Wielka literatura, nawet ta najbardziej uniwersalna, musi mieć podglebie, wyrastać z konkretnego miejsca na mapie
Po wakacjach ukazać się ma nowa powieść Zygmunta Miłoszewskiego, autora robiącego furorę – także za sprawą filmu Jacka Bromskiego – „Uwikłania". Ma nosić tytuł „Ziarno prawdy", jej bohaterem jest ten sam prokurator Teodor Szacki, ale tym razem swoje boje w imię sprawiedliwości toczyć będzie już nie w Warszawie, lecz w Sandomierzu, do którego się wyprowadzi. A to mnie trochę niepokoi, gdyż za sprawą ojca Mateusza i serialowych policjantów z komiksu rodem miasto to przeistacza się w gród iście bajkowy, tymczasem Szacki zderza się z materią aż za rzeczywistą. Zatem albo sam się podda, ulegając magicznej sandomierskiej aurze, albo – co daj Boże – mocno zarysuje nazbyt ucukrowaną fasadę miasta, w którym nawet przestępcy wydają się swojscy i człowiek miałby ochotę zaprzyjaźnić się z nimi.
Tak czy inaczej Sandomierz zbierze kolejne punkty, wypromuje się jeszcze bardziej i zaleją go wycieczki z całego kraju. I pomyśleć, że tyle pięknych słów o Sandomierzu napisał Jarosław Iwaszkiewicz, że uwiecznił go na kartach swej prozy Wiesław Myśliwski, a dopiero teraz to nadzwyczajnej urody miasto przeżywa wielkie chwile – z przyprawioną twarzą odzianego w sutannę Artura Żmijewskiego.
Miasta mgławice i miasta widma
Oczywiście każde polskie miasto zazdrości dziś Sandomierzowi, ale też usilnie (wprawdzie z mniejszymi niż większymi sukcesami) pracuje nad własną mitologią: telewizyjną, filmową, literacką. Tam, gdzie taka mitologia istnieje, trzeba na nią chuchać, z pietyzmem utrwalać, pielęgnować; gorzej, gdy mitologii nie ma i dosłownie nie ma się o co zaczepić, miasto jest bowiem byle jakie, bez historii, legend, sławnych wydarzeń. Od czego jednak wyobraźnia: skoro Marquez potrafił wykreować Macondo, a Faulkner stworzyć nieistniejące hrabstwo Yoknapatawpha, to nie ma rzeczy niemożliwych. Potrzebny jest tylko, bagatela, talent, a niekiedy nawet geniusz.
Nawiasem mówiąc, w swoim czasie Włodzimierz Odojewski tak sugestywnie przedstawił Wołyń i Podole czasów wojny i podwójnej okupacji, że nawet urodzeni w Krzemieńcu, Trembowli czy Czortkowie mieli problemy w zorientowaniu się, gdzie pisarz porusza się po istniejących szlakach, a gdzie jednym pociągnięciem pióra buduje wioski i miasteczka, których próżno szukać na mapie.
A uwielbiamy błądzić po literackim atlasie. Pamiętam swoją rozmowę ze świętej pamięci Zygmuntem Kubiakiem, miłośnikiem i znawcą antyku, który zapytany o swoje ukochane miasta bynajmniej nie wymienił Rzymu czy Aten, lecz Aleksandrię, Pragę i Dublin. W Irlandii nigdy nie był, a w Dublinie mógłby być przewodnikiem. Oczywiście po Dublinie sprzed 90 lat, tym z „Ulissesa". Praga Zygmunta Kubiaka była Pragą Kafki, Aleksandria – Aleksandrią Kawafisa. To ostatnie miasto młodsi będą widzieć już raczej poprzez Lawrence'a Durrella, Pragę poprzez Hrabala. Ale zawsze będą to miasta z wyobraźni, z naszych nienazwanych marzeń i tęsknot, ze snów.
Kiedy po raz pierwszy znalazłem się w Wilnie, mogłem chodzić po nim z zamkniętymi oczyma. A przecież znałem to miasto tylko z ojcowskich opowieści, trochę z nielicznych fotografii i z literatury właśnie. Do dziś boleję, że nie doczekało się literackiego portretu na miarę swych powikłanych i dramatycznych dziejów. Gdyby Józef Mackiewicz nie był aż w takim stopniu zwierzęciem politycznym, mógłby pewnie taki portret namalować swym piórem, a tak pozostawił nam jedynie miniatury wileńskie.