W przypadku księży – parafianie. Ale by ta pamięć była pełna, trzeba znać fakty. Ukrywanie zaś wstydliwych faktów jest jak stąpanie po linie, w każdym momencie można spaść i zależnie od wysokości: mocno się potłuc albo polecieć w przepaść. Takie mam refleksje o ks. Henryku Jankowskim; świętej albo całkiem nieświętej pamięci prałacie.
Od razu wyznam, że miałem okazję go poznać. Nigdy nie byłem specjalnie blisko tej postaci, ale zdarzało mi się bywać u niego u Brygidek w Gdańsku-Oliwie albo spotykać w Warszawie. Nigdy też nie był moim idolem. Raziły mnie jego pycha, narcyzm i celebrytyzm, ale podziwiałem jego siłę woli, determinację i moc sprawczą. Bywałem świadkiem, że gdy trzeba było komuś pomóc, wystarczył jeden jego telefon. Za życia był w Gdańsku legendą, nie wypadało mu odmówić. Wspierał potrzebujących całkiem bezinteresownie. To też jedna z prawd o nieżyjącym od ośmiu lat prałacie.
Czy w przeszłości wiedziano o zarzucanej mu dziś pedofilii? Absolutnie nie. Nikt spośród moich gdańskich znajomych, ludzi aktywnych w polityce nawet od lat 70., tego nie potwierdza. A środowiska Ruchu Młodej Polski, podziemnej Solidarności czy liberałów nie były od ks. Jankowskiego separowane jakimś nazbyt wysokim murem. Zresztą, czy można by było pełnić rolę kapelana strajku lub opiekuna internowanych, gdyby ktokolwiek z tysięcy podopiecznych wiedział o jego dziurawym sumieniu? Albo inaczej – czy w 1988 r. Mazowiecki, Kuroń, Geremek czy Michnik przyjeżdżaliby do pedofila? A przecież to właśnie u św. Brygidy mieściło się centrum wsparcia dla strajkującej stoczni. To do plebanii ks. Jankowskiego – jak do symbolicznego Rzymu – prowadziły wszystkie ścieżki społecznego protestu. Czy byłoby to możliwe, gdyby ktokolwiek miał wątpliwości co do osoby kapłana?
Dziś przeciwnicy z szyderstwem komentują obyczaje związane z jego osobistą, męską „gwardią". To byli do przesady zadbani, szczupli i przystojni chłopcy, których rzekomo całował w usta. Byli jego towarzystwem, ochroną, zapleczem. Znali ich wszyscy i dla wielu mogli świadczyć o niezdrowych skłonnościach prałata, ale czy w istocie o pedofilii? Cóż, można było się zastanawiać nad homoseksualizmem, ale i na to dowodów nie było. Zostawało więc tylko (zwłaszcza nam, noszącym flanelowe koszule i plecaki) głębokie zażenowanie cesarsko–królewskimi obyczajami prałata.
Pierwsza skaza obyczajowa pojawiła się dopiero w 2004 r., kiedy wyszły na jaw szczegóły postępowania prokuratorskiego. Dla jednych szok i zdziwienie, dla innych – potwierdzenie negatywnych intuicji wobec osoby księdza. Mimo że sprawę zakończono umorzeniem, właśnie wtedy definitywnie skończyła się dobra passa ks. Jankowskiego. W krótkim czasie musiał opuścić rezydencjonalną plebanię i zamieszkać w skromnym mieszkaniu klasztornym. Przypomniano sobie o wywoływanych przez niego skandalach, niepokornych i antysemickich akcentach w homiliach czy ekspozycjach w św. Brygidzie. Gwiazda prałata gasła. A jednak nie było w Gdańsku specjalnych protestów, kiedy stawiano mu pomnik.