Współczesna Arkadia leży w Toskanii

  Polacy, gdyby mieli po temu możliwości, gremialnie wyjechaliby nad Arno , gdzie – jak sobie wyobrażają na podstawie przeczytanych książek – nie robi się nic innego tylko popija chianti

Publikacja: 31.12.2010 00:01

Widok na San Gimignano

Widok na San Gimignano

Foto: Corbis

Frances Mayes, która autobiograficzną opowieścią „Pod słońcem Toskanii” wywołała lawinę książek o tym regionie Włoch – w Empiku odnosi się wrażenie, że co drugi tytuł dotyczy Toskanii, a co trzeci Umbrii – podsumowując swoje 20 lat życia w Italii, stwierdza: „Urządziłam sobie tutaj dom właściwie mimochodem, to raczej owo miejsce mnie zagarnęło i ukuło na własny obraz i podobieństwo”.

Inną z książek zatytułowała ta pisarka już bez najmniejszych niedomówień: „Bella Toskania”. Podobne „ochy” i „achy” biją w oczy z okładek niezliczonych dzieł autorów, którzy swoim entuzjazmem dla wszystkiego co toskańskie postanowili podzielić się z czytającą mniejszością ludzkości. Na tym tle wyróżnia się retoryką pytanie zawarte w tytule kryminału Michaela Boecklera „Kto chciałby umrzeć w Toskanii?”. Wiadomo, że każdy.

Skandynawowie na przykład są w trakcie masowego exodusu w celu dopełnienia żywota nie gdzie indziej, a właśnie nad Morzem Liguryjskim czy Tyrreńskim. Polski emeryt głowę ma zaprzątniętą głównie tym, czy mu wystarczy pieniędzy na lekarstwa, ale – niewątpliwie – gdyby miał kasę, to ho, ho, też w te pędy udałby się w okolice Arezzo lub Sieny. Na razie jednak latem liczy drobne i zastanawia się, czy stać go na wyprawę choćby z Warszawy nad Świder, no i podczytuje sobie wypożyczone z osiedlowej biblioteki (jeśli takową jeszcze ma, bo w innym wypadku jako dostarczyciele lektur pozostają jedynie zamożni znajomi) książki o ludziach, którzy porzucili swój kraj rodzinny – jak Maks, kardiochirurg z Monachium, główna persona kryminału Boecklera – by napawać się pięknem krainy cyprysów i pinii, winnic i oliwnych gajów. Żeby zachować równowagę psychiczną, sporadycznie już występujące nad Wisłą wykształciuchy przeplatają te czytelnicze doznania naszym niezawodnym antidotum na wszelkie kompleksy – „Panem Tadeuszem”. I z lubością uczą się na pamięć słów tytułowego bohatera narodowej epopei, który w wileńskim ogrodzie botanicznym widział przecież:

Owe sławione drzewa rosnące na

wschodzie

I na południu, w owej pięknej włoskiej

ziemi;

Któreż równać się może z drzewami

naszemi?

Czy aloes z długimi jak konduktor

pałki?

Czy cytryna, karlica z złocistymi

gałki.

Z liściem lakierowanym, krótka

i pękata,

Jako kobieta mała, brzydka czy

bogata?

Czy zachwalony cyprys, długi, cienki,

chudy!

Co zdaje się był drzewem nie smutku,

lecz nudy?”.

No tak: „Trzeba wiedzieć, że to jest

Sopliców choroba,/ Że im oprócz

Ojczyzny nic się nie podoba”.

La vita quotidiana

Niestety, nie cały nasz naród złożony jest z Jarosławów Marków Rymkiewiczów, którzy w dzieciństwie nie rozumieli, dlaczego dobry Bóg skrzywdził tak wielu ludzi, nie czyniąc ich wszystkich Polakami. Do dziś zresztą znakomity pisarz zasadniczo nie zmienił zdania w tej materii, chociaż pozostaje – jako się rzekło – w zdecydowanej mniejszości. Polacy, jak i przedstawiciele innych nacji, gdyby mieli po temu możliwości, gremialnie wyjechaliby nad Arno i Ombrone, gdzie – jak sobie wyobrażają na podstawie przeczytanych książek – nie robi się nic innego, tylko popija chianti.

Mieszkający w Montalcino (to stamtąd pochodzi znakomite wino Brunello di Montalcino) Ferenc Mate jest z pochodzenia Węgrem, młodość spędził w Kanadzie i USA, a ostatnie 20 lat w Toskanii właśnie, skąd nie zamierza się już ruszać. Po „Winnicy w Toskanii” i „Wzgórzach Toskanii” zajął się „Mądrością Toskanii”. Jego zdaniem owa mądrość wyraża się „w la vita quotidiana, życiu codziennym, kiedy Toskańczycy spotykają się ze sobą na ulicy, w kawiarniach, sklepach i na rynku; w gronie rodziny, przyjaciół, sąsiadów i lokalnych społeczności, wiążących ich tak ściśle ze sobą. Mądrość tkwi w pracy rzemieślnika, pięknie utrzymanych winnicach i gajach oliwnych, bujnych ogrodach warzywnych, długich codziennych posiłkach, bochenkach chleba z chrupiącą skórką, niesłychanie złożonych w smaku sosach do makaronu oraz sile miejscowego wina”.

Polska wódka jest z całą pewnością mocniejsza od na przykład Vino Nobile z Montepulciano, gajów oliwnych nie mamy, ale sady pod Grójcem czy w ziemi sądeckiej niezgorsze, chleb – mój Boże, o czym tu deliberować, z rzemieślnikami jedynie gorzej, odkąd w ślad za hydraulikami podążyli na Zachód. A już zupełnie fatalnie jest z polską kuchnią, której walory generalnie w świecie są nieznane. Kiełbasa i bigos, bigos i kiełbasa. A gdzie genialne kasze z gryczaną na czele, gdzie pierogi i kołduny, kopytka, pyzy i kluski śląskie, zrazy zawijane i żury, absolutnie polska specjalność... Ech, rozmarzyłem się niczym Edward Redliński walczący o gastronomię po polsku, a tu trzeba dobrego piaru. Bo na razie to nawet o oscypkach mało kto w Europie słyszał, podczas gdy o takim serku marzolino z toskańskiego Mugello – i owszem. Że o pecorino, owczym serze ze Sieny, tylko napomknę.

W przedmowie do „Sekretów włoskiej kuchni” Eleny Kostioukovitch, oczywiście zadomowionej we Włoszech Rosjanki, Umberto Eco deklaruje, że żaden z niego smakosz, a po prostu zwyczajny człowiek, „który zachował niezepsuty zmysł smaku i nie nosi nazwiska McDonald”. Ale będąc za granicą, potrafi jednak przejechać wiele kilometrów, by napić się jakiegoś wyjątkowego piwa czy zjeść legendarne trufle. Na co dzień zadowala się pizzą z lokalu na rogu, świadomy jest wszak, że „poznanie własnej kuchni w całej jej różnorodności jest równoznaczne z odkryciem głębokich różnic nie tylko w zakresie nazewnictwa, ale także gustów, mentalności, natchnienia, poczucia humoru, zachowań w obliczu żałoby i śmierci, gadatliwości lub milczenia, które odróżniają Sycylijczyka od mieszkańca Piemontu czy mieszkańca Wenecji Euganejskiej od Sardyńczyka.

Być może we Włoszech bardziej niż gdzie indziej (chociaż zasada ta obwiązuje wszędzie) poznanie kuchni oznacza poznanie duszy mieszkańców kraju. Spróbujcie posmakować piemonckiej bagna cauda, potem lombardzkiej cassoeula, następnie zjedzcie tagliatelle alla bolognese, później l’abbacchio alla romana, a wreszcie cassata alla siciliana, a odniesiecie wrażenie, że przenieśliście się z Chin do Peru, a z Peru do Timbuktu.

[srodtytul]Cacciucco z Livorno[/srodtytul]

No dobrze, a co jeść w Toskanii? Jak to co? – wszystko. Na dzień dobry steki z rusztu (pół kilo krowy hodowanej w dolinie Chianti), borowiki czy inne smakowite grzyby, a przede wszystkim cacciucco, które w wydaniu perfekcyjnym spożyć można jedynie w okolicy Livorno. W istocie jest to gęsta zupa rybna czy, jak kto woli, gulasz, którego – jak utrzymują w Livorno – nie da się ugotować bez ryby nazywającej się skorpena. „Ryba ta – objaśnia Elena Kostioukovitch (cholera, Kościukowicz – i tyle) – ma trujące kolce, dużą, pokrytą brodawkami głowę i – jak się zdaje – chlubi się wszystkimi ukłuciami, jakie jej przodkowie i ona sama zadali naszym bliźnim. Może mieć ubarwienie fioletowe albo jasnoczerwone i jest gwiazdą, wokół której kręci się cały wszechświat cacciucco”.

Kto chciałby skonfrontować tę opinię z poglądami innych znawców kuchni toskańskiej, niech sięgnie po między innymi: „Moją kuchnię pachnącą bazylią” Tessy Capponi-Borawskiej, „Tysiąc dni w Toskanii” Marleny de Blasi czy „Moją Toskanię” Vita Casettiego. To książki, powiedziałbym, z górnej półki. Na niższej znajdujemy: „La nonna, La cucina, La vita” Larissy Bertonasco – Włoszki, tyle że mieszkającej w Niemczech – z przepisami jej babci, „Kuchnię Miriano. Toskańską radość gotowania” Miriano Baldacciego, a ostatecznie i „Jedz, módl się i kochaj” Elizabeth Gilbert (największy bestseller Rebisu, odkąd ta poznańska oficyna istnieje!) czy „Toskanię i okolice. Przewodnik subiektywny” Anny Marii Goławskiej i Grzegorza Lindenberga.

[srodtytul]Extra virgin[/srodtytul]

W cacciucco ma być podobno przynajmniej tyle gatunków ryb, ile mieści się w tym słowie liter „c”. To „c” jest ważne i z innego powodu. Niezależnie od nieco poprawnościowej gościnności Toskańczyków jest coś, co ich zdecydowanie odróżnia od elementu napływowego

– charakterystyczne, przydechowe „c”. Tego się przybysz ze świata nie nauczy nigdy, trzeba to bowiem wyssać z mlekiem matki – i już.

Toskańczycy patrzą na poczynania swoich świeżo upieczonych (cóż to jest 20 lat wobec rodzin utrzymujących, że ich familijna pamięć sięga czasów Etrusków) „rodaków” z przymrużeniem oka, ale potrafią docenić ich neoficki zapał. Takich ludzi jak na przykład Annie Hawes, autorka „Extra virgin”, która z siostrą kupiła starą chałupę na zboczu góry i – jak sama uważa – zżyła się z mieszkańcami wioski.

Marlena de Blasi przyjechała do Toskanii z Ameryki, by rozpocząć ze swym Fernandem nowe życie, tyle że po „Tysiącu dni w Toskanii” przyszła kolej na „Tysiąc dni w Orvieto”, a to już Umbria. Aż strach pomyśleć, co będzie dalej, zważywszy że Włochy to nie tylko piękny, ale i duży kraj. W każdym razie opisane przez nią perypetie, jakie przeżyła, chcąc stać się właścicielką toskańskiej ruiny, warte są zapamiętania. Podobną golgotę z włoskimi urzędnikami przeszedł Ferenc Mate. Ale jak się chce mieć to, co wyjątkowe, trzeba uzbroić się w cierpliwość i pieniądze. Te ostatnie nie muszą zresztą być aż tak wielkie. Mate w „Mądrości Toskanii” zauważa, że: „w toskańskich miastach bogactwo nie ma wielkiego znaczenia

– czasem nawet traktowane jest ze wzgardą. Najbardziej liczy się to, ile człowiek daje społeczności od siebie. Piekarka Giovanna, rzeźnik Carlo, aptekarz Di Stefano czy murarz Adriano, wszyscy oni są równie ważni, całe miasto przyszłoby na ich pogrzeb”.

Ten ostatni obrządek ma szczególną rangę. Biorą w nim udział niemal wszyscy mieszkańcy wioski czy miasteczka, a „po zakończeniu ceremonii odpływają grupami do kawiarni lub barów i zaczynają rozpamiętywać, jak wspaniałą osobą był zmarły lub, jak uważa vigili, może nie do końca wspaniałą, ale przynajmniej nie gorszą od Mussoliniego”.

[srodtytul]Nad wodami Arna[/srodtytul]

Do Italii jeździ corocznie, w celach turystycznych, pół miliona Polaków. Niemców wprawdzie 20 razy więcej, ale ta nasza wielkość też nie jest do pogardzenia z punktu widzenia włoskiej gospodarki, w której turystyka zajmuje znaczące miejsce. Toskańczycy jednak nie podlizują się letniej „stonce” i może dlatego utrzymują się we Florencji, podczas gdy na przykład tacy wenecjanie już dawno czmychnęli znad śmierdzących i opanowanych przez cudzoziemców kanałów, by osiąść w Mestre.

O Florencji, o której mało kto u nas wie, że przez pięć lat – między 1865 a 1870 rokiem – była włoską stolicą, tak pisał amerykański XIX-wieczny poeta Henry Longfellow:

Wznioślejszy do pamięci tytuł

Masz ty, Toskanii miasto błogie,

Wzniesiona nad wodami Arna.

Twój bowiem Luca della Robbia

Takie cudowne kształty tworzył,

Że wydźwignęły cię ku szczytom...

Zwiedzając słynne renesansowe miasta: Florencję, Sienę, San Gimignano, jako tako wykształcony turysta musi pamiętać o tym, że przechadza się po tych samych drogach, które zdeptali Giotto, Donatello i Michał Anioł, a brzegi Arno każą pomyśleć mu o Boccaciu, Petrarce i Dantem. Z kolei katedra w Pizie nasunie mu na myśl oczywiście postać i dzieło Galileusza.

I cóż masz czynić wobec tego przepychu najwspanialszej architektury i sztuki ty – dziecię Europy znad Wisły, Odry i Bugu, dla którego sztuka romańska jest w gruncie rzeczy czymś nieznanym, dopiero w baroku czujesz się pewniej, a i tak to, co było w nim w Polsce najlepszego, zabrano ci wraz z Wilnem?

Pocieszasz się lekturą. Niekoniecznie książkami Frances Mayes, Marleny de Blasi czy Ferenca Mate. Ambitni, jak Ewa Tenderenda-Ożóg z „Magazynu Literackiego Książki”, w podróż do Toskanii zabrali dwa tomy „Obrazów Włoch” Pawła Muratowa, „Podróż włoską” Goethego i „Barbarzyńcę w ogrodzie” Zbigniewa Herberta. Zdaje się, że Tenderenda-Ożóg zamierzała wziąć jeszcze ze sobą album Józefa Marii Ruszara „Apostoł w podróży służbowej. Prywatną historię sztuki Zbigniewa Herberta” – dokumentujący między innymi włoskie podróże autora „Rovigo”, krok po kroku śledzącego tropy swego ukochanego Piera della Franceski – ale tomiszcze przekraczało swymi gabarytami wszelkie dopuszczalne normy.

Podążyła jednak tymi samymi śladami co niegdyś Herbert. Przez San Sepolcro, gdzie urodził się Piero della Francesca, przez Monterchi, gdzie jest jego „Madonna del Parto”, po, oczywiście, Arrezzo, gdzie w kościele San Francesco znajduje się arcydzieło artysty, cykl fresków „Legenda Krzyża”. Zdaniem Anny Marii Goławskiej poświęcony mu szkic Herberta z „Barbarzyńcy w ogrodzie” przewyższa wszystko to, co zawarto w najznakomitszych nawet przewodnikach i opracowaniach historii sztuki.

[srodtytul]Na drodze do Sieny[/srodtytul]

Albert Camus w „Notatnikach” życzył sobie: „Kiedy będę stary, niech mi będzie dane znaleźć się po raz ostatni na tej drodze do Sieny, z niczym nieporównywalnej i umrzeć tam w rowie, i niech dookoła mnie będzie tylko dobroć nieznanych Włochów, których kocham”. Jak wiadomo, marzenie to się nie ziściło. Podobnie Jarosław Iwaszkiewicz życzył sobie pewnie dokonać żywota może nie w Toskanii, ale na przykład w sycylijskiej Taorminie, gdzie z pewnością nie pochowano by go w górniczym mundurze... Nawiasem mówiąc, przypomniałem sobie, że i córka Jarosława Iwaszkiewicza Maria popełniła przed 30 laty ze Stanisławem Włodkiem „Kuchnię włoską”.

Kto zresztą nie pisał choćby o takiej Sienie? Nawet Marek Zagańczyk z „Zeszytów Literackich” („Droga do Sieny”). A przed nim był przecież i Wojciech Karpiński z „Pamięcią Włoch”, i Gustaw Herling-Grudziński („Siena jest dużą sceną z muszlowatym wklęśnięciem Il Campo pośrodku”), i Czesław Miłosz

– jeszcze przed wojną – w buntowniczym wierszu „Siena”, zaczynającym się jednak przyzwoicie i... pięknie:

W tym cała piękność snu, że krew nie

płynie,

ale zastyga w znak, gdy dotknie

miecz,

w tym cała piękność snu, że w ciemnej

glinie

jest odpoczynek wśród anielskich

rzesz.

I złota wije się dokoła żmija

i wszystko tutaj trwa, choć nic nie

mija.

A pamiętacie państwo, jak Zbigniew Herbert zalecał zwiedzać Sienę? „Jeśli kogoś bogowie uchronili od wycieczek, jeśli ma za mało pieniędzy lub za dużo charakteru, aby wynająć się przewodnikom, pierwsze godziny w nowym mieście należy poświęcić na łażenie według zasady prosto, potem trzecia na lewo, znów prosto, i trzecia w prawo. Można też jak sierpem rzucił. Systemów jest wiele i wszystkie dobre”.

Jeden Goethe cierpko się jakoś wyrażał o Toskanii i wspominał: „Z Florencji wyjechałem równie pospiesznie, jak tu przybyłem”. Nienormalny czy co?

A może romantycy w ogóle odnośnie do Italii zachowywali daleko idący umiar? Cytowany już tutaj Tadeusz Soplica nie miał wszak wątpliwości, że:

Te Państwa niebo włoskie, jak o nim słyszałem,

Błękitne, czyste, wszak to jak zamarzła woda;

Czyż nie piękniejsze stokroć wiatr i niepogoda?

[srodtytul]Tyle tego...[/srodtytul]

W tym miejscu rzesze Polaków, i tych wyjeżdżających do Toskanii, i tych, którzy nie wyjeżdżają nigdy i nigdzie (zgodnie z dewizą Horacego, że „ci, którzy śpieszą za morze, zmieniają klimat, nie ducha”), zawyłyby ze zgrozy. Ale i odezwałoby się pewnie kilku przynajmniej racjonalnych stoików i za Wojciechem Młynarskim powtórzyliby tekst ballady „Lubię wrony”:

Wiedzą, że mimo wszelkie przemiany,

Nie wyrosną na rżysku banany.

Nie zamienią się w kawior pędraki,

Bo układ taki...

Niemniej jednak, choć los nam „dolę zgotował nieletką, cienką gałąź i marne poletko”, to nasze poletko wcale nie musi być aż tak marne. Tysiącom krajanów dopiero serial „Ojciec Mateusz” otworzył oczy na piękno Sandomierza, którego uroki opiewali przecież i Jarosław Iwaszkiewicz, i Wiesław Myśliwski, i Zygmunt Kubiak, dla którego było to „miasto jak z czarodziejskiej baśni, z księżycem nad renesansowym ratuszem, z wysrebrzonym rynkiem, z wąwozami u stóp wzgórza”.

Seriale żywią się literaturą popularną (i wzajemnie), naturalną koleją rzeczy trafiły więc do telewizji, po czytelniczym sukcesie, powieści Małgorzaty Kalicińskiej. Może wywołują bardziej długotrwałą modę na Mazury. To tez kawałek nieodkrytej Polski. Zresztą rozejrzyjmy się wokół...

Tyle że – psiakrew – rozejrzałem się po swojej podwarszawskiej wiosce („Mazowsze. Piasek, Wisła i las./ Mazowsze moje. Płasko, daleko...”) i natychmiast rzuciłem się do ponownej lektury „Codzienności w Toskanii” Frances Mayes. Tu ziąb, zaspy po kolana, wicher duje jak oszalały, a tam: „Te jasne krajobrazy i wspaniała sztuka, i bogata historia, i przesmaczna kuchnia, i cudowna muzyka, i przemili ludzie... Tyle tego... A wszystko na półwyspie przeciętym wzdłuż górami, skupiającym świetnych kucharzy, renesans, górskie miasteczka, poruszające kino, ruiny, zamki, mozaiki, wille, kościelne dzwony, plaże”.

I co jeszcze? Dodam, chyba by samego siebie pognębić do reszty, że Dante narodowym językiem włoskim uczynił swą ojczystą mowę. Toskańską, bo jaką by inną? Podejrzewam, że Pan Bóg też porzucił łacinę na rzecz tego dialektu.

Krzysztof Masłoń, krytyk literacki „Rz”, prowadzi dodatek „Rzecz o książkach”, juror literackiej nagrody Europy Środkowej „Angelus”.

Frances Mayes, która autobiograficzną opowieścią „Pod słońcem Toskanii” wywołała lawinę książek o tym regionie Włoch – w Empiku odnosi się wrażenie, że co drugi tytuł dotyczy Toskanii, a co trzeci Umbrii – podsumowując swoje 20 lat życia w Italii, stwierdza: „Urządziłam sobie tutaj dom właściwie mimochodem, to raczej owo miejsce mnie zagarnęło i ukuło na własny obraz i podobieństwo”.

Inną z książek zatytułowała ta pisarka już bez najmniejszych niedomówień: „Bella Toskania”. Podobne „ochy” i „achy” biją w oczy z okładek niezliczonych dzieł autorów, którzy swoim entuzjazmem dla wszystkiego co toskańskie postanowili podzielić się z czytającą mniejszością ludzkości. Na tym tle wyróżnia się retoryką pytanie zawarte w tytule kryminału Michaela Boecklera „Kto chciałby umrzeć w Toskanii?”. Wiadomo, że każdy.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy