Płeć maszynki do głosowania

Znakomita większość posłów robi to, co im kierownictwo partii każe. Niezależnie od tego, czy są kobietami, czy mężczyznami

Publikacja: 15.09.2012 01:01

Promieniejący „gabinet cieni Kongresu Kobiet” od lewej: Danuta Waniek, Barbara Labuda, Kazimiera Szc

Promieniejący „gabinet cieni Kongresu Kobiet” od lewej: Danuta Waniek, Barbara Labuda, Kazimiera Szczuka, Małgorzata Fuszara, Henryka Bochniarz, Danuta Hübner

Foto: Reporter, Adam Jankowski Adam Jankowski

Z parytetami dla kobiet jest tak jak z każdą inną sprawą o charakterze światopoglądowym – przeciwnicy i zwolennicy tego rozwiązania od 20 lat używają tych samych argumentów i nie są w stanie przekonać się nawzajem do swoich racji.

W kwietniu tego roku Instytut Spraw Publicznych zorganizował debatę na temat parytetów dla kobiet w polityce. Padły te same argumenty co zwykle. Zwolennicy twierdzili, że gdyby nie takie mechanizmy, to udział kobiet i mężczyzn w parlamentach wyrównałby się dopiero za 50 lat. Przeciwnicy – że parytety sprawiają, iż kobiety są traktowane jak kandydaci specjalnej troski. Beata Szydło, wiceprzewodnicząca PiS, dowodziła, że żadne mechanizmy wspomagające kobiety nie są potrzebne. – Wystarczy determinacja i praca na swoją pozycję w regionie i partii – mówiła.

Ten argument też od lat jest używany przez przeciwniczki kwot, które zdają się mówić: patrzcie na mnie, doszłam tam, gdzie doszłam, bez żadnego wspomagania instytucjonalnego. I nadal nie potrzebuję protezy w postaci parytetów.

Z kolei zwolenniczki takiego mechanizmu są zdania, że polityka zdominowana przez mężczyzn jest gorsza i mniej demokratyczna niż taka, którą prowadziłyby solidarnie obie płcie.

Ale bardziej interesujący wydaje się tu inny fakt – debata w Instytucie Spraw Publicznych odbyła się w sytuacji, gdy od ubiegłego roku kobiety w Polsce mają już ustawowo zagwarantowane 35 proc. miejsc na listach kandydatów do Sejmu. Na dodatek partie zgodnie z tym przepisem ułożyły listy wyborcze i wbrew ponurym prognozom liderów nie miały kłopotów ze znalezieniem pań gotowych do walki o mandat. Przeciwnie, było ich nawet więcej, niż wymaga ustawa, bo kobiety stanowiły ponad 40 proc. wszystkich kandydatów do Sejmu (a więc niemal dwa razy więcej niż przed czterema laty). Zatem sukces.

Dlaczego więc mechanizm ten jest przez wielu jest wciąż kwestionowany?

Kobiety – tak, parytety – nie

To, że bez parytetów niektóre kobiety doskonale dają sobie radę, udowadniała latami Krystyna Łybacka, posłanka SLD z Poznania, która dostawała się do Sejmu, nawet nie prowadząc kampanii. Również Elżbieta Łukacijewska, szefowa podkarpackiej PO. Gdy kierownictwo partii wepchnęło jej na pierwsze miejsce listy do europarlamentu Mariana Krzaklewskiego, dzięki pracy i wsparciu lokalnych działaczy to ona zdobyła mandat, a nie były przewodniczący NSZZ „Solidarność".

Jednak kobiet w polityce cały czas jest zdecydowanie mniej niż mężczyzn. Tymczasem Polacy od lat twierdzą, że powinno być więcej. I od lat ideę parytetów lub kwot traktują z dystansem.

W 2010 roku 47 proc. Polaków ankietowanych przez CBOS uznało, że w polityce powinno być więcej kobiet i że powinny one pełnić więcej ważnych funkcji. Prawie co drugi z badanych zgodził się ze stwierdzeniem, że należy podjąć działania, żeby do tego doprowadzić, bo kobiety mają mniejsze możliwości udziału w polityce niż mężczyźni. Ale już na pytanie, jakie powinny to być działania, zaledwie10 proc. ankietowanych orzekło, że wprowadzenie parytetów. 29 proc. uznało, że należy po prostu zachęcać kobiety do udziału w polityce.

Na konkretne pytanie, czy badany popiera prawne zagwarantowanie kobietom określonej liczby miejsc na listach wyborczych, „tak" odpowiedziało 36 proc. badanych, a „nie" – 53 proc.

Ciekawa jest też opinia, co zmieniłoby się w polityce, gdyby udział kobiet był w niej większy. Otóż według badanych Polaków lepiej byłyby reprezentowane interesy rodziny i wszystkich kobiet, przyczyniłoby się to do przykładania większej wagi do spraw społecznych, zmniejszenia korupcji i konfliktów w polityce.

Respondenci nie wierzą natomiast, że dzięki kobietom zwiększyłyby się wydatki na cele socjalne, a zmniejszyła niekompetencja w polityce.

Jaki płynie stąd wniosek? Ano taki, że w powszechnej opinii mężczyźni w polityce zajmują się tym, co ważne, m.in. dzieleniem pieniędzy. A kobiety robią to samo, co w domu, zajmują się rodziną albo sobą i ewentualnie łagodzą obyczaje. A skoro w gruncie rzeczy odgrywają w polityce rolę marginalną, to nie warto kruszyć kopii, aby było ich w tejże polityce więcej.

Kwota na tacy

Ustawę kwotową gwarantującą kobietom 35 proc. miejsc na listach wyborczych zawdzięczamy Donaldowi Tuskowi. To on nawiązał kontakt z Kongresem Kobiet żądającym parytetów w polityce, a potem zmusił swoją partię do przyjęcia stosownej ustawy mimo niechęci wielu polityków PO, także części pań.

Można się tylko domyślać, dlaczego to zrobił. Platforma Obywatelska od 2009 roku zabiegała o przyciągnięcie centrolewicowych wyborców. Być może za pomocą parytetów chciał też wywołać zamieszanie w lokalnych układach.

Ale jakiekolwiek intencje mu przyświecały, dokonał tego, czego nie zdołał Sojusz Lewicy Demokratycznej, choć o parytetach dla kobiet opowiadał przez ostatnie dwie dekady. I zazwyczaj niewiele z tego opowiadania wynikało. Zresztą nie mogło wyniknąć, bo Sojusz hasła „parytety" używał do pozyskiwania głosów kobiet w czasie wyborów. Dlatego w ścisłym kierownictwie partii zawsze zasiadała przynajmniej jedna kobieta. Ale na to, żeby w statucie zagwarantować kobietom określony udział we władzach, partii już nie było stać. Regionalni szefowie SLD utrzymywali nawet, że w ich organizacjach nie ma kobiet, które chciałyby kandydować do Sejmu, i dlatego na listach dominują mężczyźni.

Podobny pogląd panował też w innych partiach, ale one przynajmniej nie opowiadały o konieczności zwiększenia udziału kobiet w życiu publicznym. Na dodatek paradoksalnie w 2001 roku, gdy SLD święcił swój wyborczy triumf, zdobywając ponad 40 proc. poparcia i wprowadzając do Sejmu ponad 200 osób, to Liga Polskich Rodzin – zdecydowanie przeciwna parytetom dla kobiet – miała w swoim klubie najwięcej posłanek, bo aż 29 procent.

W obecnym statucie SLD wprowadzono przepis, że kobiety i mężczyźni są równomiernie reprezentowani wśród kandydatów do władz partii każdego szczebla. Każda z płci powinna być reprezentowana w stopniu nie niższym niż 35 procent.

A jaka jest praktyka? Wśród wiceprzewodniczących partii panuje modelowy parytet – trzy kobiety i trzech mężczyzn. Ale już w Radzie Krajowej panie stanowią zaledwie 20 proc., a w organizacjach wojewódzkich nie ma ani jednego lidera-kobiety. Mimo upływu lat w SLD, jak widać, nic się nie zmieniło.

Z tym że myliłby się ten, kto by sądził, że nie tylko panowie instrumentalnie wykorzystują parytety. Robią to także sprytne kobiety. I tak na przykład minister sportu Joanna Mucha, gdy znalazła się pod ostrzałem mediów za liczne wpadki, szybko kazała się nazywać ministrą, choć wcześniej takich inklinacji nie wykazywała. Tym jednym pociągnięciem zapewniła sobie poparcie środowiska feministycznego. W obecnym Sejmie mamy też dwie marszałkinie: Ewę Kopacz z Platformy i Wandę Nowicką z Ruchu Palikota. W poprzednich kadencjach też bywały kobiety na tych stanowiskach, tylko że nazywały się paniami marszałkami.

Krewni i znajomi lidera

Kwoty i parytety zmuszają polityków do sięgnięcia poza znajome grono oraz na zwrócenie uwagi na kompetencje społeczne kobiet i posiadany przez nie kapitał społeczny. Tym samym przyspieszają proces wchodzenia kobiet na listy wyborcze, z których mogą być wybrane – przekonuje jedna z czołowych polskich feministek Małgorzata Fuszara w artykule dla miesięcznika „Znak". Rzeczywiście, osobiste znajomości i wzajemne zależności, w jakie popadają ludzie przez lata działający w tej samej partii, to jedno z najpoważniejszych kryteriów przy układaniu list wyborczych. A że liderami najczęściej są mężczyźni, więc promują zwykle swoich kolegów.

Statystycznie najwięcej kobiet znalazło się na ostatnich listach wyborczych Ruchu Palikota. No, ale Janusz Palikot swoją partię zbudował sam i dzięki swej osobistej popularności wprowadził ją do Sejmu. Przy układaniu list nie musiał z nikim się liczyć ani nikogo pytać o zdanie.

Zależni od lokalnych włodarzy liderzy pozostałych ugrupowań już sobie na to pozwolić nie mogli. I tak Grzegorz Napieralski, szef SLD, co prawda gorąco popierał kwotę w Sejmie i z nawiązką wypełnił ustawowy obowiązek 35 proc. miejsc dla pań, ale na tzw. miejscach biorących umieścił zaledwie 6 kobiet na 41 okręgów. Na dodatek po sporych perturbacjach.

Bo partyjni liderzy doskonale znają sztuczki, które umożliwiają obejście kwot. Na listy wciąga się więc kobiety wyłącznie na te miejsca, z których wejście do Sejmu jest mało prawdopodobne. Przy partiach, których poparcie nie przekracza 10 proc., z góry wiadomo, że jedyne miejsca zapewniające wejście do Sejmu to tzw. jedynki. Można na pierwszych trzech miejscach umieszczać mężczyzn, a na kolejnych siedmiu kobiety, które będą musiały ostro konkurować o głosy wyborców. W ten sposób statystycznie ma się 70 proc. kobiet w pierwszej dziesiątce i – żadnej w Sejmie. Można kobietę zesłać do okręgu, w którym z góry wiadomo, że zdobycie mandatu nie jest możliwe, lub też umieścić ją na pierwszym miejscu listy, ale tuż za nią postawić takiego mężczyznę, który bez dwóch zdań będzie przed nią.

W poprzednich wyborach było wiele takich przypadków. Szefowa Partii Kobiet Iwona Piątek dostała pierwsze miejsce na liście SLD w tym samym okręgu co Cezary Olejniczak, brat byłego lidera Sojuszu Wojciecha Olejniczaka. Partia wsparła swojego człowieka, a Piątek pozostawiła samej sobie. Rezultat nie był trudny do przewidzenia – Piątek przegrała, a Olejniczak zasiada w Sejmie.

To właśnie z powodu stosowania takich mechanizmów, mimo podwojenia liczby kandydatek odsetek kobiet, które dostały się do Sejmu, zwiększył się o niespełna 4 procent.

Teraz „suwak"

Po wprowadzeniu kwot w polityce feministki z Kongresu Kobiet znalazły się więc w trudnej sytuacji. Niby zrobiły milowy krok w kierunku zagwarantowania kobietom udziału w życiu publicznym, ale w praktyce efekty są słabe. „35 proc. miejsc dla kobiet na listach wyborczych to sukces. Ale nie aż taki, żeby tylko wypić toast z prezydentem i osiąść na laurach" – oceniła sytuację Magdalena Środa w tygodniku „Polityka".

W tej samej gazecie Małgorzata Danicka z Porozumienia Kobiet 8 Marca dodała: „Gdyby podejść do sprawy spiskowo, można powiedzieć, że Platforma Obywatelska modelowo utopiła ideę parytetów. Zrobiono wszystko, by te gwarancje miejsc, które są, nie zwiększyły zanadto udziału kobiet we władzy".

Danickiej chodzi o tzw. mechanizm suwakowy, czyli umieszczania na listach wyborczych naprzemiennie kobiet i mężczyzn. Feministki chciały, by taka zasada układania list została zagwarantowana ustawowo. Sejm się na to nie zgodził. Feministki chcą więc teraz walczyć o wprowadzenie mechanizmu suwakowego.

Tym bardziej że Platforma Obywatelska, która jako jedyna częściowo zastosowała ten mechanizm na swoich listach, wprowadziła do Sejmu aż 71 kobiet (35 procent całego klubu). – Mamy zasadę, że w każdej pierwszej trójce na liście nie mogą być więcej niż dwie osoby tej samej płci. A w pierwszej piątce – więcej niż trzy chwaliła się Małgorzata Kidawa-Błońska z PO, która kandydowała do Sejmu z drugiego miejsca w Warszawie. Ponadto partia w 14 okręgach umieściła kobiety na pierwszym miejscu. W ten sposób osiągnęła ów spektakularny efekt. W żadnym z pozostałych klubów liczba posłanek nie przekracza 20 proc.

Pod dyktando

Pytanie, czy jest się o co bić. Obserwatorzy sceny politycznej, a i sami politycy coraz częściej narzekają bowiem na utratę podmiotowości przez znakomitą większość posłów, niezależnie od ich płci.

W Sejmie wszelkie decyzje zapadają pod dyktando liderów lub – w najlepszym wypadku – w wąskich gronach partyjnych. Reszta musi się im podporządkować. Kierownictwa klubów zmuszają swoich posłów do głosowania wbrew własnym poglądom, instruują, co mają mówić (słynne przekazy dnia, o których ostatnio pisała „Rzeczpospolita", obowiązują nie tylko w Platformie Obywatelskiej), a nawet myśleć, bo wprowadzanie poprawek przez posłów koalicji do projektów rządowych jest nie do pomyślenia, nawet gdy głęboko się z nimi nie zgadzają. Szefowie klubów blokują też przygotowywane przez parlamentarzystów projekty, jeżeli akurat nie są partii na rękę.

Najbardziej spektakularnym przykładem jest chociażby projekt ustawy o in vitro przygotowywany od kilku lat przez Małgorzatę Kidawę-Błońską. Kierownictwo klubu raz daje jej zielone światło, innym razem wstrzymuje jej działania. Wszystko po to, by sprawę załatwić dopiero wtedy, gdy dla Platformy będzie to wygodne. Może to nastąpić za miesiąc lub za rok, a może i nigdy.

Większość posłanek i posłów już dawno została sprowadzona przez swoje partie do roli maszynki do głosowania. Pytanie więc brzmi: czy maszynka do głosowania koniecznie musi mieć jakąś płeć?

Z parytetami dla kobiet jest tak jak z każdą inną sprawą o charakterze światopoglądowym – przeciwnicy i zwolennicy tego rozwiązania od 20 lat używają tych samych argumentów i nie są w stanie przekonać się nawzajem do swoich racji.

W kwietniu tego roku Instytut Spraw Publicznych zorganizował debatę na temat parytetów dla kobiet w polityce. Padły te same argumenty co zwykle. Zwolennicy twierdzili, że gdyby nie takie mechanizmy, to udział kobiet i mężczyzn w parlamentach wyrównałby się dopiero za 50 lat. Przeciwnicy – że parytety sprawiają, iż kobiety są traktowane jak kandydaci specjalnej troski. Beata Szydło, wiceprzewodnicząca PiS, dowodziła, że żadne mechanizmy wspomagające kobiety nie są potrzebne. – Wystarczy determinacja i praca na swoją pozycję w regionie i partii – mówiła.

Ten argument też od lat jest używany przez przeciwniczki kwot, które zdają się mówić: patrzcie na mnie, doszłam tam, gdzie doszłam, bez żadnego wspomagania instytucjonalnego. I nadal nie potrzebuję protezy w postaci parytetów.

Z kolei zwolenniczki takiego mechanizmu są zdania, że polityka zdominowana przez mężczyzn jest gorsza i mniej demokratyczna niż taka, którą prowadziłyby solidarnie obie płcie.

Ale bardziej interesujący wydaje się tu inny fakt – debata w Instytucie Spraw Publicznych odbyła się w sytuacji, gdy od ubiegłego roku kobiety w Polsce mają już ustawowo zagwarantowane 35 proc. miejsc na listach kandydatów do Sejmu. Na dodatek partie zgodnie z tym przepisem ułożyły listy wyborcze i wbrew ponurym prognozom liderów nie miały kłopotów ze znalezieniem pań gotowych do walki o mandat. Przeciwnie, było ich nawet więcej, niż wymaga ustawa, bo kobiety stanowiły ponad 40 proc. wszystkich kandydatów do Sejmu (a więc niemal dwa razy więcej niż przed czterema laty). Zatem sukces.

Dlaczego więc mechanizm ten jest przez wielu jest wciąż kwestionowany?

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy