Ponieważ niebawem stuknie mi 30 lat od debiutu, wydawca postanowił zlitować się nad opowiadaniami, które pisałem w latach osiemdziesiątych. Przygotowywanie do wydania tomu juweniliów to dla każdego autora dość szczególna podróż w czasie. Ja usiadłem do przypominania sobie młodego-zdolnego sprzed trzech dekad z nadzieją, że się troszkę oderwę od tzw. coraz bardziej nas otaczającej rzeczywistości. Zamiast tego potknąłem się o jej korzenie.
Zanurzając się we wspomnieniach z klubów i konwentów Science Fiction lat osiemdziesiątych uświadomiłem sobie bowiem, że po latach spotykałem i nadal spotykam wielu rówieśników, którzy przechodzili za młodu tę samą fascynację fantastyką co ja i moi koledzy – ale nigdy nie widziałem ich, że tak to ujmę, po stronie przeciwnej. Kto za młodu pisywał albo w inny sposób promował SF, a potem włączył się aktywnie w życie publiczne ten na pewno – no, na wszelki wypadek powiedzmy, na 90 procent – włączył się w nie jako tzw. prawicowiec. Wielu „fanów" (jak się to wtedy nazywało) działało potem w UPR, w lokalnych stowarzyszeniach obywatelskich i patriotycznych czy inicjatywach samokształceniowych. Ani jeden, na ile mi wiadomo, nie zbliżył się do kręgu „Gazety Wyborczej" i jej akolitów.
Jest to zupełnie logiczne. Świat polskiej fantastyki kształtował się w poczuciu obcości i lekceważenia wobec tego, co oficjalne. Ze strony literatury „artystycznej" zarówno „pierwszego", jak i „drugiego" obiegu obserwowaliśmy tylko przejawy nadęcia i niechęci do poszerzenia swych horyzontów umysłowych. Kto się w fantastykę naukową wgryzł, kto był jej ciekaw, ten odkrywał, że pod warstwą dziwacznych rekwizytów (niezbędnych, by opowiedzieć dziwne światy) kryją się kapitalne pisarskie metafory. Figura Obcego, figura Robota, a więc relacja człowieka z nieznanym i stwórcy ze stworzycielem, historia alternatywna, przesunięcie czasu, najprostsza wreszcie metafora rzutowania i ekstrapolowania w przyszłość współczesności – to wszystko były chwyty używane przez mistrzów gatunku do mówienia rzeczy, jakich głównonurtowcy zaklęci w postawangardowym bełkocie i gierkach językowych ogarniać nie byli w stanie. A tymczasem przemądrzali literaci i krytycy, jeśli w ogóle zauważali Dicka i Strugackich albo naszego Snerga czy Lema, to po to, by wyśmiać „dziwaczne neologizmy" i „narracje w stylu Kraszewskiego". Trudno było nie czuć dla tych mędrków politowania.
Z niezrozumieniem borykała się SF zawsze, analizowała je Vera Graaf, a kapitalnie opisał James Graham Ballard, który jednym z czołowych pisarzy i odnowicieli gatunku został z powodu służby wojskowej, gdy do sięgnięcia po „głupoty" o UFO i robotach zmusiła go nuda bazy lotniczej gdzieś na krańcach imperium. Tzw. getto SF wzięło się z faktu, że była ona literaturą tworzoną przez entuzjastów nauk ścisłych i technicznych dla podobnych sobie. Obcowanie z owocami „niepróżnującego próżnowania" fizyków i inżynierów wymagało elementarnej wiedzy o zajmujących ich problemach – o których humaniści zwykle nie mieli i nie chcieli mieć pojęcia.
Ale rzecz miała w Polsce swoją szczególną, miejscową specyfikę. Opisywał ją bardzo dla gatunku zasłużony twórca miesięcznika „Młody Technik" Zbigniew Przyrowski. Otóż w PRL, szczególnie w latach stalinowskich, nauki ścisłe i politechniczne były naturalnym wyborem potomków rodzin AK-owskich, patriotycznych, zdających sobie sprawę, że na studiach humanistycznych czeka ich tylko marksistowski bełkot i indoktrynacja. Mieliśmy wskutek tego liczną grupę inżynierów i adeptów nauk ścisłych o humanistycznych ciągotach, dla realizacji których SF nadawała się wręcz idealnie – zarazem mających bardzo zdrowe podejście do „realnego socjalizmu", od dzieciństwa immunizowanych na wszelkie złudzenia i heglowskie ukąszenia. I to właśnie tacy ludzie, na czele z niezapomnianym dla mojego środowiska Januszem Zajdlem, fizykiem jądrowym, gorącym patriotą i szczerym antykomunistą oraz świetnym, choć „niedzielnym" pisarzem, ukształtowali polskie getto SF, nadawali naszej fantastyce ton jako autorzy, redaktorzy i autorytety.
Człowiek, który na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wyławiał fantastykę naukową z zalewu literatury nudnej, wtórnej, uciekającej od wzięcia się za bary z prawdziwymi emocjami i problemami, czuł się jak odkrywca skarbu. Skarbu, którym chciałby się podzielić ze wszystkimi. Tymczasem spotykał się z lekceważeniem różnych nadętych „autorytetów", które usiłowały mu wmówić, że „prawdziwa" literatura powinna zajmować się „eksperymentem formalnym", „rewolucją językową" i być idealnie o niczym. „Autorytetów", na dodatek, których nikt nie czytał, ale za to popierała ich władza, bo takie „rewolucje" były dla niej bezpieczne.
W klubach SF ukształtowała się i okrzepła formuła konserwatywnej kontestacji. Kto tam miał za młodu swój Bim-Bom, STS i Jarocin, nie mógł nie usłyszeć na starość obelgi „pisowiec". Nie jestem żadnym wyjątkiem.