Z parytetami dla kobiet jest tak jak z każdą inną sprawą o charakterze światopoglądowym – przeciwnicy i zwolennicy tego rozwiązania od 20 lat używają tych samych argumentów i nie są w stanie przekonać się nawzajem do swoich racji.
W kwietniu tego roku Instytut Spraw Publicznych zorganizował debatę na temat parytetów dla kobiet w polityce. Padły te same argumenty co zwykle. Zwolennicy twierdzili, że gdyby nie takie mechanizmy, to udział kobiet i mężczyzn w parlamentach wyrównałby się dopiero za 50 lat. Przeciwnicy – że parytety sprawiają, iż kobiety są traktowane jak kandydaci specjalnej troski. Beata Szydło, wiceprzewodnicząca PiS, dowodziła, że żadne mechanizmy wspomagające kobiety nie są potrzebne. – Wystarczy determinacja i praca na swoją pozycję w regionie i partii – mówiła.
Ten argument też od lat jest używany przez przeciwniczki kwot, które zdają się mówić: patrzcie na mnie, doszłam tam, gdzie doszłam, bez żadnego wspomagania instytucjonalnego. I nadal nie potrzebuję protezy w postaci parytetów.
Z kolei zwolenniczki takiego mechanizmu są zdania, że polityka zdominowana przez mężczyzn jest gorsza i mniej demokratyczna niż taka, którą prowadziłyby solidarnie obie płcie.
Ale bardziej interesujący wydaje się tu inny fakt – debata w Instytucie Spraw Publicznych odbyła się w sytuacji, gdy od ubiegłego roku kobiety w Polsce mają już ustawowo zagwarantowane 35 proc. miejsc na listach kandydatów do Sejmu. Na dodatek partie zgodnie z tym przepisem ułożyły listy wyborcze i wbrew ponurym prognozom liderów nie miały kłopotów ze znalezieniem pań gotowych do walki o mandat. Przeciwnie, było ich nawet więcej, niż wymaga ustawa, bo kobiety stanowiły ponad 40 proc. wszystkich kandydatów do Sejmu (a więc niemal dwa razy więcej niż przed czterema laty). Zatem sukces.
Dlaczego więc mechanizm ten jest przez wielu jest wciąż kwestionowany?
Kobiety – tak, parytety – nie
To, że bez parytetów niektóre kobiety doskonale dają sobie radę, udowadniała latami Krystyna Łybacka, posłanka SLD z Poznania, która dostawała się do Sejmu, nawet nie prowadząc kampanii. Również Elżbieta Łukacijewska, szefowa podkarpackiej PO. Gdy kierownictwo partii wepchnęło jej na pierwsze miejsce listy do europarlamentu Mariana Krzaklewskiego, dzięki pracy i wsparciu lokalnych działaczy to ona zdobyła mandat, a nie były przewodniczący NSZZ „Solidarność".
Jednak kobiet w polityce cały czas jest zdecydowanie mniej niż mężczyzn. Tymczasem Polacy od lat twierdzą, że powinno być więcej. I od lat ideę parytetów lub kwot traktują z dystansem.
W 2010 roku 47 proc. Polaków ankietowanych przez CBOS uznało, że w polityce powinno być więcej kobiet i że powinny one pełnić więcej ważnych funkcji. Prawie co drugi z badanych zgodził się ze stwierdzeniem, że należy podjąć działania, żeby do tego doprowadzić, bo kobiety mają mniejsze możliwości udziału w polityce niż mężczyźni. Ale już na pytanie, jakie powinny to być działania, zaledwie10 proc. ankietowanych orzekło, że wprowadzenie parytetów. 29 proc. uznało, że należy po prostu zachęcać kobiety do udziału w polityce.
Na konkretne pytanie, czy badany popiera prawne zagwarantowanie kobietom określonej liczby miejsc na listach wyborczych, „tak" odpowiedziało 36 proc. badanych, a „nie" – 53 proc.