Kiedy Warszawa będzie miała swojego Paula Austera?

Wielka literatura, nawet ta najbardziej uniwersalna, musi mieć podglebie, wyrastać z konkretnego miejsca na mapie

Aktualizacja: 12.07.2011 19:07 Publikacja: 09.07.2011 01:01

Warszawa, Aleje Jerozolimskie, lata 60.

Warszawa, Aleje Jerozolimskie, lata 60.

Foto: NAC

Wielka literatura, nawet ta najbardziej  uniwersalna, musi mieć  podglebie, wyrastać z konkretnego miejsca na mapie

Po wakacjach ukazać się ma nowa powieść Zygmunta Miłoszewskiego, autora robiącego furorę – także za sprawą filmu Jacka Bromskiego – „Uwikłania". Ma nosić tytuł „Ziarno prawdy", jej bohaterem jest ten sam prokurator Teodor Szacki, ale tym razem swoje boje w imię sprawiedliwości toczyć będzie już nie w Warszawie, lecz w Sandomierzu, do którego się wyprowadzi. A to mnie trochę niepokoi, gdyż za sprawą ojca Mateusza i serialowych policjantów z komiksu rodem miasto to przeistacza się w gród iście bajkowy, tymczasem Szacki zderza się z materią aż za rzeczywistą. Zatem albo sam się podda, ulegając magicznej sandomierskiej aurze, albo – co daj Boże – mocno zarysuje nazbyt ucukrowaną fasadę miasta, w którym nawet przestępcy wydają się swojscy i człowiek miałby ochotę zaprzyjaźnić się z nimi.

Tak czy inaczej Sandomierz zbierze kolejne punkty, wypromuje się jeszcze bardziej i zaleją go wycieczki z całego kraju. I pomyśleć, że tyle pięknych słów o Sandomierzu napisał Jarosław Iwaszkiewicz, że uwiecznił go na kartach swej prozy Wiesław Myśliwski, a dopiero teraz to nadzwyczajnej urody miasto przeżywa wielkie chwile – z przyprawioną twarzą odzianego w sutannę Artura Żmijewskiego.

Miasta mgławice i miasta widma

Oczywiście każde polskie miasto zazdrości dziś Sandomierzowi, ale też usilnie (wprawdzie z mniejszymi niż większymi sukcesami) pracuje nad własną mitologią: telewizyjną, filmową, literacką. Tam, gdzie taka mitologia istnieje, trzeba na nią chuchać, z pietyzmem utrwalać, pielęgnować; gorzej, gdy mitologii nie ma i dosłownie nie ma się o co zaczepić, miasto jest bowiem byle jakie, bez historii, legend, sławnych wydarzeń. Od czego jednak wyobraźnia: skoro Marquez potrafił wykreować Macondo, a Faulkner stworzyć nieistniejące hrabstwo Yoknapatawpha, to nie ma rzeczy niemożliwych. Potrzebny jest tylko, bagatela, talent, a niekiedy nawet geniusz.

Nawiasem mówiąc, w swoim czasie Włodzimierz Odojewski tak sugestywnie przedstawił Wołyń i Podole czasów wojny i podwójnej okupacji, że nawet urodzeni w Krzemieńcu, Trembowli czy Czortkowie mieli problemy w zorientowaniu się, gdzie pisarz porusza się po istniejących szlakach, a gdzie jednym pociągnięciem pióra buduje wioski i miasteczka, których próżno szukać na mapie.

A uwielbiamy błądzić po literackim atlasie. Pamiętam swoją rozmowę ze świętej pamięci Zygmuntem Kubiakiem, miłośnikiem i znawcą antyku, który zapytany o swoje ukochane miasta bynajmniej nie wymienił Rzymu czy Aten, lecz Aleksandrię, Pragę i Dublin. W Irlandii nigdy nie był, a w Dublinie mógłby być przewodnikiem. Oczywiście po Dublinie sprzed 90 lat, tym z „Ulissesa". Praga Zygmunta Kubiaka była Pragą Kafki, Aleksandria – Aleksandrią Kawafisa. To ostatnie miasto młodsi będą widzieć już raczej poprzez Lawrence'a Durrella, Pragę poprzez Hrabala. Ale zawsze będą to miasta z wyobraźni, z naszych nienazwanych marzeń i tęsknot, ze snów.

Kiedy po raz pierwszy znalazłem się w Wilnie, mogłem chodzić po nim z zamkniętymi oczyma. A przecież znałem to miasto tylko z ojcowskich opowieści, trochę z nielicznych fotografii i z literatury właśnie. Do dziś boleję, że nie doczekało się literackiego portretu na miarę swych powikłanych i dramatycznych dziejów. Gdyby Józef Mackiewicz nie był aż w takim stopniu zwierzęciem politycznym, mógłby pewnie taki portret namalować swym piórem, a tak pozostawił nam jedynie miniatury wileńskie.

Zadziwiająco trwała okazuje się natomiast legenda Lwowa. Nieprzypadkowo Marek Krajewski, breslauer, autor widmowych wizji niemieckiego Wrocławia w takich książkach jak „Śmierć w Breslau", swoje nowe powieści z komisarzem Popielskim w roli głównej (najnowszą są „Liczby Charona") umieścił tam, gdzie płynie niewidziana przez nikogo Pełtew. Do przedwojennego Lwowa zabiera nas także twórca innego wyróżnionego już kryminału, „Foresta Umbra" – Paweł Jaszczuk.

Specjaliści przekonują nas, że tacy pisarze jak Krajewski przenoszą akcję swoich powieści w dawne lata, kierując się modą na kryminalne retro a la Akunin. To chyba wytłumaczenie zbyt proste, choć bliskie prawdy. Wydaje się na przykład, że dopiero teraz nastanie dobry czas dla powieści z fabułą osadzoną w PRL. Realny socjalizm staje się bowiem dla młodszego pokolenia czymś równie niepojętym i mgławicowym jak dla ich rodziców lata II Rzeczypospolitej.

Miasta molochy, miasta w ruinach

Najodważniejsi, jak Miłoszewski, piszą jednak powieści współczesne, obywając się bez historycznych masek. Przy okazji tworząc literackie obrazy miast, najczęściej – jakże by inaczej – Warszawy. I tu dla większości piszących niedoścignionym wzorem pozostaje Leopold Tyrmand ze „Złym". No, bez dwóch zdań, udało mu się stworzyć mit. Ale której Warszawy? Powojennej, tej z pierwszej połowy lat 50., w której Henryk Nowak toczy walkę na śmierć i życie z Buchowiczem vel Merynosem? Nic podobnego, Tyrmand w stalinowską topografię wmontował Warszawę z lat 30. i to tamtą opiewał w swoich lirycznych apologiach i adoracjach, a to do stołecznych targowisk i peryferii, a to do redakcji i fryzjerów, a nawet bram i... kurzu. Starzy „warsiawiacy" wzruszali się, młodszym śledzącym akcję czerwieniały z emocji uszy i nie zwracali uwagi na jawne przekłamania i niepodobieństwa.

Leopoldowi Tyrmandowi talentu nie brakowało, ale sprytu również nie. Nie jestem pewny, ale chyba nikt – na przemian chwaląc i ganiąc autora – nie zwrócił uwagi na podobieństwa „Złego", ze wszystkimi jego apologiami, do genialnego dzieła z połowy XIX wieku – „Nędzników" Wiktora Hugo. Różnica jest ta, że francuski romantyk pokazał Paryż jako Lewiatana, groźnego molocha pochłaniającego swoje ofiary, a polski pisarz – Warszawę, którą, mimo takich czy innych niebezpieczeństw, „da się lubić". Co w tym zdławionym butem żołdaka, zamienionym w ruinę mieście mogło w epoce „socjalizmu bez ludzkiej twarzy" napawać optymizmem, zaiste, nie wiem.

Pozostaje faktem, że tacy pisarze jak Konrad T. Lewandowski, Artur Górski czy Tomasz Konatkowski wpatrzeni w Gwiazdę Tyrmand pracowicie budują literacki wizerunek Warszawy, niestety niedzisiejszej.

Kraków bez mitu

Co charakterystyczne, najwięcej inwencji na tym polu wykazują właśnie autorzy kryminałów. Szkoda, bo taki na przykład prozaik jak Dawid Bieńkowski – sądząc po jego pierwszej i najlepszej powieści „Jest" – mógłby napisać prawdziwą książkę o teraźniejszej Warszawie. Ale pewnie nie napisze. Za to małą pociechę przynoszą nowe, skromne książki Wojciecha Chmielewskiego. Autor „Kawy u Doroty", nieco pochopnie i nazbyt jednoznacznie kojarzony z prozą Marka Nowakowskiego, którego jakoby miałby zostać następcą, rzeczywiście w tym jednym może pójść śladami swego mistrza. To pisarz absolutnie warszawski, z okiem na szczegół, na pozornie zwyczajne, niczym specjalnym się niewyróżniające życie mieszkańców stolicy, tych, którzy w istocie decydują o jego atmosferze i klimacie.

Smutne, ale prawdziwe – Kraków nie tylko nie stworzył swojej nowej mitologii, ale skutecznie zatracił starą. W głowie się nie mieści, ale stało się to za życia w tym królewskim mieście Szymborskiej, Miłosza i Mrożka. Ale krakauerom, w ich bezdennej próżności, do szczęścia wystarczyły nieustanne benefisy i ani się obejrzeli, a z Krakowa uczynili dodatek do, jak mówią, „Kaźmirza". Ostatnim, który w mieście tańczącym majufesa wodził poloneza był Jerzy Pilch, ale odkąd wyniósł się do Warszawy, jeśli wraca wspomnieniami, to nie do Krakowa (tak wdzięcznie odmalowanego w „Spisie cudzołożnic"), ale do Granatowych Gór, czyli rodzinnej Wisły. Ta ostatnia ma szczęście: jakby mało jej było Pilcha, zafundowała sobie Małysza i promocję ma z głowy. A Kraków tak się już odmitologizował, tak odwrócił od swej historii, że nawet próba stworzenia tamtejszego odpowiednika Eberharda Mocka, czyli komisarza Gustawa Mahlera, żyjącego w czasach austro-węgierskich, się nie powiodła, choć na pierwszy rzut oka w „Raporcie Badeni" Krzysztofa Maćkowiaka wszystko było na miejscu.

Dobrze też, od „Alei samobójców", zapowiadała się gdańska sensacja z komisarzem Paterem autorstwa duetu Marek Krajewski i Mariusz Czubaj. Szybko okazało się jednak, że pierwszy z duetu znakomicie daje sobie radę sam, czego o drugim powiedzieć się nie da. Krajewski przeniósł więc akcję swoich powieści do Lwowa, a gdańszczanom pozostało, cóż, stawianie pomników Oskarowi Matzerathowi. Co ambitniejsi mogą też czytać kolejne powieści Stefana Chwina, ale wymaga to niemało samozaparcia, a mitologii z samych rekwizytów zbudować się nie da. Pamiętamy też oczywiście o Pawle Huellem, ale co z tego, że pamiętamy?

Z zainteresowaniem przyglądamy się temu, co się dzieje w miastach mających spore problemy z kulturową identyfikacją. Czasami z takiego ponadregionalnego melanżu wynikają wspaniałe rzeczy, czego dowodzi dzisiejsza kondycja Wrocławia, w literaturze wsparta z jednej strony na Tadeuszu Różewiczu, a z drugiej właśnie na Marku Krajewskim. Zresztą literacki Wrocław to temat na sążnisty esej, a nie na artykuł prasowy. Ale Szczecin, do którego nigdy nie zawitał Stanisław Cat Mackiewicz, mawiał bowiem, że nie zwykł jeździć do Niemiec. I oto wzięła się na ambit Inga Iwasiów, która w swoich dwóch powieściach: „Bambino" i „Ku Słońcu", zmierzyła się ze szczecińską przeszłością dawną i znacznie bliższą. Z tradycją niemiecką i polską, także tą kresową. Od tej interesującej skądinąd próby do stworzenia mitologii droga jest jednak daleka.

Literatura nieść może ze sobą również niebezpieczeństwa. Po takich książkach jak „Katoniela" Ewy Madeyskiej czy „Niehalo" Ignacego Karpowicza Białystok mógłby być uznany za centrum „polokatolicyzmu", szczęśliwie dla miasta nad Białką Radio Maryja ma siedzibę w Toruniu, bo gdyby ojciec Rydzyk przeprowadził się w okolice kościoła św. Rocha, nie byłoby „przebacz"... Trudno przy tym nie zauważyć, że w kreowaniu Białegostoku na miasto, w którym jak nigdzie w Polsce występują ostre napięcia narodowościowe i religijne, wyróżniają się autorzy mający swoje korzenie nie w katolicyzmie, lecz w prawosławiu. Tak było w PRL i tak jest jeszcze teraz.

 

Nie da się ukryć, że nie tylko w Warszawie brakuje nam dziś pisarzy, którzy – jak pisał Maciej Chrzanowski – „żyliby swoim miastem, w jego granicach prowadzili dialog ze światem". I tu jednak często zdarzają się pomyłki i nieporozumienia. Prawem kaduka na przykład za arcywarszawskiego pisarza uchodzi od lat Tadeusz Konwicki, który przecież prozą swoją nigdy nie opuścił Kolonii Wileńskiej. A że mieszkając w Warszawie, trudno nie spostrzec Pałacu Kultury, to i temu wybrykowi architektury poświęcił pisarz kilka rzewnych stronic. Naprawdę warszawskim pisarzem był za to z całą pewnością Miron Białoszewski. I Stefan Kisielewski, którego dokonania prozatorskie bywają lekceważone, przez co nie zauważa się tak cennych jego varsawianów jak nieukończona powieść „Zanim nadejdzie śmierć".

Miasta żywe, miasta z papieru

Nazbyt często zdarza się, że dla autora książki najważniejszą i w gruncie rzeczy jedyną pomocą przy pisaniu jest plan miasta. Powstają wtedy książki potworki, które do miana miejskich pretendują dlatego tylko, że ich twórcy na co drugiej stronie wymienią nazwę ulicy, a na co piątej poświęcą parę zdań jakiemuś zabytkowi czy charakterystycznemu miejscu. Ot, taki sztafaż. Czasem jednak i w literaturze popularnej zdarzają się wyjątki, czego dowiódł niedawno Piotr Bojarski powieścią „Kryptonim Posen", poznańską nie tylko dlatego, że wspomina w niej nieistniejącą knajpę Pod Niedźwiadkiem przy placu Sapieżyńskim (dziś Wielkopolskim). Ale żeby autora w sumie błahej książki nie przechwalić, dodam, że jeśli chodzi o Wielkopolskę, to wciąż powinna rosnąć ranga „Panny Lilianki" Ryszarda Schuberta, powieści z końca lat 70. zeszłego wieku napisanej żywym językiem Poznania. Językiem zgoła nieliterackim, który jak żaden inny uniósł ciężar historii życia bohaterki tamtej niezwykłej książki.

Wielka literatura, nawet ta najbardziej, zdawałoby się, uniwersalna, musi mieć swoje podglebie, wyrastać z konkretnego miejsca na mapie. A że to metropolie, ogromne miasta nadają rytm współczesności, to właśnie od literatury wielkomiejskiej oczekujemy najwięcej. Z nieustającą nadzieją wypatrujmy więc: może i w Warszawie objawi się pisarz tak ważny dla tego miasta jak Tom Wolfe czy choćby Paul Auster dla Nowego Jorku. I dla całego świata.

 

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą