Stara szkoła sędziowska

Sędzia ustalający z przełożonym scenariusz procesu to dziś patologia. Jej korzenie sięgają PRL. Wtedy była to norma

Publikacja: 06.10.2012 01:01

Henryk Jabłoński (tu z prawej, obok Czesława Kiszczaka): gwarant kontroli partii nad Temidą (zdjęcie

Henryk Jabłoński (tu z prawej, obok Czesława Kiszczaka): gwarant kontroli partii nad Temidą (zdjęcie z roku 1993)

Foto: Plus Minus, Piotr Janowski Piotr Janowski

Najczarniejszą kartą polskiego sądownictwa jest niewątpliwie okres stalinizmu. Wtedy to dokonywano „zbrodni sądowych", zabijając wrogów systemu w manipulowanych procesach, w majestacie prawa. Taka sytuacja nie powtórzyła się już nigdy po 1956 r. Nie znaczy to, że władza zrezygnowała z wpływania na kształt procesów i orzecznictwa. Zmieniła tylko metody. Sędziowie, pozornie niezależni, byli uwikłani siecią nacisków.

Interesów politycznych PZPR pilnowały dwie instytucje: Sąd Najwyższy oraz Ministerstwo Sprawiedliwości, które miały stać na straży prawidłowej pracy sędziów. Stanowiska prezesów i inne funkcje kierownicze w sądach wyższych instancji oraz w Sądzie Najwyższym były objęte systemem nomenklatury: pozycja zawodowa zależała od opinii środowiska partyjnego lub od odpowiedniego wydziału KC PZPR. Funkcja sędziego Sądu Najwyższego, na którą powoływała Rada Państwa po zasięgnięciu opinii PZPR, była kadencyjna, tak więc zawsze istniała możliwość wymiany (po jakimś czasie) sędziego, który nie spełniał pokładanych w nim nadziei.

O tym, jak w praktyce wyglądały takie zalecenia, można przeczytać np. w partyjnej „Informacji o działalności Sądu Najwyższego w kadencji 1972–1977" przesłanej do przewodniczącego Rady Państwa PRL Henryka Jabłońskiego. Dokument ten zawierał sugestie kadrowe. Wydział Administracyjny sugerował usunięcie Franciszka Wróblewskiego, od 1962 do 1975 r. pełniącego funkcję prezesa Izby Karnej Sądu Najwyższego, ponieważ „nie zapewnił należytego kierowania pracami Izby, jak też oddziaływania na sędziów. W orzecznictwie Izby Karnej (...) wystąpiły tendencje sprzeczne z programem Biura Politycznego i uchwałami Rady Państwa".

Jednym słowem sędzia Wróblewski nie umiał, lub nie chciał, skłonić podległych sędziów do orzekania zgodnie z linią polityczną wyznaczoną przez Biuro Polityczne KC PZPR. Nie to co sędzia Bogdan Dzięcioł, który go zastąpił. Jego określono jako osobę o wysokich kwalifikacjach i „umiejętności kierowania zespołami ludzi". Warto dodać, że swoją karierę rozpoczął on jeszcze w latach 50., kiedy orzekał w  procesach działaczy niepodległościowego podziemia. Stanowisko prezesa Sądu Najwyższego było uwieńczeniem jego kariery.

Dyspozycyjni

System doboru oraz awansowania, nie tylko na tak wysokim szczeblu jak Sąd Najwyższy, był nastawiony na promowanie tzw. sędziów dyspozycyjnych. Taki sędzia, zgodnie z roboczą definicją, „nie zawodzi pokładanej w nim przez administrację sądową lub czynniki stojące poza sądem nadziei". W czasach PRL taka postawa była nie tylko pożądana, ale wręcz charakteryzowano ją niemalże jako cnotę sędziego.

Oddajmy jeszcze raz głos Bogdanowi Dzięciołowi, który na jednym z partyjnych posiedzeń w okresie stanu wojennego tłumaczył (jako sędzia Sądu Najwyższego!), że: „Wiele jest sposobów doskonalenia orzecznictwa sądowego, ale (...) stara prawda głosi (my sędziowie to pamiętamy), że właściwa polityka kadrowa stanowi istotną gwarancję prawidłowości orzecznictwa i pełnej niezawisłości sędziowskiej. Wniosek z tego konkretny: sędzia, który świadomie nie realizuje linii partii i nie przestrzega obowiązującego prawa (w tym dekretów stanu wojennego), winien być niezwłocznie odwołany".

Od trafnego odczytywania sugestii sędziów, prezesów i urzędników uzależniona była kariera sędziów orzekających, ale sam system miał wbudowane dodatkowe zabezpieczenia. Sędziego, zgodnie z przepisami, można było ukarać za niepodporządkowanie się poleceniom wydanym przez prezesa sądu, urzędnika z Ministerstwa Sprawiedliwości czy samego ministra. Można mu było też odebrać sprawę. Bardziej subtelną metodą było stosowanie nacisków. Wizytatorzy sądów wyższych lub Ministerstwa Sprawiedliwości mieli możliwość wglądu w pracę sędziego. Jak opisał to znawca tematyki Andrzej Rzepliński: „W pewnych sprawach przed osobistą interwencją telefoniczną nie cofa się nawet minister sprawiedliwości lub jego zastępcy. Wywiera to na pewno silne wrażenie na sędzim, zwłaszcza młodym i pracującym w sądzie prowincjonalnym".

Dzień z życia sędziego

Naciski zdarzały się oczywiście nie tylko w wypadkach głośnych spraw politycznych, ale przede wszystkim w zwykłych procesach. Przeważnie były dyktowane walką o „dobre statystyki". Jeden z sędziów tak wspominał sytuację w swojej pracy: „Sekretarka powiadomiła mnie, iż prezes sądu wojewódzkiego zwołuje u siebie w gabinecie naradę. Byli tam moi koledzy. Monolog zgorzkniałego szefa brzmiał mniej więcej tak: »Wczoraj wróciłem z ministerstwa, zbliża się koniec roku i jak my wyglądamy? ani jednego kaesu [kary śmierci]. Nikt mi nie powie, że w tak dużym okręgu nie ma spraw na kaes«". Tego typu rozmowy były na porządku dziennym.

Władze korzystały z możliwości ręcznego sterowania szczególnie silnie od drugiej połowy lat 60. aż do końca 70., niezmiennie dyktując kurs na zaostrzanie polityki karania. Jak zauważył w 1981 r., w czasie posiedzenia kolegium Ministerstwa Sprawiedliwości, wiceminister Józef Mikos: „Nie ma wizji, jak ma wyglądać polityka karna (...). Do 1980 r. polityka była określana przez organy partyjne – uchwały i dyrektywy – zaostrzyć kary. My to przenosiliśmy w teren".

W czasie dyskusji zorganizowanej w 1981 r. przez Zarząd Wojewódzki Zrzeszenia Prawników Polskich mec. Malinowski zauważył: „Powstają i inne sytuacje nader przykre, gdy np. sędzia ma obowiązek podania prezesowi sądu na piśmie, dlaczego mianowicie uniewinnił oskarżonego". Jeszcze dobitniej sprawę stawiał mec. Woźniak: „Prawda jest taka, iż jeśli sędzia postanowi, że będzie naprawdę niezawisły, to nie wyjdzie poza sąd rejonowy".

Adam Strzembosz mówił o dwojakim podejściu do prawa karnego w PRL. Do 1956 r. miało ono stanowić „ramię rewolucji". Potem, za Gomułki i Gierka sądy zmieniły się w maszynki do skazywania – system eliminował możliwość swobodnej oceny sprawy przez sędziego. Efektem takiej polityki karnej było tak duże przeludnienie więzień w latach 70., że dane o liczbie osadzonych usunięto nawet z Rocznika Statystycznego GUS.

O patologiach trawiących środowisko sędziowskie zaczęto głośno mówić po powstaniu „Solidarności". Nawiasem mówiąc, już sama historia narodzin Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych jest tematem na dyskusję o sędziowskiej niezawisłości. Aby zalegalizować jesienią 1980 r. „Solidarność", złożono wniosek o rejestrację w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie. Sędzia Kościelniak, który rozpatrywał sprawę, przesyłał notatki o planowanych działaniach do ministra sprawiedliwości. Ten z kolei kontaktował się z Biurem Politycznym, które nanosiło poprawki do dokumentów sądowych oraz akceptowało wyrok, który sędzia później wygłaszał. Ostatecznie sytuacja między władzami i „Solidarnością" stała się tak napięta, że wynik odwołania od wyroku Kościelniaka delegacje kierownictwa NSZZ i Biura Politycznego ustaliły w trakcie tajnych negocjacji.

Między innymi z powodu tych wydarzeń NSZZ „Solidarność" coraz głośniej mówił o praworządności jako gwarancji normalnego funkcjonowania państwa. Do związków zawodowych zaczęli zapisywać się także sędziowie, do związku należało od 7249 do 10 000 z nich. Na tym tle zarysowała się wyrwa pokoleniowa. Ówczesny wiceminister sprawiedliwości Tadeusz Skóra tłumaczył, że „najbardziej zaniepokojona jest ta część kadry, która stanowi (...) starszą kadrę sędziów. Natomiast cała kadra młodsza (...) jest zaangażowana w sądownictwie w działalność »Solidarności« i powiedzmy 1/4 sędziów należy do »Solidarności«".

Środowisko sędziowskie wybijało się na niezależność. Wzbudzało to rosnące zaniepokojenie i irytację we władzach PRL, które musiały stosować silniejsze naciski. Czesław Kiszczak tłumaczył swoim podwładnym, że „istotne byłyby dla premiera [czyli Wojciecha Jaruzelskiego] takie dane związane z procesem KPN, które pozwalałyby na niezwłoczną rozmowę z ministrem sprawiedliwości i zwrócenie uwagi, że resort ten we wskazanej sprawie winien przejawiać bardziej czynną postawę lub podjąć określone działania".

Powrót ręcznego sterowania

Stan wojenny zmienił sytuację. Sędziami z „Solidarności" zajęto się w pierwszej kolejności. Do końca lutego 1982 r. Rada Państwa odwołała 23 sędziów (m.in. Adama Strzembosza). Kolejnych siedmiu sędziów zostało przez ministra sprawiedliwości odwołanych z kierowniczych funkcji. Z członkami „Solidności" wśród pracowników wymiaru sprawiedliwości przeprowadzono rozmowy i nakłaniano do opuszczenia szeregów związku.

Był sierpień 1982 r. W budynku Komitetu Centralnego trwało posiedzenie zespołu, którym kierował członek Biura Politycznego i sekretarz KC – gen. Mirosław Milewski. Przy stole siedzieli z nim Czesław Kiszczak (minister spraw wewnętrznych), płk Hipolit Straszak (dyrektor Biura Śledczego MSW), gen. Józef Szewczyk (naczelny prokurator wojskowy), Franciszek Rusek (prokurator generalny). Dyskutowali nad postawieniem w stan oskarżenia działaczy KSS-KOR oraz kierownictwa „Solidarności". Oskarżeni mieli być m.in. Jacek Kuroń, Jan Lityński, Adam Michnik, Andrzej Gwiazda, Karol Modzelewski czy Jan Rulewski. Członkowie zespołu obawiali się społecznej reakcji na takie oskarżenie, jednak nie martwili się przebiegiem planowanego procesu. Dlaczego? Bo na sali razem z nimi byli Bogdan Dzięcioł (wieloletni prezes Izby Karnej Sądu Najwyższego) oraz gen. Kazimierz Lipiński (prezes Izby Wojskowej Sądu Najwyższego).

Sędzia Dzięcioł uspokajał zebranych: „pytano [mnie] czy istnieje ryzyko, że coś może się [w czasie procesu] nie udać. Ryzyko zawsze istnieje, ale przy należytej organizacji i istniejących »wentylach« bezpieczeństwa, jest ono minimalne". Był pewien tego, co mówi, bo wiedział, jak działa system.

Ius telefonicum

Popularna w latach 80. anegdota (przytoczona kiedyś na łamach „Rzeczpospolitej" przez Piotra Adamowicza) przywoływała postać młodego asesora, który trafił do doświadczonego sędziego Sądu Najwyższego po radę. Debiutant w palestrze nie wie, czy najważniejszym źródłem prawa jest konstytucja, ustawa – a może prawo międzynarodowe? Sędzia spojrzał na młodego człowieka z politowaniem. „Powiem ci, Józiu, prywatnie, bo cię lubię i widzę przed tobą karierę – stwierdził. – Dla sędziego orzekającego najwyższym źródłem prawa jest telefon".

Ta anegdota obrazuje, jak trudnym zadaniem jest dla historyka wyśledzenie przykładów nacisku na sędziów w okresie PRL. Brak jest, podobnie jak dzisiaj, dokumentów stanowiących dowody w takich sprawach.

Tomasz Kozłowski jest pracownikiem Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej, członek Stowarzyszenia Archiwum Solidarności. Autor książki „Bunt w bydgoskim Areszcie Śledczym w 1981 roku".

Najczarniejszą kartą polskiego sądownictwa jest niewątpliwie okres stalinizmu. Wtedy to dokonywano „zbrodni sądowych", zabijając wrogów systemu w manipulowanych procesach, w majestacie prawa. Taka sytuacja nie powtórzyła się już nigdy po 1956 r. Nie znaczy to, że władza zrezygnowała z wpływania na kształt procesów i orzecznictwa. Zmieniła tylko metody. Sędziowie, pozornie niezależni, byli uwikłani siecią nacisków.

Interesów politycznych PZPR pilnowały dwie instytucje: Sąd Najwyższy oraz Ministerstwo Sprawiedliwości, które miały stać na straży prawidłowej pracy sędziów. Stanowiska prezesów i inne funkcje kierownicze w sądach wyższych instancji oraz w Sądzie Najwyższym były objęte systemem nomenklatury: pozycja zawodowa zależała od opinii środowiska partyjnego lub od odpowiedniego wydziału KC PZPR. Funkcja sędziego Sądu Najwyższego, na którą powoływała Rada Państwa po zasięgnięciu opinii PZPR, była kadencyjna, tak więc zawsze istniała możliwość wymiany (po jakimś czasie) sędziego, który nie spełniał pokładanych w nim nadziei.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?