Martwię się, bo nie mam kredytu. To chyba źle o mnie świadczy. Ponoć wszyscy najlepiej rokujący Polacy z dużych miast mają raty we frankach szwajcarskich. Oraz mieszkania, których nigdy nie spłacą, ale są cool, bo skoro kredyt wzięli, to znaczy, że ich stać. Natomiast zawsze piękna i godna naśladowania Ameryka – miss świata w zadłużaniu – właśnie dostała nowy limit pożyczkowy, więc jest jeszcze bardziej sexy. Grecji i Portugalii długi nie służą, ale same są sobie winne – trzeba umieć trzymać fason w kryzysie. Jak Obama. Ja też chcę być na czasie, więc zamierzam się jak najszybciej zapożyczyć.
I to porządnie, na lata.
Zabierałam się właśnie do rzeczy, gdy zadzwonił telefon. Stacjonarny. Posiadam go, aby mogli mnie odnaleźć ludzie od kredytów. Ci, którzy mówią mi po imieniu i wiedzą o mnie różne rzeczy, choć wcale się nie znamy. Kiedyś telefon stacjonarny służył do utrzymywania dalekobieżnych przyjaźni, teraz – do epizodycznego nękania konsumentów. Telefony z kablem posiadają już tylko ludzie starzy albo tacy jak ja – rozpaczliwie czekający na życiową poradę od handlowca! Najpierw z pomocą zadzwoniła pani, która w trybie przyspieszonym, uniemożliwiającym wejście jej w słowo, zaproponowała mi udział w programie dotleniania serca poprzez sen. Nie bardzo wiem, czego miała dotyczyć oferta – może kabiny tlenowej, tabletek nasennych albo wakacji pod namiotem. Na wszelki wypadek odłożyłam słuchawkę. Kredyt na dotlenianie powietrzem odpada. Potrzebuję czegoś bardziej spektakularnego.
Po chwili zadzwoniła miła pani z telekomunikacji, żeby poinformować mnie o sporej kwocie, jaką w tym miesiącu będę musiała zapłacić za połączenie z numerem 0 700. Na zapewnienia, że takiego połączenia nie wykonałam, odpowiedziała anielsko spokojnym tonem fachowca, iż zostało ono nawiązane automatycznie bez mojej wiedzy, gdy beztrosko surfowałam w Internecie. Niestety, powiadomiła mnie również o możliwości zablokowania takich połączeń w przyszłości. Potulnie przystałam na jej troskliwą ofertę, co oznacza, że jednak nie zbankrutuję na telefonie. Zostałam więc znów sam na sam z dylematem: na co się zapożyczyć?
Atrakcyjną propozycję przedstawił młody mężczyzna – uświadomił mi, że mogę wydać mnóstwo pieniędzy, ubezpieczając się na wypadek śmierci, katastrofy i innych nieprzyjemnych zdarzeń, których przewidzieć nie sposób. Szybko wyliczył, ile muszę zapłacić jeszcze dziś, żeby już jutro moi bliscy otrzymali okazałe finansowe zadośćuczynienie za moją w ich życiu nieobecność. Rozłączyłam się, dziękując uprzejmie. Proszę mnie zrozumieć, ja naprawdę chcę się zadłużyć, ale nie mogę się przecież rozmieniać na drobne.
Patrząc na letnią ulewę, rozmyślałam nad perspektywami kredytowymi. Próbowałam sobie wyobrazić, jakby to było – mknąć w słońcu w czerwonym lamborghini kupionym za pieniądze banku. Przyszło mi też na myśl, by pójść w ślady ludzi sukcesu: wybudować pod miastem rezydencję, w której mogłabym godzinami szukać domowników i sterować oświetleniem przez ekran dotykowy. Wreszcie uznałam, że w XXI wieku należy myśleć lokalnie, a działać globalnie, dlatego zaplanowałam wzięcie pożyczki w niemieckim banku i sponsorowanie programu rozmnażania tygrysów bengalskich, których populację przetrzebili brytyjscy myśliwi oraz azjatyccy amatorzy skór.
Decyzji jednak nie podjęłam. Obawiam się, że dopadł mnie jakiś wirus. NN52 albo H3tF, a może – co jeszcze gorsze – niezbadana alergia kredytobiorcza. Ze strachu, że żyję nienowocześnie, coraz gorzej sypiam. Coraz słabiej dotleniam serce. Proszę o poradę. Najlepiej telefoniczną!