Marek Rymkiewicz toczy dialog z rozmówcą idealnym - z Polską

Warunkiem koegzystencji naszej teraźniejszości z przeszłością Rzeczypospolitej jest uznanie podobieństwa między nami i Wielkimi Duchami. W przeciwnym razie poeta przerywa dialog i zwraca się do rozmówcy idealnego – do Polski.

Publikacja: 05.02.2011 00:01

Marek Rymkiewicz toczy dialog z rozmówcą idealnym - z Polską

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

[i]Wszakże lubisz książki świeckie?...
Ach, te to książki zbójeckie!
(...)
Młodości mojej niebo i tortury!
One zwichnęły osadę mych skrzydeł
I wyłamały do góry
Że już nie mogłem na dół skręcić lotu.
(Adam Mickiewicz „Dziady część IV”)[/i]

Z ostatniej książki Jarosława Marka Rymkiewicza zrobiło karierę zdanie: „Polacy są piwo, które kisa z przodku, a potem za wodę stoi”. Są to słowa kanclerza Zamoyskiego, które ten XVI-wieczny mąż stanu wypowiedział po uwięzieniu Samuela Zborowskiego, tytułowego bohatera nowej książki autora „Wieszania”.

Przypadło do gustu czytelnikom to „piwo, które kisa z przodku”, gdyby jednak ograniczyć się do poświęconych „Samuelowi Zborowskiemu” tekstów prasowych, okazałoby się, że autor w niczym niemal nie ma racji, a rzecz jest nieudana, zafałszowana, szkodliwa. Słowem, 76-letni pisarz goni w piętkę.

O dziwo, najcięższe razy spadły na Jarosława Marka Rymkiewicza ze strony jego, przynajmniej potencjalnych, aliantów. Dla przykładu, Piotr Skwieciński potrafił kiedyś dostrzec, że: „... rymkiewiczowska romantyczna manifestacja silnie wesprze intelektualnie tych, którzy chcą przetrwania polskości w sporze z tymi, którzy chętnie widzieliby jej roztopienie w kontynentalnym oceanie”, przyznaje też, że „Wiersze polityczne” poety (2010) wywołują ciarki, niemniej jednak załamany „Samuelem...” orzekł („Rz”, 30 października 2010), iż „Wolność Polaków w najnowszej książce Jarosława Marka Rymkiewicza przekracza granice anarchii. A anarchia jest dla poety ważniejsza od politycznej niepodległości”. Ubolewa też Skwieciński, że dla Rymkiewicza ważny jest duchowy byt Polski, a nie polityczny – jakby kiedykolwiek było inaczej. A żeby do reszty pognębić adwersarza, zarzuca mu jeszcze błędy, czy raczej przemilczenia historyczne. I tak oto wydarzenia sprzed bez mała pięciuset lat wywołują emocje w Rzeczypospolitej, która miała być czwarta, a nie jest.

W tym miejscu posłużę się cytatami. Jeżeli Samuel Zborowski, ten święty warchoł, urastał w „patrona Polski – to nie dzięki życiu swemu, nie dzięki ideom, jakim służył, nawet nie dzięki męstwu i romantycznemu hetmaństwu nad Kozakami, lecz dzięki nimbowi śmierci męczeńskiej”. Zamoyski reprezentuje prawo państwowe – „bezwzględne, skostniałe, wstrzymujące rozwój”, Zborowski – „prawo wielkiego ducha do wolności. A Polska tylko przez uznanie takiej wolności mogła stać się krajem duchów najwyższych, wzniesionych ponad wszelkie więzy ustaw skostniałych, tylko na tej drodze mogła spełnić misję. Zamoyski zastopował jej rozwój – stał się jej szatanem”. „Polska upadła, bo zwyciężył duch Zamoyskiego. Polska powstanie, jeśli zwycięży sprawa Samuela. Sąd więc toczy się o przyszłość Polski – i świata. (...) Zborowski w nowym wcieleniu wskrzesi i zbawi Polskę”.

No rzeczywiście, ciężkie to słowa, tyle że napisane w latach 20. zeszłego wieku przez Juliusza Kleinera, autora czterech potężnych tomów o twórczości Juliusza Słowackiego, który to popełnił ten „najdziwniejszy poemat liryki polskiej”, jakim jest „Samuel Zborowski”.

Jarosław Marek Rymkiewicz, czego dowiódł w haśle mu poświęconym w pracy „Słowacki. Encyklopedia”, niezbyt ceni Kleinera. Jeśli jednak serio traktować pretensje zgłaszane przez Skwiecińskiego et consortes, to radziłbym skierować je najpierw pod właściwy adres. Czyli prosto na Wawel, gdzie spoczywają sprowadzone tam w czerwcu 1927 roku z Paryża doczesne szczątki twórcy „Kordiana”. I gdzie spoczywa prezydent Rzeczypospolitej Lech Kaczyński, co dla niniejszego wywodu nie jest bez znaczenia. Jak i to, że Jarosław Marek Rymkiewicz nigdy nie cofnął swej opinii, że cokolwiek czyni drugi z braci Kaczyńskich – Jarosław, jest dobre dla Polski.

Nie mogę się bowiem oprzeć wrażeniu, że rozczarowanie Rymkiewiczem nastąpiło u niektórych osób równolegle ze zdystansowaniem się ich od Jarosława Kaczyńskiego, odkąd ten „zamknął się w okopach smoleńskich”. Choć, żeby być sprawiedliwym, przypomnę, co Paweł Lisicki pisał już dwa lata temu, po „Kinderszenen”: „Kiedy czytałem »Kinderszenen«, miałem osobliwe wrażenie, jakbym czytał Heideggera, z całym jego pustym patosem i neopogańską fascynacją losem, heroizmem, nadawaniem światu wartości. (...) Polskość rodzi się i tworzy w obliczu zderzenia z bezsensowną śmiercią, z nicością, z furią niemieckiej zagłady. Tym, co ustanawia polskość, jest ekstremalne zagrożenie nicością. Mogliśmy byli nie być – i to jest właśnie to, co budzi i rodzi naszą tożsamość. Tylko co tak ustanowiona polskość ma wspólnego z Polakami? Najbardziej charakterystyczną cechą polskiej tradycji duchowej jest wiara w wyższy, metafizyczny porządek słuszności. (...) Z tego przekonania czerpali swe siły i gotowość do ponoszenia ofiar powstańcy warszawscy. W »Kinderszenen« o takiej wierze nie ma mowy”.

[srodtytul]Kiedyś byliśmy przyjaciółmi[/srodtytul]

11 sierpnia na łamach „Gazety Polskiej”, komentując obecność krzyża na Krakowskim Przedmieściu, Jarosław Marek Rymkiewicz krytycznie wyraził się o redaktorach „Gazety Wyborczej” jako o duchowych spadkobiercach Komunistycznej Partii Polski, twierdząc, że „rodzice czy dziadkowie wielu z nich byli członkami tej organizacji, która była skażona duchem »luksemburgizmu«, a więc ufundowana na nienawiści do Polski i Polaków. Tych redaktorów wychowano tak, że muszą żyć w nienawiści do polskiego krzyża. Uważam, że ludzie ci są godni współczucia – polscy katolicy powinni się za nich modlić”.

Uderz w stół, nożyce się odezwą. W tym wypadku byli to prawnicy Agory, po których piśmie JMR odpowiedział dramatycznym listem otwartym do Adama Michnika, przypominając: „kiedyś – dawno temu – byliśmy przyjaciółmi. Teraz pragniesz mnie postawić przed sądem...”. List nie spodobał się: jedni uznali go za kapitulancki, drudzy za próbę ominięcia przeprosin. Tym pierwszym najbardziej nie spodobało się przypomnienie, że dzisiejsi antagoniści byli przyjaciółmi. Czy aż tak? Z tego, co mi wiadome, było im ze sobą po drodze. Raz jeszcze przypomnę stosowny fragment „Rozmów polskich latem roku 1983”:

„On sam, pan Mareczek (...) mówiąc o Michniku, takim czułym obdarza go imieniem:

– Adaś, Adaś. (...) Pan Mareczek zna co prawda Michnika, ale na pewno nie jest z nim na tyle zaprzyjaźniony, aby miał prawo mówić o nim: Adaś. Więc i on, i pan Gienio, tak o Michniku mówiąc, wyrażają – do takiego wniosku dochodzi pan Mareczek – swoją czułość dla bohatera z Otwocka, swoją solidarność z więźniem z ulicy Rakowieckiej”.

Czytelnik powie: wszystko jasne, Michnik zakochał się nagle w Jaruzelskim i tego już dość było, by Rymkiewicz stracił serce dla „jąkającego się chłopca”, jak w swoim czasie uroczo określił autora „Z dziejów honoru w Polsce” Tadeusz Konwicki.

[srodtytul]Zjednoczył nas Jaruzelski[/srodtytul]

A jednak, jak się zdaje, rzecz jest bardziej skomplikowana. Zacytuję teraz odpowiedni ustęp ze swojego niepublikowanego w „Rz” wywiadu, jaki przeprowadziłem we wrześniu 2009 r. z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, właśnie o „Rozmowach polskich...”. Opowiedział mi wtedy:

– W latach 70. dostaliśmy zaproszenie na kolację do Antoniostwa Słonimskich, na której po raz pierwszy zobaczyłem sekretarza Antoniego, zresztą sekretarza nieco fikcyjnego, młodziutkiego Adama Michnika. Kolacja ta zakończyła się niebywałą awanturą z biciem pięściami w stół, czemu z niejakim rozbawieniem, ale i zgorszeniem całą tą sytuacją przyglądali się Antoni i Janka Słonimscy oraz moja żona, Ewa. A gorszyć było się czym, bo awantura między Michnikiem i mną była brutalna, by nie powiedzieć chamska. Pamiętam jak Michnik krzyczał: „Jestem człowiekiem lewicy”, z czego wnioskować można, że ja pewnie byłem wtedy człowiekiem prawicy, ale naprawdę chodziło o sprawy polskie, o poglądy na temat Polski. Te różnice ujawniały się, oczywiście, w ciągu 16 miesięcy pierwszej „Solidarności”, a zatarciu uległy na krótko po wkroczeniu wojsk Jaruzelskiego. W mojej książce o Michniku mówi się w samych superlatywach, i nie bez powodu, bo cokolwiek teraz o tym myślę – dla jego postawy, za którą płacił więzieniem, byłem pełen uznania i szacunku. Występowaliśmy wówczas wszyscy razem; później okazało się, że już razem nie jesteśmy i dzielą nas różnice, których zatrzeć się, na szczęście, nie da – a wiedzieliśmy o tym już wcześniej. Na krótko zjednoczył nas generał Jaruzelski i to dzięki niemu, na ten przykład, ateiści z rzymskimi katolikami stanęli razem, jak jeden mąż, na służbie u Najświętszej Panienki. W sprawie polskiej.

Dla Rymkiewicza znaczenie ma tylko ta ostatnia. Faktu, że wykrzywiał się nie tak dawno na Stanisława Brzozowskiego i wszelkie „izmy” z socjalizmem na czele, nie należy przeceniać. Ani tego, że z niejaką zgrozą konstatował, że autora „Płomieni” „nie interesowała problematyka istnienia. Nawet sprawa kontaktów człowieka z Bogiem”.

Chwalił natomiast JMR prawie ze szczętem zapomnianego Karola Ludwika Konińskiego, bowiem ten „miał jakąś poważną sprawę z istnieniem i poważną sprawę z Bogiem” w przeciwieństwie do takiego, na przykład, Leszka Kołakowskiego. Jedno jest pewne: Rymkiewicz zdecydowanie wyżej ceni „kapłanów” niż „błaznów”, dlatego też raczej cierpkie słowa znajduje dla Gombrowicza, Mrożka, a może przede wszystkim dla Witkacego, jak go określił – „filozofa amatora”.

Czy tak było zawsze? Andrzej Tadeusz Kijowski w niedawno wydanym „Opisie obyczajów w XV-leciu międzysojuszniczym” wspomina koniec roku 1991, gdy jako kierownik działu kultury gazety „Nowy Świat” zamawiał materiały u autorów, którym nie przeszkadzała linia polityczna gazety. Trafił i do Jarosława Marka Rymkiewicza, którego znał od dawna jako przyjaciela swego ojca. Otrzymał od niego jakieś teksty, ale też – jak pisze Andrzej Tadeusz Kijowski – autor „Żmutu” uświadomił mu przy okazji mizerię polskiej prawicy.

„– Popatrz – mówił Rymkiewicz. – Michnik powie coś, odwraca się i co ma za plecami: całą plejadę szlachetnych socjalistów od Rzewuskiego czy Mickiewicza poprzez Abramowskiego i Nałkowskiego, wliczając Brzozowskiego czy Irzykowskiego, aż po Wykę bądź Kołakowskiego. Same najzacniejsze głowy. A półka myśli prawicowej? Co ma z niej wartość poza kilkoma książkami Dmowskiego? Zupełnie inaczej mają Niemcy. Tam słowo konserwatyzm nie oznacza myślowego zaścianka. Od Hobbesa aż po Schmitta czy Morgenthaua to lektury i argumentacje, z którymi każdy liberał musi się liczyć. I na tym polega problem ustanowienia polskiej prawicy. Brak intelektualnego zaplecza. Bliskość epitetu”.

[srodtytul]Bandiera rossa[/srodtytul]

Tu cofnijmy się do zamierzchłej przeszłości. Oto wspomnienie Jarosława Marka Rymkiewicza z Łodzi, z początku lat 50.: „Pamiętam takie wieczorne przemarsze przez Piotrkowską, z pochodniami. W zielonych koszulach i czerwonych krawatach maszerowaliśmy. To się nazywało tradycyjnie capstrzykiem. Śpiewaliśmy »Bandiera rossa«, a w przerwach między poszczególnymi strofami wznosiliśmy okrzyki: »A bas papa, vivat Stalin!« – albo skandowaliśmy w przerwach między śpiewaniem: »Li-syn-man skur-wy-syn«”.

ZMP-owiec Rymkiewicz chodzi do pierwszej w Łodzi szkoły TPD-owskiej (młodszym należy się wyjaśnienie – placówki te, służące wyłącznie ateizacji, firmowało Towarzystwo Przyjaciół Dzieci). W rozmowie z Jackiem Trznadlem, która następnie znalazła się w głośnej, wydanej po raz pierwszy w 1986 r. „Hańbie domowej”, opowiadał: „W innych szkołach była jeszcze religia, tu nie było religii, tutaj chodziły dzieci wszystkich ówczesnych prominentów. Chodziłem do tej samej klasy z Jurkiem Borejszą, synem starego Borejszy. Dużo było dzieci żydowskich, także z elity komunistycznej, prominenckiej, które potem zresztą wyjechały. Większość tej klasy jest teraz w Australii, w Stanach Zjednoczonych”.

A na pytanie Trznadla: „Jaki był twój stosunek do problemów religijnych?”, odpowiedział: „Byłem zupełnie indyferentny. Pochodzę przecież z takiej warszawskiej liberalnej inteligencji. Ostatnie kontakty z religią miałem dzięki niańce w dzieciństwie. Prowadzała mnie do kościoła na placu Zbawiciela jeszcze w czasie wojny. Mam takie dziecinne wspomnienia z Warszawy z jakiejś Palmowej Niedzieli”.

JMR jest synem zmarłego w 1984 r. związanego z Łodzią prozaika Władysława Rymkiewicza, autora głównie powieści historycznych, dobrze widzianego przez władze, współpracującego z filmem, Polskim Radiem, wieloma tytułami prasowymi, od 1949 r. członka PZPR.

Jarosław Marek Rymkiewicz maturę zdał w 1952 roku, następnie studiował polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim, jako poeta zadebiutował w roku 1954, a już w roku następnym był kierownikiem Teatru Ziemi Łódzkiej. W 1965 r. pełnił tę samą funkcję w Państwowym Teatrze Nowym w Łodzi. Jego związki z teatrem miały swój ciąg dalszy, a to poprzez żonę – Ewę, kierowniczkę literacką scen stołecznych (w ich znakomitych okresach) – Teatru Narodowego i Teatru Dramatycznego. Na przełomie lat 60. i 70. dużym powodzeniem cieszyły się przysposobione na scenę przez Rymkiewicza nie tyle wierne przekłady, ile nazywane przez niego „imitacjami” utwory Calderona: „Życie jest snem” i „Księżniczka na opak wywrócona”. Ale i jego twórczość własna pisana dla teatru ma swoje znaczenie. Myślę tu zarówno o „Królu Mięsopuście”, po raz pierwszy wystawionym przez krakowski Stary Teatr w 1970 r., a następnie odegranym w kilkunastu innych teatrach, jak – nieco późniejszych – dwóch komediach: „Ułanach” i „Dworze nad Narwią”. A dlaczego w pewnym momencie, jak miało się okazać – autor definitywnie pożegnał się z dramaturgią?

– Okazało się, że ten rodzaj pisarstwa teatralnego, jaki uprawiam, jest niepotrzebny – mówił mi w wywiadzie w 2004 r. – Normalny teatr repertuarowy, który gra „Balladynę” Słowackiego, „Nie-Boską komedię” Krasińskiego, Gogola i Czechowa, Szekspira i Moliera, ma także sztuki pisane współcześnie – specjalnie na potrzeby sceny, przestał istnieć.

– Z jakich powodów?

– Teatr dostał się w ręce ludzi nazywających się reżyserami, a w moim przekonaniu – hochsztaplerów, którzy chcieli tanim kosztem stać się artystami. Pisarze potrzebni są im wyłącznie jako twórcy scenariuszy, które oni mogą w dowolny sposób kształtować. Myśl o tym, że ktoś będzie mój tekst „kształtował”, była dla mnie tak odpychająca, że przestałem pisać dla teatru. Dziś nawet nie chodzę do teatru.

[srodtytul]Archetypy i toposy[/srodtytul]

Z powodzeniem, acz i z dramatycznymi zwrotami w latach 80., rozwijała się za to kariera naukowa, dzisiaj profesora, Jarosława Marka Rymkiewicza. W połowie lat 60. przeprowadził się do Warszawy i podjął pracę w Pracowni Badań nad Kulturą Współczesną Instytutu Badań Literackich PAN. Już w 1966 r. uzyskał doktorat na podstawie rozprawy „Studia nad topiką śródziemnomorską w poezji polskiej I połowy XX wieku”. Jego promotorem był Stefan Żółkiewski. Czterdzieści dwa lata temu doktorat ten, pod tytułem „Myśli różne o ogrodach. Dzieje jednego toposu”, wydany został w formie książkowej nakładem Czytelnika. Wznawiając go kilka miesięcy temu, Rymkiewicz tak skomentował tę pracę: „Patrzę (...), trochę przerażony, a trochę rozśmieszony, na tego młodego człowieka, który wpakował sobie do głowy tyle wiadomości, i mam ochotę go zapytać: – Młody człowieku, po co ci to było potrzebne? – Ale mam też świadomość, że gdyby nie te wszystkie godziny, które on spędził w bibliotekach, ja teraz byłbym kimś innym, nawet zupełnie kimś innym”. Tak, z całą pewnością, byłoby, niezależnie od faktu, że uczone rozważania nad archetypami i toposami z powoływaniem się raz po raz na E.R. Curtiusa mogą dziś wywoływać uśmiech. Tymczasem rzecz to absolutnie poważna, zważywszy, że ten doktorat, będący w istocie drugim eseistycznym tytułem Rymkiewicza (po głośnym studium „Czym jest klasycyzm. Manifesty poetyckie”), uznany został przez Radio Wolna Europa (uwaga!) za najlepszą książkę krajową roku 1968.

O roku ów! Czy naprawdę w całej PRL-owskiej produkcji wydawniczej nie znaleziono wówczas w budynku przy Englischer Garten w Monachium niczego ciekawszego niż te rozważania, z istoty rzeczy, bardzo hermetyczne. I któż to był tam takim miłośnikiem ogrodów? A może wyjaśnienia tej sprawy szukać należałoby za pomocą innego niż czysto literackiego klucza? To przecież jedną z ofiar Marca ’68 stał się Stefan Żółkiewski, jak również Antoni Słonimski, w którego kręgu towarzyskim znajdowali się państwo Rymkiewiczowie. Z innych ich bliskich znajomych wymienić należy Julię Hartwig i Artura Międzyrzeckiego, Andrzeja Kijowskiego, nie tylko z racji teatralnych – Adama Hanuszkiewicza. A gdzie Brandysowie, gdzie Sito? Napisałem kiedyś, w kontekście przykrości, jakie spotykały twórcę „Ulicy Mandelsztama” ze strony Salonu, że „przecież mógł być, a nawet w pewnym czasie był, Salonu tego ozdobą”. Do czasu jednak, dopóki nie upomniała się o niego – mówiąc patetycznie – Polska.

[srodtytul]Znaleźć miejsce dla siebie[/srodtytul]

W 1967 r. Jarosław Marek Rymkiewicz został w IBL adiunktem, z Genewy zaś otrzymał miłą wiadomość o przyznaniu mu Nagrody Kościelskich. Z wolna zajmuje coraz wyraźniej opozycyjne stanowisko; w 1972 r. występuje w obronie sądzonych w procesie „Ruchu” braci Czumów i Stefana Niesiołowskiego, w 1976 r. w proteście przeciw zmianom w Konstytucji PRL podpisuje „Memoriał 101”. Jednocześnie wydaje świetnie przyjętą, bo też i kapitalną, książkę z pogranicza historii literatury „Aleksander Fredro jest w złym humorze” (1977), w roku następnym publikuje tom wierszy „Thema regium”. Zaczyna zmieniać warszawskie adresy: z Żoliborza przenosi się na Podwale, stamtąd na Filtrową, by ostatecznie – ale to już znacznie później – osiąść we własnym domu (z dużym ogrodem!) w Milanówku.

Prawdziwy przełom w jego twórczości dokonał się za sprawą „Solidarności”. Na marginesie „Rozmów latem...” pisarz opowiadał mi:

– Strasznie mnie (...) męczyło to, że jestem nieużyteczny; miałem poczucie, że w tym, co się dzieje w Polsce od strajku w Stoczni Gdańskiej, inteligenci odgrywają rolę podrzędną, nie umieją znaleźć dla siebie miejsca albo pchają się, koniecznie chcąc zostać doradcami mądrzejszymi od robotników. Mnie się to nie podobało, a czułem, że mam do spełnienia jakiś obowiązek – muszę tu użyć wielkiego słowa – patriotyczny. Ale nie wiedziałem, co konkretnie mam robić i myślałem o sobie z przykrością. Aż nagle zrozumiałem, że mogę napisać książkę o tym, co się dzieje, książkę prawdziwą, która może w toczącej się walce o Polskę do czegoś dobrego się przyczyni.

– W zakończeniu pana książki jest ważne zdanie: „Dobranoc, Polsko. I bardzo cię prosimy, nie męcz nas tak strasznie”. Nie ma pan wrażenia, że choć żyjemy w innym systemie, a zmieniło się niemal wszystko, Polska wciąż nas męczy?

– Ona będzie zawsze męczyć Polaków, przynajmniej tych, którzy myślą o jej i swoim, polskim losie – inaczej po prostu być nie może. To moje zdanie jest, oczywiście, trochę ironiczne, bo wprawdzie mówi, że Polska nas męczy, ale my wcale nie chcemy wyrzec się tej męczarni. Chcemy dalej mieć w niej swój udział i wydaje mi się, że dalej go mamy. Z tego punktu widzenia „Rozmowy...” i, także wydane w podziemiu, wiersze z tomu „Ulica Mandelsztama” miały dla nas znaczenie przełomowe. Bo, oczywiście, dla mnie zawsze sprawa polska była niesłychanie ważna, ale dopiero wtedy – w „Rozmowach...” – dziękuję Sowietom i generałowi Jaruzelskiemu za to, że dzięki nim staliśmy się mężczyznami – po tym, jak Jaruzelski mi przyłożył, zostałem pisarzem sprawy polskiej. To w tym okresie wyrzekłem się wszystkich swoich zarówno lewicowych, jak prawicowych poglądów, zrozumiałem bowiem, że jedyne poglądy, jakie powinienem mieć, to są poglądy polskie. I tego się trzymam do dziś, niezależnie od tego, że próbuje się czasem gdzieś mnie zaszufladkować, najczęściej do prawicy czy do konserwatystów, ale ja tego nie lubię i nie lubię tak o sobie myśleć. Bo to co robię, co piszę, jak myślę, służyć ma sprawie polskiej.

W latach 80. zaczął publikować w Paryżu, u Jerzego Giedroycia, i w drugim obiegu. Podziemną można by rzec karierę zrobiły jego wiersze z tomu „Mogiła Ordona”. Po latach komentował: „Niektórzy gorszyli się tymi wierszami, że nazbyt romantyczne, że mesjanistyczne, że w ogóle marna ta poezja stanu wojennego. Ja jestem z tamtych swoich wierszy bardzo dumny”.

[srodtytul]Tego nie wolno wybierać[/srodtytul]

Poezja JMR wywołuje sprzeciwy, charakterystyczne jednak, że największe u osób o literaturze mających pojęcie, najdelikatniej mówiąc, niewielkie. Nie zapomnę, jak po przyznanej poecie za „Zachód słońca w Milanówku” Nagrodzie Nike (2003) na łamach „Nie” jakiś debil zakrztusił się śmiechem, że oto w tamtym czasie najpoważniejsze wyróżnienie literackie dostał wierszokleta rymujący o jeżach i kotach. O kocie – co Salon zadekretował – genialny wiersz napisała nasza noblistka, i to ona ma copyright na te czworonogi, nie żaden uzurpator z podwarszawskiego Milanówka. Tymczasem to Rymkiewicz stworzył taki swój poetycki mikrokosmos – w którym Mandelsztam przebywa na równych prawach z kotami, jeżami, a ostatnio, jak się dowiedzieliśmy, i ze ślimakami – że o podobnym mogą jedynie marzyć inni polscy poeci. Zresztą, co tu dużo mówić: koty to Rymkiewicz, no i – bo zapomnę – Eliot.

Namnożyli się też esteci, którym nie podoba się turpizm poety. Do czego to podobne: pisać o śmierci, o trupach! Po ostatnich książkach prozatorskich JMR: „Wieszaniu” (2007), „Kinderszenen” (2008) i „Samuelu Zborowskim” (2010), nasiliły się te pretensje, znów dowodzące niczego innego, jedynie tego, że zabierający głos krytycy Rymkiewicza najzwyczajniej w świecie nie znają jego dorobku. Wiedzieliby bowiem, że „trupie” wiersze pisał niemal od zawsze.

– W strategię pisarską – tłumaczył w udzielonym mi wywiadzie – wpisany jest element gry z losem, gry o swoje miejsce w literaturze, a także gry ze swoimi umiejętnościami. Kiedy młody autor zaczyna pisać, działa nieświadomie, dotyka różnych tematów, błądzi po omacku, coś mu wychodzi, coś nie wychodzi. W pewnym momencie zdaje sobie jednak sprawę, że coś robi lepiej i podąża w tym kierunku. Tak było ze mną, gdy jako młody jeszcze człowiek zorientowałem się, że z tego, co piszę, najlepsze są wiersze, powiedziałbym – trupie. Zacząłem je więc eksploatować.

Oczywiście, inaczej to wygląda, gdy jest się starszym, bo wtedy takie decyzje podejmuje się w pełni świadomie. Pamiętam, gdy w okolicach roku 1980, trochę wcześniej – 1979, stwierdziłem, że dysponuję pewną techniką poetycką, która umożliwiłaby mi pisanie wierszy patriotycznych, że ta poetyka po prostu do tego się nadaje. Jednocześnie miałem bardzo głębokie poczucie obywatelskiego obowiązku: żeby wreszcie coś zrobić dla Polski. No tak, ale co ja mogę zrobić dla Polski, jak ja wierszyki piszę. Niemniej uświadomiłem sobie, że ten mój krój wierszy stworzony jest do treści patriotycznych i zacząłem wkładać je w swoje dystychy. Z tego powstała potem „Ulica Mandelsztama”.

Co zatem ktoś taki jak Jarosław Marek Rymkiewicz mógł napisać po katastrofie smoleńskiej, jak nie te słowa:

[i]Dwie Polski – ta o której wiedzieli prorocy
I ta którą w objęcia bierze car północy
Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie
I ta druga – ta którą wiozą na lawecie
Ta w naszą krew jak w sztandar królewski ubrana
Naszych najświętszych przodków tajemnicza rana.[/i]

Salon wiersz albo przemilczał, albo – jak krytyk Stala – dał wyraz swojemu zniesmaczeniu. Zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się Pan Kierownik z dobrych czasów Jacka Fedorowicza, który w „60 minut na godzinę” często mawiał: „Wicie, rozumicie, ja się tym zwyczajnie brzydzę”.

[srodtytul]Kto przez ciebie przechodzi[/srodtytul]

Czasem brzydzi się i Rymkiewicz. W 1973 r. w „Kolędzie księdza Baki” napisał, na przykład: „Tonąc w gównie źle czyni, kto się gówna brzydzi”. W baroku ten poeta osadzony jest jak nikt inny, ale przecież i w Kochanowskim, i w Leśmianie, i – nade wszystko – w naszych romantykach: Mickiewiczu, któremu poświęcił cały wieloksiąg „Jak bajeczne żurawie” („Żmut”, „Baket”, „Kilka szczegółów”, „Do Snowia i dalej...”) i Słowackim, twórcy nieszczęsnego „Samuela Zborowskiego”. Jest wybitnym, może najwybitniejszym żyjącym znawcą literatury polskiej, jej historykiem, ale – na Boga – w żadnym wypadku nie autorem książek historycznych!

Obsesja śmierci obecna jest stale w jego wierszach. I świadomość niezbędnej obecności umarłych wśród żywych. Na początku lat 80. w książce „Juliusz Słowacki pyta o godzinę” stwierdził: „Rozmowa między żywymi a zmarłymi jest warunkiem istnienia, warunkiem życia naszych Wielkich Duchów. I jest warunkiem naszego istnienia”.

Dlaczego? „Żyjemy o tyle, o ile zdołamy się skomunikować z naszymi zmarłymi: bo żyjemy tak, jak oni tego pragną, jak oni sobie życzą, jak oni nam każą. I oni, nasi zmarli, żyją o tyle, o ile zdołają skomunikować się z nami: bo żyją tak, jak my sobie życzymy, jak my pragniemy, jak my im każemy. Mówiąc inaczej: rozmowa między nami a naszymi Wielkimi Duchami jest niezbędnym i wystarczającym warunkiem istnienia naszej kultury”.

A śmierć woła, przywołuje... „Już mnie nie ma Już te wiersze nie moje/ Już nad rzeką nad tamtą stoję” – pisał w 1993 r. w tomie „Moje dzieło pośmiertne”. I w tym samym tomie: „Moje dzieło pośmiertne: trumna która gada/ Wiersz który jest upiorem i na trumnie siada”.

Piętnaście lat wcześniej (tom „Thema regium”) konstatował: „Już tam jestem a tu jeszcze bywam/ Już się śmierci imieniem nazywam”. I w tym samym tomie („Co to jest drozd”) napisał słowa absolutnie wstrząsające: „... wiersz mi się rozpada/ Gadam wierszem O Jezu Albo mną ktoś gada”.

Warunkiem koegzystencji naszej teraźniejszości z przeszłością Rzeczypospolitej jest uznanie podobieństwa między nami i Wielkimi Duchami. Choćby minimalne, zawsze jednak jakieś. W przeciwnym razie będziemy gadali ze sobą jak dziad z obrazem. I tak, niestety, bywa. Wówczas taki bezsensowny dialog JMR przerywa natychmiast i zwraca się do rozmówcy idealnego – do Polski. Pyta wtedy – jak w „Rozmowach polskich latem roku 1983” – „... czego ty właściwie od nas chcesz, czego żądasz? I czego, Polsko, my od ciebie chcemy?”.

A zapytany o przyszłość, poeta nieśmiało proponuje: „Spróbujmy zostać Polakami dalej”. Jak na dłoni widzimy, że jest to coraz trudniejsze. Ale kto powiedział, że będzie nam łatwo?

[i]Wszakże lubisz książki świeckie?...
Ach, te to książki zbójeckie!
(...)
Młodości mojej niebo i tortury!
One zwichnęły osadę mych skrzydeł
I wyłamały do góry
Że już nie mogłem na dół skręcić lotu.
(Adam Mickiewicz „Dziady część IV”)[/i]

Z ostatniej książki Jarosława Marka Rymkiewicza zrobiło karierę zdanie: „Polacy są piwo, które kisa z przodku, a potem za wodę stoi”. Są to słowa kanclerza Zamoyskiego, które ten XVI-wieczny mąż stanu wypowiedział po uwięzieniu Samuela Zborowskiego, tytułowego bohatera nowej książki autora „Wieszania”.

Przypadło do gustu czytelnikom to „piwo, które kisa z przodku”, gdyby jednak ograniczyć się do poświęconych „Samuelowi Zborowskiemu” tekstów prasowych, okazałoby się, że autor w niczym niemal nie ma racji, a rzecz jest nieudana, zafałszowana, szkodliwa. Słowem, 76-letni pisarz goni w piętkę.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą