Zacznijmy od pierwszego słowa. Zgoda – nie ma jej, nie ma spokoju między nami. Słyszymy przestrogi przed wojną domową. Jak tego uniknąć? Trzeba wrócić do centrum niezgody. Jest nim dziś to, co miało być – tuż po 10 kwietnia 2010 roku – ośrodkiem zgody: żałoba po katastrofie, uznanej przez parlament za największą w powojennej historii Polski.
Dziś słyszymy, że będzie zgoda, jeżeli uznamy, że to jednak nie była taka katastrofa, a tylko wyjątkowo głupi wypadek lotniczy. Jeżeli zgodzimy się, że nikt za to nieszczęście (ale czy aż tak duże?) nie odpowiada – poza samymi ofiarami. Jeżeli uznamy, że wola większości respondentów ankiety pani prezydent miasta Warszawy, którzy powiedzieli, że nie życzą sobie żadnego pomnika tragicznie zmarłego prezydenta Rzeczypospolitej w swoim mieście, ma moc ostateczną – także dla tych milionów obywateli Rzeczypospolitej (nie tylko z Warszawy), którzy wybrali tego prezydenta w demokratycznych wyborach i nie odwołali go jeszcze. Wtedy będzie zgoda i spokój? Nie, jeszcze nie.
Zasypać smoleńskie źródło
Zgoda wymaga spełnienia kilku jeszcze warunków. Wiążą się one z faktem, że najmocniej zatrute źródło niezgody bije spod Smoleńska. Trzeba je zasypać. Trzeba więc uznać, że strona rosyjska, instytucje państwa rosyjskiego nie mogą być w żadnym stopniu odpowiedzialne za tę katastrofę. Trzeba uznać, że nieoddanie Polsce żadnego z istotnych dla badania przyczyn katastrofy oryginalnego jej dokumentu materialnego (wraku, czarnych skrzynek), a następnie ich ostentacyjne niszczenie; dalej – przedstawienie wyników sekcji ofiar bez żadnej możliwości ich zweryfikowania przez polskich lekarzy; bezprecedensowe odwołanie zeznań oficerów naprowadzających lot prezydenckiego samolotu 10 kwietnia – że to wszystko nie ma żadnego znaczenia dla ustalania okoliczności katastrofy.
Dalej jeszcze: że werdykt MAK był merytorycznie bez zarzutu; że najbardziej wiarygodną instytucją do wyjaśnienia okoliczności śmierci polskiej delegacji prezydenckiej udającej się na uroczystość 70-lecia zbrodni katyńskiej jest Prokuratura Generalna Federacji Rosyjskiej, która z Jurijem Czajką na czele przejęła – za zgodą rządu polskiego – dochodzenie i wszystkie oryginalne dokumenty w sprawie katastrofy. To ta sama, dodajmy, prokuratura i ten sam prokurator, których oskarżamy wraz z całym cywilizowanym światem o drastyczne manipulowanie wymiarem sprawiedliwości w sprawach m.in. Chodorkowskiego, Politkowskiej, Litwinienki.
Ale nawet to nie wystarczy, jak się okazuje. Teraz trzeba uznać jeszcze, że w Katyniu nie było „sowieckiej zbrodni ludobójstwa" (jak głosiła oszczerczo zainstalowana tam przez „prywatnych Polaków" tablica); trzeba może nawet, jak podpowiada prezydent Lech Wałęsa, przeprosić za taką szkodliwą dla stosunków polsko-rosyjskich sugestię. Trzeba ostatecznie przyjąć, że „przywdziewanie wygodnego kostiumu ofiary" przez polską stronę w relacjach historycznych z sowieckim imperium jest tylko „brudną (polską) polityką historyczną". Krótko mówiąc: trzeba uznać racje polityki historycznej Władimira Putina. A także zamknąć oczy na skutki jego polityki energetycznej dla bezpieczeństwa gospodarczego Polski (na przykład dla zablokowanego przez Putinowski NordStream portu w Świnoujściu).
Strach w masce realizmu
Nie chodzi tylko o zgodę wewnętrzną. Grozi nam jeszcze niezgoda z imperium o wiele od nas silniejszym. I tu także obowiązuje logika strachu: nie przed wojną domową, ale przed niezgodą z silniejszym. Nazywa się ową logikę realizmem. Chcemy żyć spokojnie – nie prowokujmy silniejszego. Ułóżmy się z nim, dogadajmy. Ale na czyich warunkach? Czy uzyskamy kompromis, spotkamy się w pół drogi? Nie. Ostatecznie musimy przyjąć warunki silniejszego.
Państwo rosyjskie, wciąż niemogące otrząsnąć się z dziedzictwa sowieckiego, konsekwentnie gardzi słabszymi. I chce dać im to odczuć. Świadczy o tym nie tylko raport MAK, nie tylko ostentacyjne deptanie zasad uczciwego śledztwa (przecież film o radosnym wybijaniu szyb we wraku prezydenckiego samolotu nakręcili funkcjonariusze rosyjskich służb – i to oni udostępnili go jak najchętniej polskim mediom), nie tylko niema wizyta prezydenta Miedwiediewa w Katyniu (wyobraźmy sobie np., że prezydent Niemiec składa w Auschwitz wieniec bez żadnego napisu i nie stać go na wypowiedzenie choćby jednego słowa...). Słaby powinien zaakceptować rolę skromnego współpracownika kłamstwa. A kłamstwo im bardziej zuchwałe, im bardziej podłe – tym lepiej. Dam kilka przykładów.
Teraz trzeba przyjąć, że w Katyniu nie było ludobójstwa. Kto twierdzi, że było (czyli że celem akcji Józefa Stalina i podległych mu organów państwa sowieckiego było wymordowanie elity polskiego narodu) – ten powinien być napiętnowany: już nie przez rosyjskich funkcjonariuszy Putina, ale w Polsce, przez polskich zwolenników zgody z Putinem. Doradca minister w Kancelarii Prezydenta RP, prof. Roman Kuźniar, argumentuje: przecież Katyń to zbrodnia na wielu narodowościach, więc to nie żadne ludobójstwo, w każdym razie nie na Polakach... Straszne kłamstwo, a jakie przydatne.
Rozkaz na 97 procent
Profesorowi Kuźniarowi, wspierającemu go profesorowi Tomaszowi Nałęczowi i mediom ślepo powtarzającym ten „argument" przypomnijmy jednak dla porządku najważniejszy dokument w sprawie tej zbrodni: notatkę Berii dla Stalina z 5 marca 1940 r. z propozycją wymordowania jeńców polskich. Ona wyraża ściśle intencję tej zbrodni. Beria pisze dokładnie, kogo należy zabić: „W obozach dla jeńców wojennych przetrzymywanych jest ogółem (nie licząc szeregowców i kadry podoficerskiej) – 14 736 byłych oficerów, urzędników, obszarników, policjantów, żandarmów, służby więziennej, osadników i agentów wywiadu – według narodowości: ponad 97 proc. Polaków". Czy 97 procent to jeszcze nie dość „czysty rasowo" rozkaz?
Szukajmy porozumienia – i w Polsce, i w naszych stosunkach z Rosją – nie w kompromisie z kłamstwem, ale w prawdzie