Jarosław Kopeć z „Tygodnika Pułtuskiego" nie chciał opublikować sprostowania do tekstu, w którym opisał niecne praktyki sekretarza urzędu gminnego. Twierdził, że sprostowanie jest nierzetelne. Dostawał za to kolejne wyroki, które zakończyły się łącznie 11 miesiącami więzienia. Ponieważ kilka razy nie chciał opublikować sprostowania, został uznany za recydywistę. Póki wyrok nie zostanie wykonany, póty dziennikarz musi wykonywać upokarzające prace społeczne. O tym, co ma robić, decydują władze miasta, których przedstawiciel jest stroną w sporze.
Dziennikarka białostockiego „Kuriera Porannego" za tekst o miejscowej pani sędzi została skazana na grzywnę i straciła pracę. Co takiego strasznego napisała? „Pięć lat temu, po długim postępowaniu przed sądem dyscyplinarnym, przestała być sędzią, a sądziła 24 lata. Została ukarana za niejasne związki ze światem przestępczym, m.in. chodziło o rolę, którą odegrała w sprawach, w które zamieszany był jej mąż. Działał w samochodowej branży". Dziennikarka cytowała słowa, których wcześniej użył w wypowiedzi dla PAP ówczesny minister sprawiedliwości.
Bohaterka artykułu została wyrzucona z sądownictwa po orzeczeniu Sądu Dyscyplinarnego. Ale wystąpiła przeciwko dziennikarce, która w swoim tekście użyła słów o „niejasnych związkach ze światem przestępczym". W sprawie orzekali sędziowie, z którymi pani sędzia dobrze się znała. Dziennikarka została skazana. Od kilku lat jest bez pracy.
Piotr Piotrowicz, wydawca „Gazety Jarocińskiej", został oskarżony o naruszenie dóbr osobistych przez burmistrza. Rzecz normalna. Tyle że tym razem burmistrz wytoczył mu sprawę o ochronę swoich dóbr... za pieniądze gminy. „Obserwatorium wolności mediów" przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka doprowadziło sprawę do Europejskiego Trybunału w Strasburgu.
Mrożące procesy
Dominika Bychawska z „Obserwatorium" twierdzi, że sposobów na nękanie niewygodnych dziennikarzy jest wiele. Wtóruje jej Piotr Wolniewicz z Centrum Monitoringu Wolności Prasy działającym przy SDP. – Zgłasza się do nas wielu wydawców i dziennikarzy, którzy mają problemy z lokalnymi władzami czy biznesem – mówi. Większość przypadków to procesy karne i cywilne, które wytaczają im lokalni bonzowie.
Dla ogólnopolskich tytułów procesy to codzienność. Redaktorzy dużych gazet i tygodników dobrze wiedzą, jak pisać, by unikać procesów, doradzają im też zatrudnieni przez redakcje prawnicy, a mimo to procesy wciąż ich spotykają. Nawet w przypadku przegranej dla wielkich wydawców nie jest to olbrzymi problem. Ale dla małego lokalnego wydawcy to często być albo nie być. – Dla małego pisma zapłacenie kilkunastu tysięcy złotych grzywny może oznaczać koniec działalności – przyznaje Ewa Barlik ze Stowarzyszenia Gazet Lokalnych.
Marek Popowski, felietonista tygodnika „Panorama" z Brzegu, opisał, jak były funkcjonariusz służby więziennej zapisał się do Platformy Obywatelskiej i namówił innych dawnych pracowników więzienia do wstąpienia do partii. Tak napompowane przez „martwe dusze" koło miało mu pomóc wystartować w wyborach na burmistrza.
Dziennikarz został oskarżony z paragrafu 212 kodeksu karnego. Wspomagało go Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Tym razem skutecznie. Były pracownik więziennictwa, obecnie członek PO, sprawę przegrał.
Ale nie zawsze się udaje. W Opolu dwóch młodych adwokatów zapaleńców założyło gazetkę, w której opisywali rozmaite dziwne rzeczy, które działy się w ich mieście. Dyrektor szkoły wytoczył im proces. Przegrali. Musieli zapłacić pięć tysięcy złotych kary. Gazetka, do której i tak dokładali jako do przedsięwzięcia społecznego, przestała się ukazywać. Autorzy się zniechęcili.
Małe redakcje są biedne, więc nawet niewielki wyrok może być dla nich zabójczy. Nie mają pieniędzy na prawników ani dobre kancelarie. A dziennikarze lokalnych gazet często nie zdają sobie nawet sprawy z tego, co im grozi za napisanie czegoś, o czym są przekonani, że jest prawdą, ale nie potrafią jej dobrze udowodnić. Tymczasem naprzeciwko nich stają władze, które dysponują o niebo większymi środkami – bo są to środki publiczne albo miejscowych biznesmenów. – Takie procesy mają często efekt mrożący. Dziennikarze i ich szefowie obawiają się publikować zbyt ryzykownych artykułów, bo grozi to bankructwem ich małej firmy albo stratą pracy – mówi Dominika Bychawska.
Od Annasza do Kajfasza
Z niewygodnymi pismami walczy się na różne sposoby. Czasem urzędnicy odmawiają udzielenia informacji, choć zobowiązuje ich do tego ustawa o dostępie do informacji publicznej. Na poziomie samorządów, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, to prawo łamane jest nagminnie. Dziennikarze są odsyłani od Annasza do Kajfasza, a często po prostu ignorowani.
W wielu miasteczkach burmistrzowie po prostu zakazują urzędnikom rozmawiania z prasą albo wydają wewnętrzne regulaminy, w których informują, kto może, a kto nie rozmawiać z dziennikarzami. Znany jest przypadek, gdy jedynym „uprawnionym" do takiej rozmowy jest sam burmistrz, co znakomicie opóźnia udzielanie jakichkolwiek informacji.
Ale zwykle historia rozgrywa się według podobnego scenariusza – lokalna niezależna gazeta przesyła do urzędu pytania. I czeka na odpowiedź. Czeka i czeka. Tak się jednak składa, że burmistrz wydaje gazetę samorządową i dziwnym trafem pojawiają się w niej artykuły na tematy, o które pytał niezależny tygodnik. W slangu dziennikarskim nazywa się to podkradaniem tematu.
W jednym z powiatów lokalna gazeta nękana jest nieustannym żądaniem publikacji kolejnych sprostowań. Ma to ją zniechęcić do zadawania trudnych pytań. Gdzie indziej wychodzi niezależny tygodnik, którego bardzo nie lubi samorząd. Samorządowi władcy utrudniają wydawcy życie na każdym kroku. Pewnego dnia do miasta miała przyjechać gwiazda muzyczna. Zaprosiły ją władze samorządowe. Żeby tygodnik nie mógł dać relacji z występu, władze ogłosiły, że na koncert obowiązują akredytacje. I same zdecydowały, komu je dać, a raczej komu nie dać. Koncert był za publiczne pieniądze.