Pozłacane maszyny wyborcze

Amerykańskie partie są wciąż te same, ale przecież nie takie same. W swojej właśnie wchodzącej do księgarń książce „Uzbrojona demokracja. Theodore Roosevelt i jego Ameryka" usiłowałem sportretować amerykańską politykę przełomu XIX i XX wieku. Oto fragment dotyczący czasów, kiedy była ona całkiem zabagniona i nie oparta na zasadach. Wkrótce potem nastąpiły radykalne zmiany. Możemy je docenić, patrząc w przeszłość.

Publikacja: 10.11.2012 00:01

Karykatura z epoki, zatytułowana „Epoka Benjamin Harrisona”. Kongresmeni nie mają wiele do gadania

Karykatura z epoki, zatytułowana „Epoka Benjamin Harrisona”. Kongresmeni nie mają wiele do gadania

Foto: Corbis

Wobec braku trwałych idei żadna z wielkich partii nie wstydziła się tego, że jest „maszyną". Ale były to maszyny specyficzne. Nie miały członków. Kiedy dawny minister Roosevelta i syn republikańskiego prezydenta James A. Garfield zaproponuje w 1910 roku usunięcie z grona republikanów stanu Ohio byłego senatora Josepha B. Forakera, ten arcykonserwatysta odpowie: „Warto by najpierw zbadać, czy sam Garfield należy do partii". Bycie republikaninem lub demokratą to stan świadomości, czasem zaburzonej. Nawet politycy przyjmujący stanowiska w ekipie prezydenta z przeciwnej partii potrafili się upierać, że są nadal tym, kim byli.

Dyscyplinie nie sprzyjały większościowe wybory, ale także rozmiary państwa i system federalny. Polityk czuł się przede wszystkim przedstawicielem własnej ziemi, uzależnionym od jej interesów i związanym jej sentymentami, również brzydkimi (na przykład uprzedzeniami rasowymi). Był skądinąd pod tym kątem sprawdzany. W Kongresie i legislaturach stanowych często zarządzano imienne głosowania, a lokalne gazety donosiły, kto, jakie zajął stanowisko. To zwiększało zainteresowanie polityką. I uczyło oceniać ją z handlowym realizmem.

W tej sytuacji wielka maszyna była plątaniną mniejszych maszyn i właśnie maszynami nazywano organizacje partyjne na danym terenie. Czasem był to cały stan, czasem duże miasto bądź hrabstwo.  Złożona z wielu maszyn piramida, czyli partia, nie miała wyraźnego przywódcy – choć do tej roli mógł aspirować silny prezydent.

A jednak w oczach przeciętnych Amerykanów te dziwne konfederacje były realnymi bytami. Miały figlarne symbole: republikanie – słonia, demokraci – osła, a Partię Republikańską nazywano w dodatku GOP, czyli Grand Old Party (Wielka Stara Partia). Miały wyznawców dziedziczących afiliacje z ojca na syna. Miały też tysiące zawodowych działaczy.

Poszczególne maszyny dostawały na ogół silne przywództwo, czasem kojarzące się z satrapią. To był wyłom w tej zaskakująco przywiązanej do procedur, choć zarazem tak gwałtownej demokracji.

Gang Tweeda

Prototypem miejskiego bossa był William Marcy Tweed, syn stolarza, przywódca Tammany Hall, demokratycznego klubu politycznego rządzącego miastem Nowy Jork.

Pod jego mocną ręką grupa przedsiębiorczych działaczy, nazywana Tweed Ring, kupowała głosy jak w starożytnym Rzymie. Aktywność tammanitów miała dwa oblicza. Słabo oddzielali kasę publiczną od prywatnej – brali pieniądze za decyzję na czyjąś korzyść, zawyżali koszty każdej inwestycji. Za jeden budynek sądu miasto zapłaciło prawie dwa razy więcej niż USA za wykupienie Alaski – 11 milionów dolarów. Urzędnicy miejscy zamawiali dywany i meble u syna Tweeda, a w sądzie zatrudniono jako rzeczoznawcę człowieka, który nie umiał czytać ani pisać, ale zajmował się psiarnią bossa.

Tammanici narzucali się biznesowi z ochroną interesów i byli jak gang. Ale ludziom biednym, nowym imigrantom, jawili się jako opiekunowie. Wspierali szkoły, troszczyli się o zdrowie całych rodzin, dostarczali opał, zastępowali pomoc społeczną, wypełniając lukę zostawioną przez władze publiczne. Żądali w zamian jednego – poparcia.

Oblicza się, że Tammany Hall zdołało wyciągnąć z kieszeni podatników około 100 milionów dolarów, a sam Tweed miał z tego zatrzymać dla siebie 24 procent – polityka uczyniła go bogaczem. Ostatecznie jednak kilku urzędników złamało zasadę posłuszeństwa wobec bossa. Tweed został skazany w 1871 roku na 12 lat więzienia. Wyszedł po roku, ale został ponownie aresztowany i choć znów uwolniony, nie odzyskał już dawnej pozycji. Umarł w roku 1878.

Tweed miał następców: najpierw Johna Kelly'ego, potem Richarda Crokera i Charlesa Murphy'ego. Pod koniec XIX wieku rządy w imieniu Tammany Hall nabrały nieco bardziej cywilizowanego charakteru, ale pieniądze zbierano nadal. Croker, człowiek, któremu przydarzyło się wszystko, nie wyłączając oskarżenia o morderstwo, opuścił biedną farmę w Irlandii, ażeby zarobić na polityce w USA 5 milionów dolarów. Karierę zaczął od udziału w obaleniu Tweeda.

Uczciwy zysk

Jeden z najbardziej wymownych tammanitów, rzec by można – ich ideolog, George Washington Plunkitt, wyjaśniał: „Polityk, który kradnie, jest gorszy niż złodziej, bo jest on głupcem". A jednak pytany przez dziennikarza, jak został milionerem, Plunkitt kumulujący w swoich rękach kilka miejskich, stanowych i partyjnych funkcji, odpowiedział po prostu: „Kiedy widziałem jakąś okazję, brałem ją". Polityk ten rozróżniał skrupulatnie nieuczciwe i uczciwe zyski: „Powiedzmy, że dowiaduję się, iż gdzieś ma powstać nowy park – opowiadał. – Idę w to miejsce i kupuję całą ziemię w sąsiedztwie. Potem rada tego czy tamtego ogłasza plan publicznie i chce mojej ziemi, a wtedy byłoby rzeczą nieuczciwą nie podyktować godziwej ceny. To jest właśnie uczciwy zysk".

Moraliści przypisywali bagnistą atmosferę nowojorskiej maszyny złym cechom Irlandczyków. Barbarzyńcy mieli zastąpić purytańskich idealistów. A przecież – pomijając już taki szczegół, że sam Tweed był Szkotem i prezbiterianinem – podobne zjawiska można było obserwować i gdzie indziej.

W republikańskiej maszynie bossa George'a Coksa rządzącej Cincinnati (stan Ohio), w trzymanym żelazną ręką przez republikanów Christophera Magee oraz Williama Flinna Pittsburghu (stan Pensylwania), w kontrolowanej przez Skandynawów Minneapolis (stan Minnesota), której boss Albert A. „Doc" Ames używał policji do chronienia przestępców, w zdominowanym przez demokratów, ale przeważnie Niemców St. Louis (stan Missouri), ba, w pobożnej konserwatywnej Filadelfii, z której przywódców braci Vare wyśmiewał się Plunkitt: „Ci republikanie napadając na bank, nie zadowolą się banknotami i złotem. Nie, oni wezmą jeszcze miedziaki ze stołu".

Niewidzialny rząd

Co więcej, mafijne metody rządzenia można było spotkać na szczeblu stanów, którymi nie rządzili irlandzcy intruzi. „Szczególnego znaczenia nabrało określenie: »niewidzialny rząd«. Gubernator nic nie znaczył. Legislatura nic nie znaczyła. Sekretarze stanu nic nie znaczyli. Pan Platt rządził stanem", republikanin Elihu Root opisywał po latach stosunki panujące w Nowym Jorku na przełomie wieków. Chodziło o senatora Thomasa Colliera Platta, nazywanego frywolnie Easy Boss (Łatwy Boss), który zdominował nowojorską maszynę po Roscoe Conklingu. Opowiedział o mechanizmie jedynowładztwa, które zaprowadzali w stanach przywódcy typu Platta. I o towarzyszących temu gorszących zjawiskach: nepotyzmie, obsadzaniu stanowisk ludźmi partii. Na tym szczeblu „system łupów" był bardziej rozpanoszony niż w powoli reformowanych urzędach federalnych.

Jeszcze bardziej „typowym" bossem był generał Charles Brayton, który przez lata miał biuro na stanowym Kapitolu małego nowoangielskiego Rhode Island, mimo że nie pełnił tam żadnych funkcji. Człowiek ten trząsł stanem zdominowanym przez republikanów. Odmawiał opuszczenia Kapitolu, nawet gdy w 1903 roku do władzy doszedł demokratyczny gubernator, oskarżający generała o korupcję. Skromny boss się upierał, że jego władza jest ważniejsza niż władza wybrańca ludu, skoro zainstalowały go w tym miejscu korporacje, które zawierzyły mu swoje interesy.

Uroki lobbingu

To pokazuje inny aspekt „niewidzialnego rządu", o którym Root nie mówił już tak chętnie. Były to związki maszyn z biznesem.

W wielu wypadkach narzucał się on politykom sam – lata po wojnie secesyjnej były okresem rozwoju tzw. lobbingu. Reprezentanci różnych interesów zaczęli zjeżdżać do Waszyngtonu i oferować politykom rozrywki, prezenty, wreszcie i pieniądze. Podobnie było w stolicach stanów – w Topeka, w stanie Kansas, przywódca miejscowych lobbystów wynajmował w hotelu 50 pokoi, żeby podejmować ustawodawców.

Collis P. Huntington, reprezentant wpływowego lobby kolei, konkretnie kalifornijskiej Southern Pacific, wyznał, że w ciągu każdej sesji federalnego Kongresu między rokiem 1875 a 1885 wydawał po 50 tysięcy dolarów „na podarunki". Dzielił on polityków na trzy grupy. Na „czystych", czyli tych, którzy mu ulegali bez płacenia. Na „handlowców", czyli takich, którzy czuli się związani z nim tak długo, jak długo płacił. I wreszcie na „komunistów", czyli tych, którzy byli na tyle niegrzeczni, aby nie ulegać ani jego logice, ani pieniądzom.

Obecność lobbystów na stanowych Kapitolach i w siedzibie Kongresu stała się tak oczywista, że fundowano im tam biura, aby mieli blisko do wybrańców ludu. Ale też i sami politycy potrafili szukać dojść do biznesu – wypowiedzi ówczesnych potentatów o maszynach partyjnych to mieszanina komplementów i narzekań: trzeba było płacić coraz więcej za ochronę interesów.

Sam proces wyborczy mimo ludowego charakteru też stawał się transakcją. Już w latach 70. XIX wieku opisywano malownicze walki, zwłaszcza o krzesła w Senacie, gdzie obaj kandydaci – demokratyczny i republikański – licytowali się, płacąc członkom legislatury za wybór. Z biegiem czasu powstały nawet precyzyjne cenniki. Nic dziwnego, że w latach 1893–1902 Izba Reprezentantów pięciokrotnie przegłosowywała zmianę konstytucji wprowadzającą bezpośrednie wybory senatorów. Kłopot w tym, że zasady elekcji senatorów musiał zmienić również sam Senat.

Wybór do Izby Reprezentantów czy do legislatur stanowych miał bardziej otwarty charakter, ale i tam trzeba było płacić – za partyjną nominację, nie mówiąc o kampanii. Takie reguły gry wydatnie ułatwiały życie ludziom bogatym. I chociaż lord Bryce opisywał członków Kongresu jako „chytrych, drugorzędnych prawników", to prawie jedną trzecią miejsc w Senacie zapełniali na przełomie wieków regionalni krezusi. W roku 1903 majątki 27 senatorów (na 90) wyceniano na ponad milion dolarów. Byli wśród nich tylko dwaj demokraci: właściciel kopalń miedzi i srebra William A. Clark z Montany  oraz spekulant ziemią Francis G. Newlands z Nevady. Ten „klub milionerów" to symbol oligarchizacji życia publicznego. Jak podsumował Bryce, „jedni są senatorami, bo są bogaci. Inni są bogaci, bo są senatorami".

Trudno, aby Kongres przedsięwziął coś niekorzystnego dla Southern Pacific, skoro jednym z dwóch senatorów z Kalifornii był (do roku 1893) Leland Stanford, współwłaściciel tej wielkiej firmy, który wbijał osobiście złoty gwóźdź w pierwszą kolejową linię transkontynentalną. Trudno, aby Senat opierał się żądaniom wielkiego biznesu jako całości, skoro frakcją republikańską kierował Nelson W. Aldrich, nie tylko milioner, ale człowiek, który wydał córkę za syna naftowego potentata Rockefellera.

Rzadko rozmaite „tajemnice poliszynela" stawały się tematem otwartego skandalu. Zarzuty korumpowania polityków, a nawet sprzeniewierzenia stanowych funduszy, stawiano senatorowi Matthew S. Quayowi z Pensylwanii, ale bez skutku, choć stracił z tego powodu stanowisko przewodniczącego Partii Republikańskiej, a w 1899 roku o mało nie rozstał się z miejscem w Senacie. W tym samym roku oskarżenia o przekupywanie członków stanowej legislatury zmusiły do rezygnacji dopiero co wybranego bogacza z Montany Williama Clarka. Jednak i on po trzech latach wrócił do wyższej izby. Powtarzał: „Nigdy nie kupiłem człowieka, który nie chciał być sprzedany".

Kiedy republikański prezydent Benjamin Harrison zawołał w uniesieniu, że to opatrzność dała mu zwycięstwo w 1888 roku, senator Quay zauważył oschle: „Opatrzność ma tu diablo mało do rzeczy. Harrison prawdopodobnie nie wie, jak wielu ludzi musi się ocierać o bramy więzienia, żeby uczynić go prezydentem". Po wyborze Harrison zauważył z rozżaleniem, że nie może nawet mianować swego gabinetu, bo okazuje się, że wszyscy już kupili sobie w nim miejsca. Ale czy można się dziwić, że John Wanamaker został poczmistrzem generalnym, skoro potrafił przekonać w ciągu 10 minut dziesięciu bogatych filadelfijczyków, aby dali od ręki po 10 tysięcy dolarów na wybory? Senator Sherman, doświadczony polityk „wieku pozłacanego", wyznał: „Stany Zjednoczone osiągnęły najwyższe stadium historii starożytnego Rzymu, gdzie urzędy były po prostu sprzedawane na publicznej aukcji".

W krainie szachrajstw

Wagę miały nie tylko pieniądze. W stanach lub miastach zdominowanych przez jedną partię, jej aktywiści znali setki sposobów na pomaganie sobie łokciami. To władze stanowe lub lokalne organizowały wybory, one określały procedurę wyborczą (również – poza ogólnymi zasadami – w wyborach federalnych) i na przykład pozwalały, aby to same ugrupowania dostarczały wyborcom karty do głosowania. Prowadziło to do masowych nadużyć, stąd tak dużo sporów o legalność wyborów.

Według stereotypów najstraszliwsze szachrajstwa popełniali demokratyczni bossowie w okręgach zamieszkanych przez nowych imigrantów. Groucho Marx ze słynnej aktorskiej rodziny wspominał, jak jego dziadek, żydowski emigrant nowojorski, był wożony po kilkanaście razy dorożką do urny na koszt miejscowego partyjnego lidera, choć... nie miał obywatelstwa, więc i prawa głosu. Podobne wspomnienia miał Irlandczyk Joseph Patrick Kennedy, którego ojciec był w Bostonie właścicielem knajp i lokalnym politykiem demokratycznym. W wieczór prezydenckich wyborów 1892 roku czteroletni Joseph słyszał raport składany przez pracowników rodzica: „Pat, głosowaliśmy już 126 razy".

Pewnej zmianie atmosfery towarzyszyło wprowadzanie tzw. Australian Ballot, czyli zasady, że wybory są naprawdę tajne, a karty do głosowania rozprowadza stan. Do 1891 roku ta prosta zasada została nakazana przez 36 spośród 44 stanów. I gwarancje proceduralne, i sama atmosfera powstrzymywały największe krętactwa.

Szok liderów przegrywających maszyn prowadził jednak czasem do dramatycznych gestów: wybór w 1890 roku demokratycznego gubernatora Nebraski był dłuższy czas blokowany przez republikanów, a w Connecticut Morgan Bulkeley odmówił przekazania władzy demokratycznemu następcy, i kiedy legislatura zablokowała kredyty budżetowe dla jego urzędu, próbował finansować swą działalność pieniędzmi firmy ubezpieczeniowej, której był prezesem.

Postraszyć na śmierć

Czasem takie antagonizmy łączyły się z eskalacją brutalności typowej dla pewnych regionów. W 1900 roku spór o to, kto wygrał wybory gubernatorskie – republikanin czy demokrata – doprowadziły w stanie Kentucky do kilkudniowych zamieszek. Gdy William J. Goebel, nowy demokratyczny gubernator, próbował złożyć przysięgę, został zastrzelony na stanowym Kapitolu. Jako podejrzanego o zabójstwo aresztowano republikańskiego sekretarza stanu Caleba Powersa, a republikańskiego kandydata po prostu wygnano z Kentucky. Powers stawał kilka razy przed sądem i przesiedział w więzieniu w sumie osiem i pół roku. Ostatecznie jednak został ułaskawiony przez kolejnego gubernatora republikanina. W 1911 roku... wybrano go do Izby Reprezentantów USA, w której zasiadał przez następne osiem lat.

Zarazem demokratyczne maszyny na Południu także potrafiły być skrajnie bezwzględne. Wspomniane wyżej krwawe antymurzyńskie rozruchy w Willmington (Karolina Północna) w 1898 roku były elementem politycznego przewrotu: demokraci obalili republikańskie władze miasta, w którym większość mieszkańców stanowili Murzyni, i sami przejęli władzę pod presją siły. Był to wstęp do ustanowienia w tym stanie na dziesiątki lat demokratycznej i zarazem białej supremacji, także poprzez zmiany w prawie wyborczym.

Dwa lata później demokrata z Karoliny Północnej Furnifold M. Simmons opowiadał z rozbawieniem, jak „chłopcy" postraszyli „prawie na śmierć" populistycznego senatora Mariona Butlera, republikańskiego gubernatora zaś Daniela L. Russella, po przegranych przez tę partię wyborach, zmusili „nieomal do ucieczki" ze stolicy stanu. Ci sami „chłopcy", członkowie kultywującej tradycje Konfederacji organizacji „czerwonych koszul", bili na wiecach już nawet nie Murzynów, lecz białych populistów. Wieloletniego senatora USA niespecjalnie to gorszyło.

Ale spory wewnątrz organizacji republikańskiej w zachodnim stanie Kolorado także rozstrzygano pięściami, i to tak energicznie, że podczas konwencji republikanów przygotowującej wybory senatora w 1896 roku gubernator musiał zagrozić przysłaniem milicji stanowej.

Bossizm jako sposób rządzenia nie stał się przedmiotem sporu między partiami. Nie stały się nim również drastyczne przykłady upartyjnienia państwa, by wspomnieć zakazek.

Wobec braku trwałych idei żadna z wielkich partii nie wstydziła się tego, że jest „maszyną". Ale były to maszyny specyficzne. Nie miały członków. Kiedy dawny minister Roosevelta i syn republikańskiego prezydenta James A. Garfield zaproponuje w 1910 roku usunięcie z grona republikanów stanu Ohio byłego senatora Josepha B. Forakera, ten arcykonserwatysta odpowie: „Warto by najpierw zbadać, czy sam Garfield należy do partii". Bycie republikaninem lub demokratą to stan świadomości, czasem zaburzonej. Nawet politycy przyjmujący stanowiska w ekipie prezydenta z przeciwnej partii potrafili się upierać, że są nadal tym, kim byli.

Dyscyplinie nie sprzyjały większościowe wybory, ale także rozmiary państwa i system federalny. Polityk czuł się przede wszystkim przedstawicielem własnej ziemi, uzależnionym od jej interesów i związanym jej sentymentami, również brzydkimi (na przykład uprzedzeniami rasowymi). Był skądinąd pod tym kątem sprawdzany. W Kongresie i legislaturach stanowych często zarządzano imienne głosowania, a lokalne gazety donosiły, kto, jakie zajął stanowisko. To zwiększało zainteresowanie polityką. I uczyło oceniać ją z handlowym realizmem.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy