Nie uwierzyłbym we własny życiorys

Rozmowa Mazurka. Aleksander Gawronik, przedsiębiorca, były senator RP, były więzień

Publikacja: 26.05.2012 01:01

Nie uwierzyłbym we własny życiorys

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Najbogatszy Polak, senator i nagle osiem lat w więzieniu, z czego cztery w izolacji. „Moje życie zawodowe i osobiste się skończyło...".



Aleksander Gawronik:

Był czas, kiedy tak myślałem. Teraz powoli buduję zupełnie nowe życie i liczę, że moje relacje z córką się ułożą. Łatwe to nie jest.



Z czego pan żyje?



Z tego, co mi zostało.



Wystarcza?



I z nadziei, że ruszy mój projekt. Zakładam od podstaw dużą firmę, którą będę po kawałku sprzedawał, i mam nadzieję, że mi starczy na drugie życie.



Pierwsze zaczynał pan jako jedynak z dobrej, mieszczańskiej rodziny.



Wychowywałem się w Poznaniu. Ojciec był w armii Andersa, potem siedział, a po wyjściu nie zrobił żadnej kariery.



Pan to chciał nadrobić i dlatego wstąpił do ZMS?



Wszyscy wstępowali.



Ale już nie każdy szesnastolatek szedł do Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu.



Lubiłem historię.



To trzeba było iść do biblioteki, nie na WUML.



Pewnie tak, ale pan na to patrzy z perspektywy dorosłego człowieka, a nie nastolatka.



Co pan opowiada, jako nastolatek w latach 80. wiedziałem, jakim obciachem jest WUML, a panu się w 1964 roku mylił on z Harvardem?



Wie pan co? Nie powiem, że byłem rozbudzony ideologicznie, ale po prostu ciekawy obowiązującej ideologii. Miałem taki plan, że po maturze pójdę do wojska, do Akademii Sztabu Generalnego, ale to było niemożliwe, bo wcześniej trzeba było skończyć szkołę oficerską. Wybrałem więc Wojskową Akademię Polityczną, ale powiedziano mi, że nawet WUML nie mam, no to mój plan polegał na tym, że zrobię tę szkółkę, to mnie potem na WAP przyjmą.



A do SB w listopadzie 1972 roku też pan trafił wiedziony ciekawością?



Dlaczego „też"?



Bo do WUMLu pan poszedł z ciekawości, by poznać ideologię. A do  Służby Bezpieczeństwa, by poznać praktykę?



Pan tego nie zrozumie, ale ja chciałem się dowiedzieć, dlaczego mój ojciec odznaczony Virtuti Militari, odznaczony Krzyżem Walecznych, wysokim orderem brytyjskim – dlaczego on, słysząc „Służba Bezpieczeństwa", właził pod stół. Jak można było złamać tak odważnego człowieka? Chciałem się tego dowiedzieć.

Więc poszedł pan do SB?

A jak inaczej? Literatury na ten temat nie było, więc poszedłem się przekonać.

Jakby mojego ojca złamało SB i byłoby to dla mnie traumą, to starał- bym się im zaszkodzić, a nie przyłączałbym się.

Ale ja się nie przyłączyłem.

Czyżby? Został pan funkcjonariuszem instytucji, której ojciec panicznie się bał, a pan uznawał za demoniczną.

Przyłączyłbym się, gdybym komuś zrobił krzywdę, a ja tam nawet nie byłem na stałe.

A jak? Na pół etatu, na umowę-zlecenie, na okres próbny? No co pan mówi?

Była umowa na trzy lata, oni też się zabezpieczali.

A pan tam trafił z ulicy: „Dzień dobry, nazywam się Gawronik, chciałem u was popracować"?

Byłem wychowawcą w więzieniu, a oni widzieli, jak sobie radzę na najcięższym oddziale poznańskiego aresztu przy ul. Młyńskiej. Tam trzeba było mieć stalowe nerwy, by to przetrzymać. Na mój oddział trafiali i skazani na śmierć, i ci karani twardym łożem czy obniżeniem racji żywnościowych, a ja i tak miałem spokój na oddziale. Taki młody chłopak jak ja...

...Dostawał propozycję z SB?

Może mieli wakat i kogoś potrzebowali? Pierwszego dnia dali mi do czytania tajną instrukcję, jak się pozyskuje agentów, jak z nimi pracuje, jak się uzyskuje zeznania. Poznałem wszystkie tajne załączniki. Jak to przeczytałem, to uznałem, że wszystko wiem i już nie chcę mieć z tą instytucją nic wspólnego. Po dwóch i pół miesiąca odszedłem.

Tak bezszelestnie?

Pozwolili mi tylko dlatego, że nie mieli na mnie żadnego haka, ale i tak wybuchła awantura.

Po kolei: SB pana obserwuje, uznaje za godnego zaufania, proponuje pracę. Pan przychodzi, poznaje ich największe sekrety i po dwóch miesiącach bez kłopotów odchodzi? Litości, tak to można było odejść z PKS, ale nie z SB!

Przykro mi, że pana nie przekonałem, ale mnie się udało odejść. Nie brałem udziału w żadnych ich świństwach, nikogo nie biłem, nie katowałem, więc nie mogli mnie szantażować. Chciałem odejść, to co im pozostało? Mieli mnie zabić? Zapowiedzieli, że będę miał wilczy bilet i nigdzie nie przyjmą mnie do pracy. I rzeczywiście dostawałem w dupę i musiałem korzystać z różnych układów koleżeńskich...

Skutecznych, bo został pan dyrektorem przedsiębiorstwa państwowego.

Wicedyrektorem.

Z wilczym biletem z SB? Bardzo interesujące...

Zostałem wicedyrektorem, rozwiązałem problemy przedsiębiorstwa, miałem świetne wyniki, to nie mogli mi nic zrobić.

Ależ mogli. Wilczy bilet nie polega na tym, że się zostaje wicedyrektorem...

Ja po prostu szybko awansowałem, bo zaczynałem od referenta. No i pomogły mi kontakty koleżeńskie i partyjne.

Z PZPR też pan wystąpił.

I to z trzaskiem. Dali mi karę partyjną, ale się odwołałem, chcieli mnie przywrócić, ale już miałem nową posadę – przedstawiciela firm zagranicznych w Polsce, najpierw była niemiecka, potem kilka innych, ostatnia szwajcarska.

I tak w w 1976 roku, trzy lata po odejściu z SB, pan ma paszport i raz w tygodniu jeździ do Szwajcarii i RFN.

No tak.

Pomyśleli: „A, odpuśćmy temu Gawronikowi, już się tyle wycierpiał na tych dyrektorskich stołkach"?

Nie sądzę. Ludzie, którzy mnie niszczyli, przeszli na emerytury. Proste.

Jako prywatna firma zaopatrywałem wojska radzieckie w Polsce

A SB nie miało swoich archiwów, dokumentów, kartotek, nic. Tylko tradycja mówiona?

Jest też zwyczajny bałagan i przypadek.

SB z pańskich opowieści to skrzyżowanie sklerotycznych dziaduniów i wspaniałomyślnych kolegów. Jak tacy ludzie mogli złamać pańskiego ojca?

W SB byli bardzo różni ludzie: karierowicze, zimne dranie, kretyni – mało, bo mało, ale tacy też byli – i wreszcie posłuszni, którym to zresztą zwisało i martwili się tylko, byle nie podpaść. Jak słyszę, że z SB robi się jakąś nadzwyczaj sprawną organizację, to pytam: a jakim cudem mnie błędnie zweryfikowali?

Zostawmy to. W każdym razie dostał pan paszport na stałe.

Najpierw dostałem na wyjazd do Austrii, dopiero potem jeździłem regularnie. Stało się tak dlatego, że w wydziale paszportowym był mój przełożony, nie z SB, ale z innego miejsca, z obozu specjalnego.

Obóz specjalny? Tej historii jeszcze pan nie sprzedawał.

Nie mówiłem o tym, to prawda, więc powiem panu pierwszemu. Miałem 16 lat, kiedy w Polsce przeprowadzono dziwny eksperyment – na trzy miesiące wzięto na specjalny obóz wojskowy 200 osób, synów generałów, pierwszych sekretarzy, ale także mnie.

Syna wroga ludu.

Byłem przewodniczącym ZMS w szkole i kolegą syna I sekretarza wojewódzkiego partii w Poznaniu, Szydlaka, dlatego wzięli mnie na ten obóz dla dobrze urodzonych.

Eksperymentalny obóz wojskowy dla szesnastolatków?

Tak, miesiąc przed zakończeniem roku szkolnego wzięto nas do Rogoźna i przeszliśmy zdumiewające przeszkolenie wojskowe.

No dobrze, wróćmy do pańskiego paszportu, który pomógł załatwić kolega z wojska nie wojska.

Mogli mi go dać także dlatego, że jeszcze w firmie państwowej nawiązałem kontrakty wojskowe, tak! Potem jako prywatna firma zaopatrywałem wojska radzieckie w Polsce i towarzystwo w wydziale paszportowym musiało ustąpić.

Syn wroga ludu, człowiek, który odchodzi z SB i ma wilczy bilet, wreszcie rzuca w gniewie PZPR, dostaje kontrakty dla Armii Czerwonej? Panie Aleksandrze...

Takie są fakty! Przedsiębiorstwo państwowe, gdzie byłem wicedyrektorem, kupiło 27 wagonów produktów Jabloneksu – czeskiej sztucznej biżuterii. No i nie byli w stanie tego sprzedać, więc nawiązałem kontakty z Armią Czerwoną i oni wykupili to od nas na pniu. Potem sprzedawałem im to prywatnie.

W latach 80. nie był pan cinkciarzem?

Nie byłem, ale pracując w firmie zagranicznej, potrzebowałem waluty, więc znałem dobrze czarny rynek.

Który być dokładnie obserwowany przez SB.

Pewnie był, ale ja się z tym nie stykałem.

Nigdy o nic pana nie spytali?

Nigdy.

Choć kupował pan po kilkadziesiąt tysięcy marek...

Nie, po kilkaset tysięcy marek tygodniowo.

I ani SB, ani milicja nie interesowała się człowiekiem handlującym milionami marek?

Tłumaczę panu, że cinkciarze robili ze mną znakomite interesy, więc opłaciło im się odpalić SB jakąś dolę, żeby mi dali spokój. Zresztą w tym czasie w samym Poznaniu było z  pięćdziesięciu takich jak ja.

Ta znajomość rynku walut pomogła panu, gdy rząd Rakowskiego zezwolił na otwieranie kantorów.

Minutę po wejściu ustawy otworzyłem pierwszy kantor, potem drugi, w końcu całą sieć.

Tak w minutę po? Też przypadek?

Nie, przecież ja doskonale o tym wiedziałem, bo miałem wpływ na kształtowanie tych przepisów. Oni mnie o to pytali...

Przepraszam, że przerwę, ale proszę mnie oświecić: jak facet nielegalnie kupujący walutę może być konsultantem PRL-owskiego rządu?

Jeszcze w latach 70. zostałem w Warszawie oszukany przez cinkciarzy na ogromną kwotę. Za kilka milionów złotych dostałem 176 dolarów. I wtedy zacząłem chodzić za utworzeniem kantorów w Polsce. Może mi pan nie wierzyć, ale wtedy dostęp do władzy był łatwiejszy niż teraz. W poniedziałek przyjmowali obywateli.

Na przykład obywatela Gawronika.

A tak, byłem u ministra Rudnickiego, wicepremierów Malinowskiego, Obodowskiego i Ozdowskiego, aż w końcu trafiłem do Sekuły.

I oni, zamiast pana wsadzić do więzienia, mówią: „Hm, może pan zostanie naszym konsultantem?".

Do więzienia? To już były inne czasy.

Ale dlaczego akurat panu pozwolili założyć te kantory?

Bo inni się na tym nie znali.

Przed chwilą mówił pan, że w samym Poznaniu było pięćdziesięciu takich jak pan.

Ale widocznie ich władza nie pytała. To w końcu ja przyniosłem im w zębach gotowy projekt.

I oni się odwdzięczyli?

Nie mówię, że nie.

To proszę jeszcze tylko wyjaśnić, właściwie czemu jakakolwiek władza miałaby być wdzięczna?

Bo im rozwiązywałem wielki problem z rynkiem walutowym! Poza tym oni mi niczego nie dali – sam przygotowałem pierwszy kantor, sam założyłem następne. Wtedy wszyscy mówili: „O k...a, skuteczny jest". I tyle.

Wylądował pan na pierwszym miejscu listy najbogatszych „Wprost".

Z dużą przewagą nad drugim!

Czarne chmury nad panem zaczęły się zbierać, gdy w 1991 roku po  ucieczce Gąsiorowskiego i Bagsika został pan szefem Art-B. Później skazano pana za przywłaszczenie ich pieniędzy.

To nieprawdziwy zarzut, za który zostałem skazany prawomocnym wyrokiem i który odsiedziałem.

W 1993 roku ucieka pan przed procesem do Senatu.

Jak zobaczyłem, w jaki sposób prokuratura manipuluje aktem oskarżenia, to powiedziałem, że nie dam się zarżnąć tylko dlatego, że mam zasady.

Ścigano pana i za SLD, i za prawicy...

Tak jest, cały czas.

Bo to, że pan poznał Jarosława Sokołowskiego, pseudonim Masa, gangstera z Pruszkowa, to był oczywiście przypadek?

Znam się trochę na psach, zwłaszcza obronnych, bo pisałem o nich pracę magisterską. Kiedyś jechałem ulicą i zobaczyłem człowieka, który idzie z nieprawdopodobnie dobrze ułożonym amerykańskim pitbulem. Z ciekawości się zatrzymałem i powiedziałem, że ładny pies. I tak się poznaliśmy. Ludzie, którzy lubią psy, często tak nawiązują kontakty. Drugi raz zobaczyłem go, gdy przyjechał do mnie po pieniądze, które byłem winien Kolikowskiemu.

Znanemu szerzej jako Andrzej K., pseudonim Pershing.

Później dowiedziałem się, że mówią na niego „Pershing".

„Masa" zeznał, że skontaktował się pan z nim w 1999 roku, żeby handlować papierosami.

To bzdura.

Ale prawdą jest, że pan miał wtedy firmę „Italmarca", kupioną od posła AWS Marka Kolasińskiego, który w 2001 roku uciekł na Słowację, ale został złapany w przebraniu księdza i wyszedł po pięciu latach więzienia.

To nie ja byłem właścicielem „Italmarki", tylko moja partnerka. Kolasiński wystawił firmę na sprzedaż, ona ją kupiła, a ja sprzedałem jej technologię. I to wszystko. A Kolasiński nas naciągnął, bo spółka była zadłużona.

Wróćmy do pana „Pershinga".

Przez pięć lat mieszkałem w Warszawie w hotelu Holiday Inn. W tym samym hotelu Kolikowski jadał śniadania.

Cóż za zbieg okoliczności!

Widocznie lubił. A jak się człowiek spotyka z kimś na śniadaniach, to w pewnym momencie zaczyna mu się kłaniać.

I musi z nim od razu robić interesy?

Nie robiłem żadnych interesów. Potrzebowałem pieniędzy i poszedłem do człowieka, który był mi winien 2 miliony dolarów. Ale on nie miał z czego oddać, więc skontaktował mnie ze swoim znajomym.

I, jak zwykle przypadek, tym znajomym okazuje się „Pershing".

On mi pożycza te pieniądze, a po dwóch tygodniach, gdy chcę mu je oddać, przysyła swego asystenta. I wtedy przyjechał do mnie „Masa". No i dla mnie sprawa się zakończyła.

Pan Sokołowski opowiada ze szczegółami, jak pan robił z Pruszkowem interesy, a pan zapewnia, że widział „Masę" dwa razy w życiu.

Bo tak było, a ja z nimi żadnych interesów nie prowadziłem.

A kim jest Zbigniew Bernat?

Dawny poznański cinkciarz.

A potem słynny „Makowiec", jeden z hersztów tamtejszego gangu, któremu pan dał alibi.

Jako senator wiedziałem, że „Makowiec", cinkciarz, którego znałem z dawnych czasów, ma list gończy. Idę ulicą, patrzę, a tu on. To go pytam, jakim cudem na wolności, a on mówi, że ma list żelazny. To pytam: „Może pan wpaść do biura i mi tę całą historię wytłumaczyć?". No i przyszedł po kilku minutach, zapisał się w sekretariacie i tyle. Kiedy więc mnie spytali na sali sądowej, czy się z nim widziałem, to potwierdziłem.

Przypadek, że było to akurat w dniu, w którym pan „Makowiec" miał podpalać konkurencję w zbójeckich interesach, wpadł na ulicy na pana.

Ale nie mógł wpaść?

A pan, praworządny senator, prawnik, spotyka na ulicy przestępcę ściganego listem gończym i zamiast dzwonić na policję, umawia się z nim na pogaduszki?

A co to ja jestem: tajny informator policji czy senator? Powiedział, że ma list żelazny, pokazał mi go w biurze, to po co miałem dzwonić?

Na dziwnych ludzi pan trafiał w III Rzeczypospolitej.

Dlaczego dziwnych?

Zaczepia pan faceta z psem – gangster. Jada śniadania w hotelu z gang- sterem. Idzie ulicą Poznania – wpada na pana gangster.

Czego to ma dowodzić? Owszem, jest tego dużo, ale co z tego?

Że zdaniem policji areszt uratował panu życie, bo zginąłby pan w porachunkach gangów.

To wszystko nieprawda.

A to, że pański przyjaciel, Ireneusz Sekuła, popełnia samobójstwo, strzelając sobie trzy razy w klatkę pier- siową – taki zdeterminowany samobójca – to też nieprawda?

Co ja mam z tym wspólnego? Przecież nie było mnie z nim wtedy. Ale jeśli pyta mnie pan, czy mnie to dziwi, to powiem, że owszem.

Według przechwyconego przez policję grypsu Sekułę zabił pan „Malizna" z „Pruszkowa", bo nie spłacał długów.

On nie pożyczał od ludzi pieniędzy, tylko pożyczał innym.

Ostatecznie poległ pan na wyłudzaniu VAT.

Za to zostałem skazany, choć to wszystko było nieprawdą.

To dlaczego pana w to wkręcono?

Bo ja byłem medialny, a jednocześnie mój pomysł na legalny handel papierosami zlikwidowałby czarny rynek. I raz już moje pomysły zadały cios cinkciarzom, teraz dosięgnęłyby jeszcze potężniejszych przemytników papierosów.

Nigdy nie przyznał się pan do winy.

W więzieniu jest całkiem spory odsetek ludzi, którzy wpadli tam przez przypadek i są zupełnie niewinni.

Pan wybaczy, ale każdy siedzi za niewinność.

Czasem to prawda. Ja tam widziałem ludzi wrabianych nawet w 25-letnie wyroki!

Przez kogo byli wrabiani?

Nieudolnych policjantów, ambitnych prokuratorów czy zwyczajnie głupich sędziów. To wielotysięczne grupy, a w każdej społeczności znajdzie się szuja, która dla kariery, dla małych pieniędzy zniszczy życie innego człowieka.

Czemu miałaby to robić?

Może spełnić czyjeś zapotrzebowanie albo zaistnieć medialnie. A jak ktoś z góry to jeszcze poukłada, że ten policjant prowadzi śledztwo, tamten prokurator oskarża, a taki sędzia orzeka, to nikt nie ma szans.

Pan nie wierzy w jakąkolwiek sprawiedliwość.

Zupełnie nie. Jako prawnik powiem panu, że straciłem nie tylko zaufanie do aparatu wymiaru sprawiedliwości, ale w ogóle wiarę w prawo.

Dziennikarze śledczy mówią o panu, że pan nigdy nie zerwał z SB, że rzucili pana na odcinek prywatnej przedsiębiorczości, a cały czas prowadził interesy dla nich i za ich zgodą...

Ale w latach 90. nie było SB.

...dlatego pan upadł.

Nie robiłem interesów ani z ludźmi z SB, ani z mafią. To do dupy teoria i wciskanie ludziom kitu.

A pan nam go nie wciska, opowiadając o swych niewiarygodnych przypadkach?

Ale jaki mogłem mieć wpływ na przypadki?

Tak uczciwie mówiąc, to pan dziś słowa prawdy nie powiedział, choć warto sobie odświeżyć, jak wyglądały interesy u zarania III Rzeczypospolitej.

Co ja poradzę, że pan tak to ocenia? Choć gdybym był na pańskim miejscu i ktoś opowiedziałby mi mój życiorys, to nie wiem, czy bym mu uwierzył.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą