Katolickie mohery przeciw nazistom

Przy każdej debacie na temat zdarzeń z przeszłości jesteśmy bombardowani fałszywymi stereotypami. Im bardziej spór emocjonalny, tym więcej głupich opinii

Publikacja: 13.08.2011 01:01

Katolickie mohery przeciw nazistom

Foto: ROL

Prawie 90 lat temu w pruskiej prowincji Hanower odbył się plebiscyt. Ludzie poszli do urn, by odpowiedzieć na pytanie, czy nadal chcą być prowincją Państwa Pruskiego czy stać się samodzielną częścią ówczesnej Rzeszy. Taką jak Prusy, Bawaria czy Saksonia. Do plebiscytu dążyło ugrupowanie nazywające się Partią Niemiecko-Hanowerską (Deutsch-Hannoversche Partei). Istniała od roku 1866, kiedy Bismarck wcielił do Prus niepodległe Królestwo Hanoweru. Deutsch-Hannoversche, zwani też partią Welfów od nazwy wypędzonej przez Prusaków hanowerskiej dynastii, nie chcieli wystąpić z Rzeszy, tylko pragnęli wyższego statusu swojego Heimatu. Przegrali jednak plebiscyt.

Po przegranej silna w regionie partia się rozpadła. I stało się coś, co wiele mówi o nastrojach w ówczesnych Niemczech. Katoliccy Welfowie dołączyli do katolickiej partii Zentrum, której dzisiejszą spadkobierczynią jest CDU. Protestanccy Welfowie dołączyli do NSDAP.

Ta historia sporo również mówi o panujących dziś stereotypach na temat partii Adolfa Hitlera. Wszak nazizm wywodzi się z Austrii i jeszcze bardziej katolickiej Bawarii. Nazizm – według tego mniemania – to ideologia wsteczna, wręcz konserwatywna, zatem katolikom pewnie łatwiej było z nią się utożsamiać. Łatwiej niż postępowym protestantom, którzy zgodnie z weberowskim stereotypem ciężko pracowali, zarabiając pieniądze i budując nowoczesność.

Zdarzeń takich jak z partią Welfów w Niemczech było wówczas więcej. Dziś to może szokować, ale protestantom znacznie łatwiej przychodziło poprzeć ideologię nazizmu niż katolikom. Mowa nie o heroicznych wyjątkach, ale o odruchu mas.

To wielkie uproszczenie, ale od niego wyjdziemy, aby wyjaśnić to skomplikowane zjawisko. Ówczesne niemieckie „mohery" były grupą społeczną najmocniej impregnowaną na nazizm. Ówcześni młodzi, aspirujący, lepiej wykształceni z entuzjazmem przyjmowali ideologię, która kojarzyła im się ze świetlaną przyszłością – autostradami, sportem, eugeniką, dobrą pracą, budownictwem mieszkaniowym. Byli tym gorętszymi entuzjastami, im bardziej byli zeświecczeni.

Trudno nam to zrozumieć, przykładając dzisiejsze pojęcia. Stąd biorą się autentyczne zdziwienia typu „To Abraham Lincoln był republikaninem?". Przecież on wyzwolił Murzynów, a ci wszak głosują dziś na demokratów.

Albo mniej groteskowe, lecz bardzo kategoryczne stwierdzenia, że np. w Jedwabnem sąsiedzi zamordowali innych sąsiadów. Czyli stateczni ojcowie rodzin nagle wykorzystali moment, aby dać upust skrywanym wcześniej resentymentom. Wyniesionym rzekomo z domu i lekcji religii.

Tu warto chwilę się zatrzymać, bo fałszywy stereotyp odwołuje się do tego, że okolice Jedwabnego były szczególnie endeckie, więc wszystko niby jest jasne. Stereotyp nie odpowiada jednak na pytanie, dlaczego mord zdarzył się „dopiero" w lipcu 1941 roku. A nie na przykład we wrześniu 1939? Albo przed wrześniem, kiedy owa endecka ludność rządziła miasteczkiem.

Stąd biorą się dzisiejsze spory, czy i jak przepraszać za Jedwabne. W jakim stopniu naród ma odpowiadać za 40 – 50-osobową grupę lumpów mordujących i rabujących tę grupę społeczną, którą Niemcy pozbawili prawa do istnienia? To z tego ahistorycznego stereotypu biorą się anatemy niedawno rzucane na Piotra Zarembę, który ośmielił się skrytykować brak głębszej refleksji w biciu się w piersi.

Kto popierał NSDAP?

Nazizm stał się negatywnym biegunem w ocenie dziejów. Zupełnie słusznie, choć żal, że tak jednoznacznie nie traktuje się komunizmu. Realne konotacje z nazizmem oznaczają automatyczną kompromitację. Mamy więc łatwą pokusę, aby doczepić do niego wszystko, czego nie lubimy w polityce i życiu społecznym.

Pisząc o hitlerowskich Niemczech, najczęściej podkreśla się nacjonalizm panującej wówczas ideologii. Stąd krok, aby podczepić pod to konserwatyzm. A wraz z nim religię. Łatwiej doczepić hierarchiczny i bardziej zachowawczy katolicyzm niż cieszący się dziś dobrą opinią ze względu na swą progresywność protestantyzm.

Do tego odwoływał się Richard Grunberger w swojej „Społecznej historii III Rzeszy". Książka doskonała, ale czy prawdziwa jest teza, że podglebie dla narodowego socjalizmu wynikało z zacofania – tak to Grunberger nazwał – ówczesnych Niemiec? Bo były zdecentralizowane, bo ukazywało się tam tysiące małych gazet, lecz mało centralnych, bo większe niż w krajach anglosaskich było znaczenie rolnictwa? Z polskiej perspektywy brzmi to absurdalnie, lecz uznany historyk – wychowane w Anglii dziecko austriackich Żydów – tak to przedstawił. To jednak nie jest wizja wiedeńskiego Żyda, który miałby orientację na temat nędzy wschodnioeuropejskich sztetli, ale kolonialnego białego pana. Zresztą, gdyby teza była prawdziwa – uwzględniwszy, że Niemcy i wtedy były jednym z najbogatszych krajów świata – to różne wersje nazizmu winny były zwyciężać w całym biednym świecie. Od Abisynii przez Cejlon po II Rzeczpospolitą.

Nazizm był jednak ideologią ludzi aspirujących. Nie analfabetów i dewotów. Dewoci w Niemczech (bo analfabetów prawie tam nie było) wiernie głosowali od kilkudziesięciu lat na swoją partię Zentrum lub jej bawarską mutację, czyli Partię Ludową (BVP). Mówimy o dewotach katolickich, ewangeliccy nie odczuwali potrzeby powoływania własnej partii wyznaniowej – wszak to oni stworzyli Drugą Rzeszę. Ale jest faktem, że iluś przywódców nazistowskich pochodziło z południa Niemiec. Hitler wiadomo, Himmler przez kilka lat należał do BVP, Goering pochodził z katolickiej rodziny, matka Goebbelsa widziała w synu księdza.

Jako logiczny wytwór katolickiego, także drobnomieszczańskiego wychowania prezentuje Goebbelsa niedawno wydana w Polsce jego biografia. Dwójka austriackich autorów, profesor psychiatrii Peter Gathmann i dziennikarka Martina Paul, pisze o nazizmie jako ideologii drobnomieszczaństwa – „są wśród nich rzemieślnicy, średnia warstwa kupiecka, urzędnicy państwowi i prywatni. Tkwią oni mocno w katolicko-cesarsko-urzędniczej tradycji pojęć typu „honor" i „obowiązek" i w swym rozwarstwieniu definiują się jako reakcyjny ruch klasy średniej". Oboje autorzy książki „Narcyz Goebbels. Biografia psychohistoryczna" idą dalej w tym prostym objaśnianiu korzeni nazizmu. To zapracowani, nieobecni w domu, lecz jednocześnie tyranizujący swe rodziny, drobnomieszczańscy ojcowie kształtowali takich ludzi jak przyszły minister propagandy III Rzeszy.

Brzmi logicznie? Jeśli tak, to odpowiedzmy sobie na pytanie, czy ci, którzy walczyli z nazizmem w Niemczech, mieli innych ojców? Przyjmując optykę biografów Goebbelsa, należy uznać, że zupełnie inaczej wyglądały stosunki rodzinne w Polsce, Francji i gdziekolwiek tam, gdzie nie upowszechnił się rodzimy hitleryzm. Tak przy okazji można zauważyć, że biedni „Ostjuden" mieli dla swych dzieci jeszcze mniej czasu niż papa Goebbels, który stosunkowo dobrze zarabiał jako drobny urzędnik. Nikt nie stawia jednak tezy, aby w jakiś sposób deprawowało to ich dzieci.

Nazistowscy przywódcy często mieli katolickie korzenie, ale poparcie znaleźli gdzie indziej. W zlaicyzowanym protestanckich regionach kraju. Niedaleko od wspomnianego Hanoweru miało miejsce w międzywojniu inne zdarzenie. Opisuje je brytyjski historyk Michael Burleigh w znakomitej książce „Trzecia Rzesza. Nowa historia". Trzy lata po Machtuebernahme hitlerowskie władze kraju związkowego Oldenburg (dziś część Dolnej Saksonii) zarządziły usunięcie wizerunków Lutra, a także krzyży ze szkół publicznych. Burleigh pisze: „Protestanci na północy regionu posłuchali się, ale katolicy nieco dalej na południe – nie. Byli to ludzie prości i niewykształceni, niemniej krucyfiks stanowił dla nich istotę wiary religijnej". Wygrali, choć tylko na kilka lat.

Przykładów oporu niemieckich „moherów" jest dużo więcej. Brały się stąd, że Niemcy były ich krajem, ale nie ich państwem. Jeszcze od zjednoczenia Niemiec czuli się obywatelami drugiej kategorii. Katolicy wtedy stanowili jedną trzecią ludności i byli traktowani jako mniejszość. Oni siebie sami też tak postrzegali, więc od początku tworzyli własne struktury społeczne. Osobne szkolnictwo, opiekę zdrowotną, instytucje charytatywne. Wreszcie własną partię, czyli Zentrum plus Bawarską Partię Ludową.

Protestanci, znacznie bardziej zlaicyzowani, czuli, że są właścicielami państwa, w którym żyli. Obrażeni na jedną partię łatwo przerzucali głosy na inną. Wczoraj na socjaldemokratów, dziś komunistów, jutro NSDAP. Charakterystyczne było to, jak szybko rozpłynęły się w strukturach NSDAP prawicowe partie odwołujące się do protestanckiego etosu, jak np. DNVP.

Uderza w tym kontekście geografia wyborcza przedwojennej Rzeszy. W kluczowych wyborach 1933 r. NSDAP była pierwszą partią w 33 okręgach. Dała się wyprzedzić tylko w dwóch nadreńskich. Tam wygrali klerykałowie z Zentrum.

Jeszcze dobitniej widać to, gdy spojrzymy na wyniki w poszczególnych regionach. Stąd może też lepiej zrozumiemy casus Bawarii. W skali całego landu wygrała NSDAP. Wygrała też w Monachium, tak jak w innych wielkich miastach Niemiec. Ale Bawaria wchłonęła w XIX w. Norymbergę, Bayreuth i inne regiony z protestancką większością. W powiecie Bayreuth, tam gdzie są słynne wagnerowskie festiwale, mieszkało 30 tys. ewangelików i 5 tys. katolików. Wygrała NSDAP, zresztą z pewnością też katolickimi głosami, bo partia katolicka dostała ledwie tysiąc głosów. Ale już w rdzennie bawarskiej Ratyzbonie było inaczej. Tam katolicka większość dała zwycięstwo swojej BVP.

Daleko nie sięgając, podobne statystyki mamy z dawnych Prus Wschodnich. Ludność katolickiej Warmii głosowała na Zentrum. Ewangeliccy Mazurzy z sąsiednich powiatów, mimo słowiańskich korzeni, masowo poparli Hitlera. Tu też odegrał rolę czynnik konfesyjny.

Pewnym usprawiedliwieniem dla głosujących na Hitlera ludzi może być fakt, że wtedy to on miał lepszy PR niż jego przeciwnicy. Zwłaszcza grube klechy (była to ulubiona inwektywa hitlerowskiej propagandy) z Zentrum. To kolejny fakt, który dziś jest postrzegany jako coś niemożliwego. Wbrew temu, co sądzimy, wówczas NSDAP była trendy, była sexy. Była postrzegana jako ruch nowoczesny i postępowy – nie darmo w refrenie Horst-Wessel-Lied znalazły się słowa, że trzeba rozstrzelać reakcjonistów.

Hitlerowcy gromią „zacofanego" biskupa

Przykładów, gdy „reakcyjni katolicy" mieli rację, ale gorszy PR, jest wiele.

Spór między dwoma katolickimi intelektualistami, wspieranymi przez studentów oraz biskupem o kartoflanej twarzy, pochodzącym z drobnomieszczańskiej rodziny wybuchł w Akademii Państwowej w Braunsbergu (dziś Braniewo). Uczelnia była utrzymywana i administrowana przez państwo, a Kościół miał dbać jedynie o czystość doktryny na wydziale teologicznym. Z jednej strony byli księża profesorowie Barion i Eschweiler, prawnik i teolog. Lubiani przez studentów, cenieni naukowcy, przyjaciele m. in. Carla Schmitta. Z drugiej biskup warmiński Maksymilian Kaller.

Obaj intelektualiści szli z duchem czasu. Popierali eugenikę i eutanazję, w swoich pismach nawoływali, aby katolicy nie odwracali się od współczesności, ponieważ ideologia nazizmu nie jest sprzeczna z nowocześnie pojmowaną nauką Kościoła. Księża profesorowie łącznie ze swoimi studentami, z których część była klerykami, zapisali się do NSDAP.

Biskup Kaller nie mógł ich wyrzucić z uczelni, ale po cichu nałożył na nich suspensę. Ujawnił to jeden z hitlerowskich dzienników. Rozpętała się burza. Kaller był atakowany jako zamordysta kneblujący intelektualistów za pomocą tak średniowiecznego narzędzia, jakim jest suspensa. Sympatia kręgów akademickich była po stronie obu profesorów.

Eschweiler zmarł przed wojną. Przed śmiercią pojednał się z Kościołem, ale i tak partia urządziła mu nazistowski pogrzeb. Barion nie wyrzekł się poglądów. Po wojnie w ramach denazyfikacji otrzymał zakaz pracy na uczelniach RFN. Historia przyznała rację moherowemu biskupowi o kartoflanej twarzy i drobnomieszczańskich korzeniach.

 

Prawie 90 lat temu w pruskiej prowincji Hanower odbył się plebiscyt. Ludzie poszli do urn, by odpowiedzieć na pytanie, czy nadal chcą być prowincją Państwa Pruskiego czy stać się samodzielną częścią ówczesnej Rzeszy. Taką jak Prusy, Bawaria czy Saksonia. Do plebiscytu dążyło ugrupowanie nazywające się Partią Niemiecko-Hanowerską (Deutsch-Hannoversche Partei). Istniała od roku 1866, kiedy Bismarck wcielił do Prus niepodległe Królestwo Hanoweru. Deutsch-Hannoversche, zwani też partią Welfów od nazwy wypędzonej przez Prusaków hanowerskiej dynastii, nie chcieli wystąpić z Rzeszy, tylko pragnęli wyższego statusu swojego Heimatu. Przegrali jednak plebiscyt.

Po przegranej silna w regionie partia się rozpadła. I stało się coś, co wiele mówi o nastrojach w ówczesnych Niemczech. Katoliccy Welfowie dołączyli do katolickiej partii Zentrum, której dzisiejszą spadkobierczynią jest CDU. Protestanccy Welfowie dołączyli do NSDAP.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne