Kryzys rodzi mścicieli

Odchodzący z firmy pracownicy już nie chcą milczeć. Z przyjemnością zadają byłym pracodawcom jak najboleśniejsze ciosy

Publikacja: 24.03.2012 00:01

Lloyd Blankfein, prezes banku Goldman Sachs

Lloyd Blankfein, prezes banku Goldman Sachs

Foto: AFP

Były pracownik może być dla firmy koszmarem. Napisze demaskatorską książkę, zamieści w gazecie list pt. „Dlaczego odszedłem z...", ujawni tajne dane o klientach. Czasem to idealista, który nie mógł już patrzeć na fatalne zarządzanie czy upadek moralny firmy, czasem frustrat mszczący się za zwolnienie z pracy, a czasem zdrajca, który wkupuje się w łaski konkurencji. Łączy ich jedno: powodują większe lub mniejsze straty byłego pracodawcy. W kryzysie takich ludzi gwałtownie przybywa.

Jak wycisnąć muppety

Klienci to muppety, a głównym celem banku jest wyciśnięcie z nich maksimum pieniędzy – tak działanie bankowego giganta Goldman Sachs opisał autor listu zamieszczonego w dzienniku „New York Times". Nie byłoby w tym pewnie nic wstrząsającego, gdyby nie fakt, że jest nim Greg Smith, do niedawna jeden z prominentnych dyrektorów banku, zarządzający portfelami klientów o łącznej wartości ponad miliarda dolarów.

Odchodząc z firmy, ujawnił, że panuje w niej fatalna, destrukcyjna atmosfera, a o ideałach, które przyświecały jej jeszcze kilkanaście lat temu, nikt już nie pamięta. Teraz nie liczy się interes klientów, lecz chciwość. „Robi mi się niedobrze, gdy słyszę, jak bezdusznie mówi się o dojeniu klientów. Wyobraźcie sobie młodszego analityka siedzącego cicho w kącie i słuchającego o muppetach i wyłupianiu im oczu. Nie trzeba być naukowcem, by wiedzieć, że nie zrobi to z niego modelowego obywatela" – pisał Smith.

Ale nie tylko Goldman ma problem z niezadowolonym byłym pracownikiem. Dyrektor ds. technicznych w Google'u James Whittaker opuścił firmę w lutym i natychmiast wylał swoje żale pod jej adresem. Zrobił to na blogu prowadzonym na stronie śmiertelnego wroga Google'a, Microsoftu, który go zatrudnił.

„Google, którym byłem zafascynowany, to firma zachęcająca pracowników do innowacji. Google, który opuściłem, to firma reklamowa, skoncentrowana wyłącznie na polityce korporacyjnej" – pisze Whittaker. I przeciwstawia obecnego „złego" szefa koncernu Larry'ego Page poprzedniemu „dobremu", którym był Eric Schmidt. Za czasów tego ostatniego reklamy miały być na drugim planie, a Google zachęcał ludzi do przedsiębiorczości za pomocą nagród, bonusów i np. programu „20 procent" – tyle czasu własnego dawał Google pracownikom na realizację ich pomysłów. „To dzięki tej machinie innowacyjności na najniższych szczeblach firmy zrodziły się takie produkty, jak Gmail czy Chrome (...). Dni starego Google'a, zatrudniającego mądrych ludzi i umożliwiającego im odkrywanie przyszłości, odeszły" – żali się.

Twierdzenia byłego menedżera Google'a nie odbiły się takim echem jak wynurzenia byłego pracownika Goldmana nie tylko dlatego, że ranga oskarżeń była mniejsza. Co innego bowiem, gdy pod pręgierzem staje jedna z najbardziej lubianych i innowacyjnych firm na świecie, a co innego, gdy jest to znienawidzony symbol międzynarodowej finansiery.

Telefon do Inspekcji Pracy

W trudnych czasach dla gospodarki szybko rośnie liczba przypadków odwetu na firmie czy na szefie za zwolnienie z pracy. Przykładów mamy aż nadto również w Polsce. Najdotkliwsze jest narażenie pracodawcy na straty finansowe i przeważnie taki jest cel. Jeszcze kilka lat temu najbardziej spektakularny sposób zemsty był taki: ostatniego dnia urzędniczka, wychodząc z pracy, łączy się z wysokopłatnym numerem telefonicznym (10 zł za minutę) i zostawia na weekend odłożoną słuchawkę. Coś takiego mniejszą firmę mogło nawet zniszczyć.

Teraz częściej wysyła się donos do Państwowej Inspekcji Pracy (np. brak wypłaty za pracę po godzinach, zatrudnianie na czarno) czy urzędu skarbowego (unikanie podatków czy ZUS). Hitem jest ujawnienie praktyki korzystania z pirackiego oprogramowania, za co teoretycznie szefowi grozi do pięciu lat więzienia. Wystarczy, że oprogramowanie było na pięć komputerów, a działa na sześciu stanowiskach.

W PIP przyznają, że większość skarg pochodzi obecnie od byłych pracowników, którzy po odejściu z firmy przestali się bać. A w Polsce praw pracowniczych oraz autorskich, zwłaszcza w mniejszych firmach, nie przestrzega się tak restrykcyjnie. Odchodząc, pracownicy masowo kopiują bazy danych, zabierają klientów, szkalują firmę lub szefa w Internecie. Fora pełne są rad, jak dopiec byłej firmie.

W grudniu policja ujęła zwolnionego z pracy informatyka z Zabrza, który włamał się do systemu komputerowego byłej firmy, wykradł kluczowe dane umożliwiające jego działalność i za zwrot oraz nieujawnianie ich w sieci zażądał 200 tys. zł. Szantażysta wysłał swoje żądanie esemesem. Teraz grozi mu osiem lat więzienia.

Wielu pracowników zabezpiecza się wcześniej. Według danych firmy Kroll Ontrack, specjalizującej się w informatyce śledczej, co czwarty przesyła firmowe wiadomości na prywatne konta, by wykorzystać je później. Z kolei cztery na dziesięć firm i instytucji finansowych nie stosuje właściwych zabezpieczeń przed np. zemstą byłych pracowników.

Demaskator

Johan Stenebo rozpoczął pracę w hamburskiej filii Ikei ponad 20 lat temu. Zaszedł wysoko, zostając prawą ręką samego właściciela firmy. Napisana niespełna rok po odejściu z firmy, a wydana dwa lata temu książka „Cała prawda o Ikei" wywołała w Szwecji wielkie poruszenie.

Nic dziwnego, bo koncern i jego 85-letni założyciel Ingvar Kamprad są tu prawdziwą instytucją. Wcześniej, nie licząc zarzutów dotyczących jego związków w latach 40. i 50. z faszyzującym Ruchem Młodoszwedzkim, za które Kamprad przeprosił, można mu było zarzucić najwyżej skąpstwo. Media zwykle opisywały tego jednego z najbogatszych ludzi na świecie jako nieporadnego, sympatycznego starszego pana, który zakupy robi na bazarku ubrany w starą kurtę i odjeżdża 20-letnim volvo.

Tymczasem z książki Stenebo dowiadujemy się, że firma działa jak sekta, w której obowiązuje jedno prawo: „lojalność wobec Ingvara aż po grób". Autor oskarża właściciela o korzystanie z metod NRD-owskich służb Stasi i siatki donosicieli, rasizm i szykanowanie obcokrajowców, pranie brudnych pieniędzy i unikanie podatków, a także nepotyzm.

W poprawnej politycznie Szwecji był to szok, ale książka szerokim echem odbiła się także w Polsce, gdzie koncern ma większość swoich fabryk.

Najbardziej narażone na obsmarowanie przez byłego pracownika są koncerny farmaceutyczne. Na półkach księgarskich roi się od pozycji demaskatorskich. Jedną z nich jest „Skutek uboczny: śmierć" Johna Virapena, który wcześniej pracował m.in. jako dyrektor generalny Eli Lilly and Company w Szwecji i odpowiadał za wprowadzanie na rynek wielu leków.

Pokazuje w niej, jak branża farmaceutyczna wciska chorym niedopracowane leki, nie zwracając uwagi na skutki uboczne, tuszuje skandale i jak bez skrupułów walczy o kolejne rynki. Virapen opowiada dużo o prozacu, który wprowadzał na rynek i, jak przyznaje, promując go w sposób nieetyczny. „Przekupiłem szwedzkiego profesora, by zwiększyć szansę rejestracji prozacu w tym kraju" – nie owija w bawełnę.

Wspomnienia Virapena zostały potraktowane jako chęć odpokutowania za grzechy.

Idealizm czy porachunki

Nadzwyczaj często jednak idealizm demaskatorów budzi wątpliwości. Greg Smith był jedną z dziesięciu osób występujących w reklamówkach rekrutacyjnych banku, wyświetlanych na najlepszych uniwersytetach świata. Teraz pisze: „Firma tak dalece różni się od tej, do której przychodziłem prosto z college'u, że nie mogę się z nią dłużej identyfikować. Nie jestem już dumny, straciłem wiarę (...). Zrozumiałem, że nadszedł czas pożegnania, gdy zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie patrzeć studentom w oczy i mówić, jakie to wspaniałe miejsce pracy".

Prześwietlając Smitha, dziennikarze dotarli do jego byłych nauczycieli, którzy określali go jako człowieka „zawsze postępującego zgodnie z ideałami". Ale pojawiły się też wątpliwości – skoro tak mu się to nie podoba, to co tam robił tak długo?

– Pewnie napisał trochę prawdy, ale jednocześnie postawił siebie na piedestale. Tymczasem powód, dla którego wytrzymał w tej firmie aż 12 lat, jest taki, że podobał mu się Goldman i prawdopodobnie zarobki, które tam otrzymywał – mówi Bloombergowi Jason Kennedy, szef headhunterskiej Kennedy Group z Londynu.

W przypadku Whittakera nieco światła na jego motywacje może rzucić fakt, iż jego wypowiedź znalazła się nie w osobistym blogu autora, ale w oficjalnym blogu Microsoftu, który swoim Bingiem zaciekle walczy z Google'em na rynku wyszukiwarek. I na razie daleko mu do zwycięstwa. Microsoft systematycznie oczernia rywala, a niedawno przeniósł konflikt na forum instytucji międzynarodowych, gdzie skarży się na praktyki monopolistyczne Google'a, faworyzowanie własnych serwisów i nową politykę prywatności.

Stenebo też twierdzi, że czuł moralny obowiązek opisać wszystko, co wie. Jego zdaniem powszechna opinia o Ikei i Kampradzie są nieprawdziwe. Czy jest więc bezkompromisowym idealistą? Można mieć wątpliwości. Sam przyznał, że odszedł z firmy, gdy popadł w poważny konflikt z synem właściciela Peterem Kampradem, którego określał jako „niekompetentnego rasistę". Stenebo jest przekonany, że egzemplarz jego książki od dawna spoczywa na szafce nocnej Kamprada. „Ingvar przeczyta tę książkę. Nienawidzi mnie i kocha zarazem" – powiedział niemieckiemu tygodnikowi „Der Spiegel".

Internetowym Robin Hoodem szybko okrzyknięto byłego szwajcarskiego bankiera Rudolfa Elmera, który w ubiegłym roku przekazał szefowi portalu WikiLeaks Julianowi Assange płyty CD z informacjami pokazującymi, jak bank Julius Baer, w którym pracował do 2002 roku, pomagał klientom ukrywać dochody. Na płytach Elmera, który przez osiem lat pracował m.in. na Kajmanach, znalazły się dane 2 tys. osób, w tym 40 polityków. Szwajcarska prokuratura nie widzi w nim jednak idealisty, łamiącego tajemnicę bankową w szczytnym celu walki z oszustami, ale szantażystę, który po zwolnieniu z pracy usiłował wyłudzić od swego byłego pracodawcy pieniądze, a dopiero potem pobiegł do WikiLeaks.

Czyżby więc za najgłośniejszymi sprawami stały zwykłe porachunki albo chęć zysku?

Pogoda dla wojowników

Psycholog biznesu Leszek Mellibruda broni intencji takich „zdrajców" i „niewdzięczników". Rzeczywiście, w pewnym momencie w menedżerze może coś pęknąć. Często to kwestia honoru, poczucia własnej wartości, sposób, by pozostać w zgodzie z samym sobą. Duży wpływ na pojawianie się takich demaskatorskich zachowań ma też buta i arogancja szefa. Przeważnie nie dostrzega on niezadowolenia, wydaje mu się, że wszystko jest OK, a każdy jest do zastąpienia.

– Szefowie o mentalności gwiazdy lub niekwestionowanego lidera mają często nieświadomą skłonność do rozdawania psychicznych urazów – zauważa Leszek Mellibruda. – Prędzej czy później znajdą się jednak odważni wojownicy, którzy chcąc ochronić własną godność, będą ujawniać różnego typu informacje, które mogą być powodem kłopotów szefa, a nawet firmy – mówi.

Tym bardziej że mściciele uderzający w znienawidzone koncerny stają się bohaterami. Lloyd Hudson, sprzedawca z działu zabawek londyńskiego Harrodsa, po zwolnieniu niepostrzeżenie wślizgnął się do pokoju sterowania świąteczną dekoracją z tysiącami żarówek, które zawisły na fasadzie tego renomowanego domu towarowego. Zabrał dwie butelki najlepszej whisky, zabarykadował się i zaprogramował gigantyczny napis, który wyświetlił się na budynku. Brzmiał on: „Fuck off Harrods". Dopiero po godzinie udało się go wyłączyć, gdy policja wzięła pokój szturmem.

Nowym narzędziem demaskatorskim staje się też Facebook. Były pracownik włoskiego parlamentu, zwolniony po 15 latach, ujawnił tajemnice przywilejów tej „kasty". W dobie cięć socjalnych smakowitym kąskiem okazały się fotokopie dokumentów świadczących o zniżkach oferowanych parlamentarzystom na zakup aut, rozmowy telefoniczne, o bezpłatnych podróżach lotniczych dla znajomych, fryzjerach zarabiających po 11 tys. euro miesięcznie czy o żonie jednego z deputowanych, która z policyjną obstawą chodzi na zakupy.

W dwa dni rewelacje „wściekłego bezrobotnego" czy „włoskiego Assangego", jak nazywała go prasa, przeczytało ponad 160 tys. osób.

Zdaniem Mellibrudy zjawisko „odchodzenia z otwartymi ustami" staje się coraz częstsze tam, gdzie usta były na różne sposoby kneblowane przez szefostwo czy klimat organizacyjny.

Demaskatorska książka, list do redakcji, skarga do urzędu skarbowego to nic w porównaniu ze szkodami, które może wyrządzić były pracownik wysokiego szczebla, sprzedający tajemnice technologiczne. Zwłaszcza w wieku przedemerytalnym istnieje pokusa, by zabezpieczyć swój byt, gromadząc cenne informacje, a potem sprzedać. Tak było w przypadku Harolda C. Wordena, emerytowanego pracownika Eastman Kodak Company, który odchodząc na emeryturę w 1997 r., zabrał ze sobą kluczowe informacje i odsprzedał konkurentowi za 27 tys. dol.

Najgroźniejszy jest odchodzący kluczowy pracownik, który skuszony wyższymi zarobkami zabiera firmowe tajemnice jako wiano. Siergiej Alejnikow był jednym z czołowych programistów Goldmana Sachsa. W ubiegłym roku sąd w Nowym Jorku skazał go na 15 lat za kradzież oprogramowania, dzięki któremu bank przeprowadza operacje na giełdach. Pozwala ono na śledzenie przez komputery ofert akcji, wynajdywanie tych najlepszych i błyskawiczną reakcję – zakup w ciągu mikrosekund, a więc zanim zlecenie złoży konkurencja. I to wszystko bez udziału człowieka.

W czerwcu 2009 roku, dzień przed odejściem z banku, Alejnikow wysłał warte grube miliony dolarów kody na serwer w Niemczech. Zabrał je zresztą na spotkanie z nowym pracodawcą, firmą Teza Technologies z Chicago. Wpadł, bo choć kasował ślady swego procederu, system komputerowy Goldmana Sachsa zachował kopię zapasową.

Ograniczyć straty

Kiedy Greg Smith demaskował działania Goldmana Sachsa, przedstawiciele banku szybko zaprzeczyli jego rewelacjom. I przekonywali: „Odnosimy sukces tylko wtedy, gdy odnoszą go nasi klienci". Zaczęto też deprecjonować znaczenie menedżera jako odpowiadającego za dział, w którego skład rzekomo wchodził tylko on sam.

To typowa reakcja firmy, której były pracownik zadał cios w samo serce i doprowadził w ciągu jednego dnia do utraty wartości o ponad 2 mld dol.

Takim sytuacjom trudno zapobiec, ale można ograniczyć ich liczbę. Choć zabrzmi to jak truizm: czyniąc miejsce pracy bardziej ludzkim, relacje wśród załogi przyjaznymi i pełnymi szacunku, a stosunek firmy do klientów bardziej etycznym.

Zdaniem Leszka Mellibrudy pierwszym krokiem powinien być przegląd standardów i procedur towarzyszących zwalnianiu pracowników, tak by pracownik działu HR nie był zwykłym egzekutorem wręczającym wymówienie w imieniu szefa. Firmy powinny też myśleć o wyjściu poza kodeks pracy, oferowaniu dodatkowych pieniędzy, dobrych referencji i pomocy w znalezieniu kolejnego zajęcia. Takie działania się opłacają.

Jak tłumaczy Michał Młynarczyk, dyrektor zarządzający firmy headhunterskiej Hays na środkową i wschodnią Europę, coraz powszechniej, zwłaszcza przy przyjmowaniu ludzi na wyższe stanowiska, stosuje się testy psychologiczne, które mają ocenić m.in. odporność na stres czy umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach. W Polsce to jeszcze skomplikowane, bo przepisy określają wąski katalog danych, których może żądać pracodawca od osoby ubiegającej się o zatrudnienie. Dodatkowo, zgodnie z prawem można zbierać referencje z poprzednich zakładów pracy, tylko jeśli kandydat wyrazi na to zgodę. To kuriozum w Europie.

Konflikty na polu pracodawca – pracownik z reguły powstają po dłuższym okresie zatrudnienia. Często są wyrazem wzajemnych pretensji czy niezaspokojonych ambicji. W pewnym momencie wynagrodzenie przestaje być głównym bodźcem do pracy. Coraz bardziej liczą się rozwój osobisty, poczucie przynależności do organizacji czy możliwość zachowania równowagi pomiędzy życiem osobistym a zawodowym – tłumaczy Młynarczyk.

Z drugiej strony były pracownik powinien wiedzieć, że zemsta ma krótkie nogi. Cierpią dawni współpracownicy, którzy pozostali w firmie, ale przede wszystkim opinia o nim jako osobie nielojalnej ciągnie się latami. A świat jest mały, czy to na Wall Street czy na Marszałkowskiej.

Były pracownik może być dla firmy koszmarem. Napisze demaskatorską książkę, zamieści w gazecie list pt. „Dlaczego odszedłem z...", ujawni tajne dane o klientach. Czasem to idealista, który nie mógł już patrzeć na fatalne zarządzanie czy upadek moralny firmy, czasem frustrat mszczący się za zwolnienie z pracy, a czasem zdrajca, który wkupuje się w łaski konkurencji. Łączy ich jedno: powodują większe lub mniejsze straty byłego pracodawcy. W kryzysie takich ludzi gwałtownie przybywa.

Jak wycisnąć muppety

Klienci to muppety, a głównym celem banku jest wyciśnięcie z nich maksimum pieniędzy – tak działanie bankowego giganta Goldman Sachs opisał autor listu zamieszczonego w dzienniku „New York Times". Nie byłoby w tym pewnie nic wstrząsającego, gdyby nie fakt, że jest nim Greg Smith, do niedawna jeden z prominentnych dyrektorów banku, zarządzający portfelami klientów o łącznej wartości ponad miliarda dolarów.

Odchodząc z firmy, ujawnił, że panuje w niej fatalna, destrukcyjna atmosfera, a o ideałach, które przyświecały jej jeszcze kilkanaście lat temu, nikt już nie pamięta. Teraz nie liczy się interes klientów, lecz chciwość. „Robi mi się niedobrze, gdy słyszę, jak bezdusznie mówi się o dojeniu klientów. Wyobraźcie sobie młodszego analityka siedzącego cicho w kącie i słuchającego o muppetach i wyłupianiu im oczu. Nie trzeba być naukowcem, by wiedzieć, że nie zrobi to z niego modelowego obywatela" – pisał Smith.

Ale nie tylko Goldman ma problem z niezadowolonym byłym pracownikiem. Dyrektor ds. technicznych w Google'u James Whittaker opuścił firmę w lutym i natychmiast wylał swoje żale pod jej adresem. Zrobił to na blogu prowadzonym na stronie śmiertelnego wroga Google'a, Microsoftu, który go zatrudnił.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska