W 1967 r. Jarosław Marek Rymkiewicz został w IBL adiunktem, z Genewy zaś otrzymał miłą wiadomość o przyznaniu mu Nagrody Kościelskich. Z wolna zajmuje coraz wyraźniej opozycyjne stanowisko; w 1972 r. występuje w obronie sądzonych w procesie „Ruchu” braci Czumów i Stefana Niesiołowskiego, w 1976 r. w proteście przeciw zmianom w Konstytucji PRL podpisuje „Memoriał 101”. Jednocześnie wydaje świetnie przyjętą, bo też i kapitalną, książkę z pogranicza historii literatury „Aleksander Fredro jest w złym humorze” (1977), w roku następnym publikuje tom wierszy „Thema regium”. Zaczyna zmieniać warszawskie adresy: z Żoliborza przenosi się na Podwale, stamtąd na Filtrową, by ostatecznie – ale to już znacznie później – osiąść we własnym domu (z dużym ogrodem!) w Milanówku.
Prawdziwy przełom w jego twórczości dokonał się za sprawą „Solidarności”. Na marginesie „Rozmów latem...” pisarz opowiadał mi:
– Strasznie mnie (...) męczyło to, że jestem nieużyteczny; miałem poczucie, że w tym, co się dzieje w Polsce od strajku w Stoczni Gdańskiej, inteligenci odgrywają rolę podrzędną, nie umieją znaleźć dla siebie miejsca albo pchają się, koniecznie chcąc zostać doradcami mądrzejszymi od robotników. Mnie się to nie podobało, a czułem, że mam do spełnienia jakiś obowiązek – muszę tu użyć wielkiego słowa – patriotyczny. Ale nie wiedziałem, co konkretnie mam robić i myślałem o sobie z przykrością. Aż nagle zrozumiałem, że mogę napisać książkę o tym, co się dzieje, książkę prawdziwą, która może w toczącej się walce o Polskę do czegoś dobrego się przyczyni.
– W zakończeniu pana książki jest ważne zdanie: „Dobranoc, Polsko. I bardzo cię prosimy, nie męcz nas tak strasznie”. Nie ma pan wrażenia, że choć żyjemy w innym systemie, a zmieniło się niemal wszystko, Polska wciąż nas męczy?
– Ona będzie zawsze męczyć Polaków, przynajmniej tych, którzy myślą o jej i swoim, polskim losie – inaczej po prostu być nie może. To moje zdanie jest, oczywiście, trochę ironiczne, bo wprawdzie mówi, że Polska nas męczy, ale my wcale nie chcemy wyrzec się tej męczarni. Chcemy dalej mieć w niej swój udział i wydaje mi się, że dalej go mamy. Z tego punktu widzenia „Rozmowy...” i, także wydane w podziemiu, wiersze z tomu „Ulica Mandelsztama” miały dla nas znaczenie przełomowe. Bo, oczywiście, dla mnie zawsze sprawa polska była niesłychanie ważna, ale dopiero wtedy – w „Rozmowach...” – dziękuję Sowietom i generałowi Jaruzelskiemu za to, że dzięki nim staliśmy się mężczyznami – po tym, jak Jaruzelski mi przyłożył, zostałem pisarzem sprawy polskiej. To w tym okresie wyrzekłem się wszystkich swoich zarówno lewicowych, jak prawicowych poglądów, zrozumiałem bowiem, że jedyne poglądy, jakie powinienem mieć, to są poglądy polskie. I tego się trzymam do dziś, niezależnie od tego, że próbuje się czasem gdzieś mnie zaszufladkować, najczęściej do prawicy czy do konserwatystów, ale ja tego nie lubię i nie lubię tak o sobie myśleć. Bo to co robię, co piszę, jak myślę, służyć ma sprawie polskiej.
W latach 80. zaczął publikować w Paryżu, u Jerzego Giedroycia, i w drugim obiegu. Podziemną można by rzec karierę zrobiły jego wiersze z tomu „Mogiła Ordona”. Po latach komentował: „Niektórzy gorszyli się tymi wierszami, że nazbyt romantyczne, że mesjanistyczne, że w ogóle marna ta poezja stanu wojennego. Ja jestem z tamtych swoich wierszy bardzo dumny”.
[srodtytul]Tego nie wolno wybierać[/srodtytul]
Poezja JMR wywołuje sprzeciwy, charakterystyczne jednak, że największe u osób o literaturze mających pojęcie, najdelikatniej mówiąc, niewielkie. Nie zapomnę, jak po przyznanej poecie za „Zachód słońca w Milanówku” Nagrodzie Nike (2003) na łamach „Nie” jakiś debil zakrztusił się śmiechem, że oto w tamtym czasie najpoważniejsze wyróżnienie literackie dostał wierszokleta rymujący o jeżach i kotach. O kocie – co Salon zadekretował – genialny wiersz napisała nasza noblistka, i to ona ma copyright na te czworonogi, nie żaden uzurpator z podwarszawskiego Milanówka. Tymczasem to Rymkiewicz stworzył taki swój poetycki mikrokosmos – w którym Mandelsztam przebywa na równych prawach z kotami, jeżami, a ostatnio, jak się dowiedzieliśmy, i ze ślimakami – że o podobnym mogą jedynie marzyć inni polscy poeci. Zresztą, co tu dużo mówić: koty to Rymkiewicz, no i – bo zapomnę – Eliot.
Namnożyli się też esteci, którym nie podoba się turpizm poety. Do czego to podobne: pisać o śmierci, o trupach! Po ostatnich książkach prozatorskich JMR: „Wieszaniu” (2007), „Kinderszenen” (2008) i „Samuelu Zborowskim” (2010), nasiliły się te pretensje, znów dowodzące niczego innego, jedynie tego, że zabierający głos krytycy Rymkiewicza najzwyczajniej w świecie nie znają jego dorobku. Wiedzieliby bowiem, że „trupie” wiersze pisał niemal od zawsze.
– W strategię pisarską – tłumaczył w udzielonym mi wywiadzie – wpisany jest element gry z losem, gry o swoje miejsce w literaturze, a także gry ze swoimi umiejętnościami. Kiedy młody autor zaczyna pisać, działa nieświadomie, dotyka różnych tematów, błądzi po omacku, coś mu wychodzi, coś nie wychodzi. W pewnym momencie zdaje sobie jednak sprawę, że coś robi lepiej i podąża w tym kierunku. Tak było ze mną, gdy jako młody jeszcze człowiek zorientowałem się, że z tego, co piszę, najlepsze są wiersze, powiedziałbym – trupie. Zacząłem je więc eksploatować.
Oczywiście, inaczej to wygląda, gdy jest się starszym, bo wtedy takie decyzje podejmuje się w pełni świadomie. Pamiętam, gdy w okolicach roku 1980, trochę wcześniej – 1979, stwierdziłem, że dysponuję pewną techniką poetycką, która umożliwiłaby mi pisanie wierszy patriotycznych, że ta poetyka po prostu do tego się nadaje. Jednocześnie miałem bardzo głębokie poczucie obywatelskiego obowiązku: żeby wreszcie coś zrobić dla Polski. No tak, ale co ja mogę zrobić dla Polski, jak ja wierszyki piszę. Niemniej uświadomiłem sobie, że ten mój krój wierszy stworzony jest do treści patriotycznych i zacząłem wkładać je w swoje dystychy. Z tego powstała potem „Ulica Mandelsztama”.
Co zatem ktoś taki jak Jarosław Marek Rymkiewicz mógł napisać po katastrofie smoleńskiej, jak nie te słowa:
[i]Dwie Polski – ta o której wiedzieli prorocy
I ta którą w objęcia bierze car północy
Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie
I ta druga – ta którą wiozą na lawecie
Ta w naszą krew jak w sztandar królewski ubrana
Naszych najświętszych przodków tajemnicza rana.[/i]
Salon wiersz albo przemilczał, albo – jak krytyk Stala – dał wyraz swojemu zniesmaczeniu. Zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się Pan Kierownik z dobrych czasów Jacka Fedorowicza, który w „60 minut na godzinę” często mawiał: „Wicie, rozumicie, ja się tym zwyczajnie brzydzę”.
[srodtytul]Kto przez ciebie przechodzi[/srodtytul]
Czasem brzydzi się i Rymkiewicz. W 1973 r. w „Kolędzie księdza Baki” napisał, na przykład: „Tonąc w gównie źle czyni, kto się gówna brzydzi”. W baroku ten poeta osadzony jest jak nikt inny, ale przecież i w Kochanowskim, i w Leśmianie, i – nade wszystko – w naszych romantykach: Mickiewiczu, któremu poświęcił cały wieloksiąg „Jak bajeczne żurawie” („Żmut”, „Baket”, „Kilka szczegółów”, „Do Snowia i dalej...”) i Słowackim, twórcy nieszczęsnego „Samuela Zborowskiego”. Jest wybitnym, może najwybitniejszym żyjącym znawcą literatury polskiej, jej historykiem, ale – na Boga – w żadnym wypadku nie autorem książek historycznych!
Obsesja śmierci obecna jest stale w jego wierszach. I świadomość niezbędnej obecności umarłych wśród żywych. Na początku lat 80. w książce „Juliusz Słowacki pyta o godzinę” stwierdził: „Rozmowa między żywymi a zmarłymi jest warunkiem istnienia, warunkiem życia naszych Wielkich Duchów. I jest warunkiem naszego istnienia”.
Dlaczego? „Żyjemy o tyle, o ile zdołamy się skomunikować z naszymi zmarłymi: bo żyjemy tak, jak oni tego pragną, jak oni sobie życzą, jak oni nam każą. I oni, nasi zmarli, żyją o tyle, o ile zdołają skomunikować się z nami: bo żyją tak, jak my sobie życzymy, jak my pragniemy, jak my im każemy. Mówiąc inaczej: rozmowa między nami a naszymi Wielkimi Duchami jest niezbędnym i wystarczającym warunkiem istnienia naszej kultury”.
A śmierć woła, przywołuje... „Już mnie nie ma Już te wiersze nie moje/ Już nad rzeką nad tamtą stoję” – pisał w 1993 r. w tomie „Moje dzieło pośmiertne”. I w tym samym tomie: „Moje dzieło pośmiertne: trumna która gada/ Wiersz który jest upiorem i na trumnie siada”.
Piętnaście lat wcześniej (tom „Thema regium”) konstatował: „Już tam jestem a tu jeszcze bywam/ Już się śmierci imieniem nazywam”. I w tym samym tomie („Co to jest drozd”) napisał słowa absolutnie wstrząsające: „... wiersz mi się rozpada/ Gadam wierszem O Jezu Albo mną ktoś gada”.
Warunkiem koegzystencji naszej teraźniejszości z przeszłością Rzeczypospolitej jest uznanie podobieństwa między nami i Wielkimi Duchami. Choćby minimalne, zawsze jednak jakieś. W przeciwnym razie będziemy gadali ze sobą jak dziad z obrazem. I tak, niestety, bywa. Wówczas taki bezsensowny dialog JMR przerywa natychmiast i zwraca się do rozmówcy idealnego – do Polski. Pyta wtedy – jak w „Rozmowach polskich latem roku 1983” – „... czego ty właściwie od nas chcesz, czego żądasz? I czego, Polsko, my od ciebie chcemy?”.
A zapytany o przyszłość, poeta nieśmiało proponuje: „Spróbujmy zostać Polakami dalej”. Jak na dłoni widzimy, że jest to coraz trudniejsze. Ale kto powiedział, że będzie nam łatwo?