Jak zabić powiatową gazetę

Narzędzi do niszczenia niezależnej prasy jest wiele. I samorządowe władze często ich używają

Publikacja: 16.06.2012 01:01

Jak zabić powiatową gazetę

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Jarosław Kopeć z „Tygodnika Pułtuskiego" nie chciał opublikować sprostowania do tekstu, w którym opisał niecne praktyki sekretarza urzędu gminnego. Twierdził, że sprostowanie jest nierzetelne. Dostawał za to kolejne wyroki, które zakończyły się łącznie 11 miesiącami więzienia. Ponieważ kilka razy nie chciał opublikować sprostowania, został uznany za recydywistę. Póki wyrok nie zostanie wykonany, póty dziennikarz musi wykonywać upokarzające prace społeczne. O tym, co ma robić, decydują władze miasta, których przedstawiciel jest stroną w sporze.

Dziennikarka białostockiego „Kuriera Porannego" za tekst o miejscowej pani sędzi została skazana na grzywnę i straciła pracę. Co takiego strasznego napisała? „Pięć lat temu, po długim postępowaniu przed sądem dyscyplinarnym, przestała być sędzią, a sądziła 24 lata. Została ukarana za niejasne związki ze światem przestępczym, m.in. chodziło o rolę, którą odegrała w sprawach, w które zamieszany był jej mąż. Działał w samochodowej branży". Dziennikarka cytowała słowa, których wcześniej użył w wypowiedzi dla PAP ówczesny minister sprawiedliwości.

Bohaterka artykułu została wyrzucona z sądownictwa po orzeczeniu Sądu Dyscyplinarnego. Ale wystąpiła przeciwko dziennikarce, która w swoim tekście użyła słów o „niejasnych związkach ze światem przestępczym". W sprawie orzekali sędziowie, z którymi pani sędzia dobrze się znała. Dziennikarka została skazana. Od kilku lat jest bez pracy.

Piotr Piotrowicz, wydawca „Gazety Jarocińskiej", został oskarżony o naruszenie dóbr osobistych przez burmistrza. Rzecz normalna. Tyle że tym razem burmistrz wytoczył mu sprawę o ochronę swoich dóbr... za pieniądze gminy. „Obserwatorium wolności mediów" przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka doprowadziło sprawę do Europejskiego Trybunału w Strasburgu.

Mrożące procesy

Dominika Bychawska z „Obserwatorium" twierdzi, że sposobów na nękanie niewygodnych dziennikarzy jest wiele. Wtóruje jej Piotr Wolniewicz z Centrum Monitoringu Wolności Prasy działającym przy SDP. – Zgłasza się do nas wielu wydawców i dziennikarzy, którzy mają problemy z lokalnymi władzami czy biznesem – mówi. Większość przypadków to procesy karne i cywilne, które wytaczają im lokalni bonzowie.

Dla ogólnopolskich tytułów procesy to codzienność. Redaktorzy dużych gazet i tygodników dobrze wiedzą, jak pisać, by unikać procesów, doradzają im też zatrudnieni przez redakcje prawnicy, a mimo to procesy wciąż ich spotykają. Nawet w przypadku przegranej dla wielkich wydawców nie jest to olbrzymi problem. Ale dla małego lokalnego wydawcy to często być albo nie być. – Dla małego pisma zapłacenie kilkunastu tysięcy złotych grzywny może oznaczać koniec działalności – przyznaje Ewa Barlik ze Stowarzyszenia Gazet Lokalnych.

Marek Popowski, felietonista tygodnika „Panorama" z Brzegu, opisał, jak były funkcjonariusz służby więziennej zapisał się do Platformy Obywatelskiej i namówił innych dawnych pracowników więzienia do wstąpienia do partii. Tak napompowane przez „martwe dusze" koło miało mu pomóc wystartować w wyborach na burmistrza.

Dziennikarz został oskarżony z paragrafu 212 kodeksu karnego. Wspomagało go Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Tym razem skutecznie. Były pracownik więziennictwa, obecnie członek PO, sprawę przegrał.

Ale nie zawsze się udaje. W Opolu dwóch młodych adwokatów zapaleńców założyło gazetkę, w której opisywali rozmaite dziwne rzeczy, które działy się w ich mieście. Dyrektor szkoły wytoczył im proces. Przegrali. Musieli zapłacić pięć tysięcy złotych kary. Gazetka, do której i tak dokładali jako do przedsięwzięcia społecznego, przestała się ukazywać. Autorzy się zniechęcili.

Małe redakcje są biedne, więc nawet niewielki wyrok może być dla nich zabójczy. Nie mają pieniędzy na prawników ani dobre kancelarie. A dziennikarze lokalnych gazet często nie zdają sobie nawet sprawy z tego, co im grozi za napisanie czegoś, o czym są przekonani, że jest prawdą, ale nie potrafią jej dobrze udowodnić. Tymczasem naprzeciwko nich stają władze, które dysponują o niebo większymi środkami – bo są to środki publiczne albo miejscowych biznesmenów. – Takie procesy mają często efekt mrożący. Dziennikarze i ich szefowie obawiają się publikować zbyt ryzykownych artykułów, bo grozi to bankructwem ich małej firmy albo stratą pracy – mówi Dominika Bychawska.

Od Annasza do Kajfasza

Z niewygodnymi pismami walczy się na różne sposoby. Czasem urzędnicy odmawiają udzielenia informacji, choć zobowiązuje ich do tego ustawa o dostępie do informacji publicznej. Na poziomie samorządów, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, to prawo łamane jest nagminnie. Dziennikarze są odsyłani od Annasza do Kajfasza, a często po prostu ignorowani.

W wielu miasteczkach burmistrzowie po prostu zakazują urzędnikom rozmawiania z prasą albo wydają wewnętrzne regulaminy, w których informują, kto może, a kto nie rozmawiać z dziennikarzami. Znany jest przypadek, gdy jedynym „uprawnionym" do takiej rozmowy jest sam burmistrz, co znakomicie opóźnia udzielanie jakichkolwiek informacji.

Ale zwykle historia rozgrywa się według podobnego scenariusza – lokalna niezależna gazeta przesyła do urzędu pytania. I czeka na odpowiedź. Czeka i czeka. Tak się jednak składa, że burmistrz wydaje gazetę samorządową i dziwnym trafem pojawiają się w niej artykuły na tematy, o które pytał niezależny tygodnik. W slangu dziennikarskim nazywa się to podkradaniem tematu.

W jednym z powiatów lokalna gazeta nękana jest nieustannym żądaniem publikacji kolejnych sprostowań. Ma to ją zniechęcić do zadawania trudnych pytań. Gdzie indziej wychodzi niezależny tygodnik, którego bardzo nie lubi samorząd. Samorządowi władcy utrudniają wydawcy życie na każdym kroku. Pewnego dnia do miasta miała przyjechać gwiazda muzyczna. Zaprosiły ją władze samorządowe. Żeby tygodnik nie mógł dać relacji z występu, władze ogłosiły, że na koncert obowiązują akredytacje. I same zdecydowały, komu je dać, a raczej komu nie dać. Koncert był za publiczne pieniądze.

Podobne historie można mnożyć. Niemal każdy redaktor naczelny powiatowego tygodnika mógłby opowiedzieć swoje przygody.

Tuba propagandowa

Oprócz procesów wytaczanych lokalnym tygodnikom przez miejscowe władze lub biznes najpoważniejszym zagrożeniem dla ich niezależności jest nieuczciwa konkurencja ze strony tak zwanych tygodników samorządowych.

Kiedy na samorządy nałożono obowiązek informowania o ich działalności, te zaczęły wydawać własne biuletyny. Idea była szczytna – chodziło o to, by miejscowa społeczność była informowana o decyzjach burmistrza czy rady gminy.

– Dość szybko te pisma stały się tubą propagandową władz i z 20 stron gazety 19 zajmują pochwalne teksty na cześć burmistrza – mówi Bychawska. Propaganda i nieformalna kampania wyborcza w tego typu pismach odbywa się rzecz jasna za pieniądze podatników.

Niezależne tygodniki, które powstają zazwyczaj dzięki niezmiernemu zaangażowaniu grupy społeczników, muszą utrzymywać się same – opłacić dziennikarzy, lokal, druk, kolportaż. To normalny biznes, choć realizowany w poczuciu misji. Lokalne pisma, tak jak ogólnopolskie, żyją ze sprzedaży gazety i z zamieszczanych w niej reklam. O czytelnika walczą dobrymi artykułami, o reklamodawcę – wiarygodnością i możliwością dotarcia do odbiorców. Ale gdy samorząd postanawia wydawać własną gazetę, sytuacja niezależnych wydawców z dnia na dzień się pogarsza.

To mniej więcej tak, jakby „Rzeczpospolitej" czy „Wyborczej" wyrósł nagle konkurent w postaci rządowej gazety codziennej, która ma wielkie środki na promocję, zatrudnienie dziennikarzy i silne argumenty dla reklamodawców.

Burmistrz nie ma co prawda nieograniczonych środków, ale może mieć ich znacznie więcej niż prywatny wydawca. Zwłaszcza że sam nie ponosi żadnego ryzyka biznesowego związanego z wydawaniem prasy. Zatrudnia więc dziennikarzy, płaci im pensje i gazetę często rozdaje za darmo.

Pisma samorządowe, zasilane z pieniędzy podatników, wygrywają z niezależnymi konkurencję w dostępie do informacji oraz w cenie – bo zwykle są darmowe. A skoro darmowe, to mają większy zasięg i są bardziej atrakcyjne dla reklamodawców, którzy i tak chętniej ogłoszą się w gazecie władzy. Na pewno chętniej niż w gazecie, której władza nie lubi. W ten sposób niezależne pisma są mocno osłabiane, a czasem stają na granicy upadku. Problem w tym, że niezależni wydawcy zwykle nie wchodzą na drogę prawną o nieuczciwą konkurencję z miejscowym samorządem. Bo to może ich naprawdę zabić. – Pisma samorządowe łatwo przyciągają reklamodawców, bo miejscowy biznes woli żyć dobrze z władzą, od decyzji której często zależy powodzenie ich przedsięwzięcia – potwierdza Wiktor Świetlik, szef Centrum Monitoringu Wolności Prasy.

Pożerane przez koncerny

A jak działają niektóre gazety samorządowe? – Zgłosiła się do nas pani, która redagowała taką gazetę. Przed każdym wydaniem numeru musiała pójść do wójta, pokazać mu zestaw tematów i to, jak sprawy są opisywane. Zwróciła się do nas o pomoc. Pytała, co ma robić – opowiada Piotr Wolniewicz z Centrum. – Powiedzieliśmy, żeby wydała numer, nie pytając o zgodę wójta, i żeby nie poszła na cotygodniową prezentację materiałów. Wójt zagroził jej wyrzuceniem z pracy. Ugięła się – dodaje.

Kolejnym poważnym zagrożeniem dla niezależności i więcej – dla istnienia lokalnych pism – są duże koncerny. Takie firmy jak Polskapresse czy Media Regionalne najpierw kupowały regionalne dzienniki. Potem wzięły się za małe powiatowe tygodniki, które dołączone do regionalnych gazet miały poszerzać ich ofertę. Jednak z raportu przygotowanego przez Centrum Monitoringu Wolności Prasy wynika, że po wchłonięciu przez duże tytuły małe tygodniki zwykle po jakimś czasie znikają.

Wydawca „Dziennika Bałtyckiego" szybko kupił około 20 powiatowych tygodników, takich jak „Echo Pucka", „Echo Pruszcza", „Nowy Tygodnik", „Gryf Kościerski" czy wydawane przez Kaszubów pismo z wielkimi tradycjami „Norda". Jak opisuje we wspomnianym raporcie Janusz Witkowski, w niektórych powiatach „Dziennik Bałtycki" miał kilka tygodników, np. w Wejherowie, Kościerzynie, Pruszczu Gdańskim. „W tych powiatach systematycznie łączono dwa tytuły prasowe w jeden – najbardziej poczytny na danym rynku" – pisze autor. Unifikowano redakcje, zwalniano dziennikarzy. Przez jakiś czas wydawano rzeczywiście lokalne mutacje. Ale z czasem zaczęto to ograniczać. – To była powszechna praktyka w wielu miejscach w Polsce – mówi Świetlik. – Najpierw kupowano tygodnik i dołączano go jako dodatek do gazety. Z czasem ograniczano jego objętość, na końcu zostawała z niego jedna strona, a czasem nawet nie – dodaje.

Narzędzi do niszczenia niezależnej, lokalnej prasy jest wiele. I lokalne władze często ich używają. Mechanizmy rynkowe nie zawsze są w stanie obronić medialny biznes. Małe, prywatne media, kiedy staje naprzeciwko nich samorządowa machina, zasilana pieniędzmi podatników, są zwykle na straconej pozycji. Wiele lokalnych samorządów praktycznie już może działać bez żadnej kontroli.

Jarosław Kopeć z „Tygodnika Pułtuskiego" nie chciał opublikować sprostowania do tekstu, w którym opisał niecne praktyki sekretarza urzędu gminnego. Twierdził, że sprostowanie jest nierzetelne. Dostawał za to kolejne wyroki, które zakończyły się łącznie 11 miesiącami więzienia. Ponieważ kilka razy nie chciał opublikować sprostowania, został uznany za recydywistę. Póki wyrok nie zostanie wykonany, póty dziennikarz musi wykonywać upokarzające prace społeczne. O tym, co ma robić, decydują władze miasta, których przedstawiciel jest stroną w sporze.

Dziennikarka białostockiego „Kuriera Porannego" za tekst o miejscowej pani sędzi została skazana na grzywnę i straciła pracę. Co takiego strasznego napisała? „Pięć lat temu, po długim postępowaniu przed sądem dyscyplinarnym, przestała być sędzią, a sądziła 24 lata. Została ukarana za niejasne związki ze światem przestępczym, m.in. chodziło o rolę, którą odegrała w sprawach, w które zamieszany był jej mąż. Działał w samochodowej branży". Dziennikarka cytowała słowa, których wcześniej użył w wypowiedzi dla PAP ówczesny minister sprawiedliwości.

Bohaterka artykułu została wyrzucona z sądownictwa po orzeczeniu Sądu Dyscyplinarnego. Ale wystąpiła przeciwko dziennikarce, która w swoim tekście użyła słów o „niejasnych związkach ze światem przestępczym". W sprawie orzekali sędziowie, z którymi pani sędzia dobrze się znała. Dziennikarka została skazana. Od kilku lat jest bez pracy.

Piotr Piotrowicz, wydawca „Gazety Jarocińskiej", został oskarżony o naruszenie dóbr osobistych przez burmistrza. Rzecz normalna. Tyle że tym razem burmistrz wytoczył mu sprawę o ochronę swoich dóbr... za pieniądze gminy. „Obserwatorium wolności mediów" przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka doprowadziło sprawę do Europejskiego Trybunału w Strasburgu.

Mrożące procesy

Dominika Bychawska z „Obserwatorium" twierdzi, że sposobów na nękanie niewygodnych dziennikarzy jest wiele. Wtóruje jej Piotr Wolniewicz z Centrum Monitoringu Wolności Prasy działającym przy SDP. – Zgłasza się do nas wielu wydawców i dziennikarzy, którzy mają problemy z lokalnymi władzami czy biznesem – mówi. Większość przypadków to procesy karne i cywilne, które wytaczają im lokalni bonzowie.

Dla ogólnopolskich tytułów procesy to codzienność. Redaktorzy dużych gazet i tygodników dobrze wiedzą, jak pisać, by unikać procesów, doradzają im też zatrudnieni przez redakcje prawnicy, a mimo to procesy wciąż ich spotykają. Nawet w przypadku przegranej dla wielkich wydawców nie jest to olbrzymi problem. Ale dla małego lokalnego wydawcy to często być albo nie być. – Dla małego pisma zapłacenie kilkunastu tysięcy złotych grzywny może oznaczać koniec działalności – przyznaje Ewa Barlik ze Stowarzyszenia Gazet Lokalnych.

Marek Popowski, felietonista tygodnika „Panorama" z Brzegu, opisał, jak były funkcjonariusz służby więziennej zapisał się do Platformy Obywatelskiej i namówił innych dawnych pracowników więzienia do wstąpienia do partii. Tak napompowane przez „martwe dusze" koło miało mu pomóc wystartować w wyborach na burmistrza.

Dziennikarz został oskarżony z paragrafu 212 kodeksu karnego. Wspomagało go Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Tym razem skutecznie. Były pracownik więziennictwa, obecnie członek PO, sprawę przegrał.

Ale nie zawsze się udaje. W Opolu dwóch młodych adwokatów zapaleńców założyło gazetkę, w której opisywali rozmaite dziwne rzeczy, które działy się w ich mieście. Dyrektor szkoły wytoczył im proces. Przegrali. Musieli zapłacić pięć tysięcy złotych kary. Gazetka, do której i tak dokładali jako do przedsięwzięcia społecznego, przestała się ukazywać. Autorzy się zniechęcili.

Małe redakcje są biedne, więc nawet niewielki wyrok może być dla nich zabójczy. Nie mają pieniędzy na prawników ani dobre kancelarie. A dziennikarze lokalnych gazet często nie zdają sobie nawet sprawy z tego, co im grozi za napisanie czegoś, o czym są przekonani, że jest prawdą, ale nie potrafią jej dobrze udowodnić. Tymczasem naprzeciwko nich stają władze, które dysponują o niebo większymi środkami – bo są to środki publiczne albo miejscowych biznesmenów. – Takie procesy mają często efekt mrożący. Dziennikarze i ich szefowie obawiają się publikować zbyt ryzykownych artykułów, bo grozi to bankructwem ich małej firmy albo stratą pracy – mówi Dominika Bychawska.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą