem Rybińskim i Zbyszkiem, który został gitarzystą w tym zespole. Pierwszy LP do kolekcji z moim nazwiskiem na okładce! Owszem, miałem Bambino, z 500 pocztówek muzycznych, magnetofon szpulowy, trochę taśm, dobry NRD-owski gramofon i kilka zachodnich płyt – „zamiast nowej pary jeans”.

Musimy wyjaśnić, że w tej linijce ukryta jest nie tylko informacja o muzycznej modzie, ale też chęć słuchania muzyki dobrej jakości i rozgryzienia technologii nagrań. To właśnie dlatego Bogdan Olewicz, pomimo odpracowywania studiów jako nauczyciel angielskiego w liceum, chętnie brał zlecenia opieki nad nagraniami dla Studia Rytm, które odbywały się w nocnych porach.

– Na własne oczy zobaczyłem znajdujący się w Studio S-1 magnetofon czterośladowy. Cacko! Na nim zaś wisiała opieczętowana kartka podpisana przez prezesa Radiokomitetu Włodzimierza Sokorskiego: „Pod żadnym pozorem nie udostępniać czterośladu bigbitowcom”.

W połowie lat 70. pojawił się Ryszard Poznakowski z propozycją, by Olewicz przyłączył się do autorów piszących dla dużej grupy popularnych wykonawców.

– Zadałem sobie pytanie, czy będzie co do gęby włożyć... I zwolniłem się z pracy.

Wielu fanów Perfectu nie zdaje sobie sprawy, że Olewicz napisał takie przeboje, jak „Jesteś lekiem na cało zło”, „Modlitwa o miłość prawdziwą” i „Deszcz w Cisnej” dla Krystyny Prońko, „A kto się kocha w tobie”, „Julia i ja” i „Żegnaj, lato, na rok” dla Zdzisławy Sośnickiej czy choćby „Moje jedyne marzenie” i „Tylko mnie poproś do tańca” dla Anny Jantar. Ale największym bodaj hitem było „Pamiętam ciebie z tamtych lat” Krzysztofa Krawczyka.

– To bardzo dojrzała i świetnie wykonana produkcja – dzieło wybitnego kompozytora i aranżera Wojciecha Trzcińskiego. Hitowa melodia, amerykańskie chórki, parlando ze złotego okresu Elvisa. Kartka z tekstem wisiała u mnie w kuchni przez miesiąc. Kiedy jadłem posiłek, patrzyłem na słowa i wykreślałem to, co było zbyt wydumane, za mało komercyjne. Obojętne, jak sobie potem kabareciarze z nas żartowali, jest to wielki hit Krzysztofa Krawczyka, który chodzi dziś w aureoli sławy megagwiazdy. Doceniono i jego talent.

Moja uczciwość zawodowa polega na tym, że piszę tylko dla tych, których znam, bo tylko wtedy czuję, jakie słowa przechodzą im przez gardło bez bólu. Dla każdego wykonawcy otworzyłem w moim sercu i mózgu szufladę z jej/jego profilem leksykalnym i emocjonalnym. Żeby Zdzisława Sośnicka nie śpiewała stylem Wojtka Gąssowskiego, a Urszula nie naśladowała poetyki Krystyny Prońko. To poważne wyzwanie i ból głowy, jeśli weźmie się pod uwagę tę niemałą grupę wykonawców, z którymi miałem szczęście pracować. Szczególnie że 99 proc. tekstów powstało do gotowej muzyki. Szczególny to rodzaj łamigłówki. Rola autora jest rolą służebną i zawsze staram się być obecny na nagraniu wokali. Jeśli coś brzmi fałszywie lub niezgrabnie – wymieniam słowa na inne.

[srodtytul]Woodstock w gabinetach[/srodtytul]

Zatoczyliśmy kolejne koło, a teraz będzie konkluzja. – Przez te wszystkie lata gdzieś na dnie duszy wierzyłem, że pojawi się polska supergrupa i powstaną prawdziwe rockowe songi opisujące rzeczywistość i stany emocjonalne w odmiennej stylistyce i poetyce, którą przyjdzie stworzyć. Gdy powstał Perfect – marzenie się spełniło. Coś się we mnie odetkało.

Jednak kiedy wyszła pierwsza płyta z „Nie płacz, Ewka”, „Chcemy być sobą”, „Lokomotywą z ogłoszenia”, „Bla, bla, bla” i „Obracam w palcach złoty pieniądz”, nikt nie miał poczucia, że powstał jeden z najważniejszych polskich albumów. To samo zdziwienie towarzyszyło przyjęciu „Autobiografii” i legendzie, jaką obrosła.

– Zaszyfrowane w niej wątki biograficzne nadal noszę w pamięci, ale nigdy nie myślałem, że tekst będzie tak szczegółowo analizowany. Czasem nie mogę pojąć, co w nim fascynuje tak wiele pokoleń słuchaczy.

Odpowiedź jest prosta: rock był obyczajowy, miłosny, ale nikt wcześniej nie pokusił się o stworzenie historycznego fresku.

– Hołdys podrzucał mi muzykę na kasetach. Rybka „Autobiografii” nagrana na gitarze akustycznej nie była fascynującym utworem. Wolne tempo, długa balladowa fraza. Napociłem się, zanim znalazłem pomysł. Przygody z cenzurą nauczyły mnie, że trzeba znaleźć chytry sposób na opisanie rzeczywistości. Opowiedziałem historię człowieka dochodzącego do zwrotnego punktu w życiu. Poprzez jego biografię naszkicowałem 30 lat subiektywnej historii kraju.

Ale pierwszym wielkim przebojem Perfectu był ballada „Nie płacz, Ewka”. Ach, te dziewczyny z piosenek Olewicza. Muszę o nie zapytać.

– Poli Raksy twarz miała blondynka, która mieszkała na moim podwórku. Wszyscyśmy się w niej kochali. Tak się nawzajem pilnowaliśmy, że poderwał ją ktoś z innej dzielnicy. Potem wyjechała. A Ewka też istnieje naprawdę. Nawet dwie Ewki. Zbyszek pewnie nie dopuszczał myśli, że tytułową bohaterką mogła być inna niż jego dziewczyna. A ja do mojej Ewki kierowałem te gorzkie refleksje, nawiązując do piosenki The Doors „Love Street”: „Po ulicy Miłość hula wiatr/Wśród rozbitych szyb/ Patrz poeci śliczni prawdy sens/ Roztrwonili w grach/ W półlitrówkach pustych SOS/Wysyłają w świat”.

– Byłem niezbyt ortodoksyjnym hipolem. Nosiłem koszulę w kwiaty, długie włosy, peleryny i okulary lenonki z kolorowymi szkłami. Mieszkałem chwilę w komunie na Białostocczyźnie, bo nie miałem na bilet do San Francisco. Moje pokolenie odczuwało potrzebę zmiany świata, bo stał się zbyt materialistyczny i dążący do nuklearnej zagłady. Dzieci kwiaty pozornie przegrały w Altamont, gdy strzelano na koncercie Stonesów. Walkę o ideały zamieniły na walkę o rynki zbytu dla swoich produktów.

Zdaniem Olewicza „telewizor, meble, mały fiat” to dziś wspomnienie konsumpcyjnego wzorca PRL-owskiej przeszłości. Teraz gra idzie o pozycję na liście Forbesa.

– Dziś zdjęcia z błotnej kąpieli w Woodstock dumnie zdobią gabinety korporacyjnych prezesów w Nowym Jorku czy Londynie.

„Hej prorocy z moich gniewnych lat, obrastacie w tłuszcz/Już was w swoje szpony dopadł szmal/Zdrada płynie z ust”. – A jednak w odróżnieniu od generacji, która teraz doszła do głosu, potrafiliśmy czekać. Zaciskaliśmy pasa, żeby najpierw coś przeżyć, czegoś dokonać – a dopiero potem mieć.

[srodtytul]Trzecia dekada[/srodtytul]

Bogdan Olewicz ma pesymistyczne przemyślenia na temat przyszłości rodzimego show-biznesu. – Strat będących rezultatem działalności wielkich korporacji fonograficznych na rynkach lokalnych nie da się szybko odrobić. Głównym celem filii jest sprzedaż zagranicznego katalogu utworów kosztem lokalnych. Nie potrafię znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego polscy twórcy nie zwierają szeregów, żeby zaciekle walczyć o ustawowe gwarancje obecności polskiej twórczości w mediach. Dlaczego pomimo tylu utalentowanych ludzi od lat nie udało się stworzyć i wystawić oryginalnego polskiego musicalu? Czy stać nas tylko na kupowanie licencji i formatów? Globalizacja zjawisk i produktów kulturowych jest dla nas niebezpieczna. Mówimy i tworzymy w trudnym języku i niewielu cudzoziemców się go nauczy. Jeżeli nastąpi jeszcze większa integracja gospodarcza, za 100 lat w użyciu pozostanie tylko kilkanaście języków. Dlatego UNESCO zorganizowało akcję mającą na celu ochronę różnorodności kulturowej. Rząd polski był jednym z ostatnich, które podpisały tę deklarację.

Najważniejsza dla Olewicza jest komunikacja z kilkoma pokoleniami fanów Perfectu. Na koncerty przychodzą zarówno nastolatki, jak i sześćdziesięciolatki.

– To był mój kamień u szyi, kiedy pisałem teksty na nową płytę „XXX”. Nie miałem przed oczyma jednego adresata – tylko kilku. Po rozmowach z Darkiem Kozakiewiczem postanowiliśmy, że płyta nie będzie stylistycznie zwarta, tylko gatunkowo różnorodna. Czekam do wiosny, aż kilka nowych piosenek znajdzie się w ramówce koncertowej. Pójdę obejrzeć reakcję widowni: czy śpiewają z Markowskim automatycznie, czy też identyfikują się z tym, co napisałem.

Poprzednie sprawdziany wypadły pomyślnie. Repertuarowy kanon stworzony ze Zbigniewem Hołdysem uzupełniły nowsze przeboje – „Kołysanka dla nieznajomej” czy „Niepokonani”.

– Ze Zbyszkiem jesteśmy w poprawnych relacjach – mówi Olewicz. – O Perfekcie nie rozmawiamy, bo nie chce o nim słyszeć. Twierdzi, że to rozdział zamknięty. Tak sobie życzy rozwiązać tę sprawę, jego prawo. Uważam, że robi błąd. Ale jest człowiekiem licznych talentów i pewnie ma wiele planów artystycznych. Czekam, kiedy namaluje pierwszy obraz. A z młodszych, wie pan, kto mnie zachwyca? Kasia Nosowska! Ależ ona ma warsztat i wyobraźnię poetycką!

Jacek Cieślak, krytyk teatralny i muzyczny. Absolwent teatrologii Akademii Teatralnej w Warszawie. W „Rzeczpospolitej” od 20 lat.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy