Polskość to nienormalność. Dostało się Donaldowi Tuskowi, i to wielokrotnie, za tę opinię, którą odważył się opublikować ćwierć wieku temu na łamach miesięcznika „Znak". Pisowski i radiomaryjny lud takich rzeczy nie przepuszcza. Szczególnie, gdy ma okazję dołożyć prominentnemu politykowi, który jest zakładnikiem zgniłej, kosmopolitycznej elity.
Przypomnijmy, o co chodziło 25 lat temu młodemu historykowi z Gdańska. Z jednej strony przyszły premier narzekał na zapatrzenie Polaków we własną zbiorową historię, we „wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i rojeń", a z drugiej – wyznawał, że gdy sobie to uświadamia, miota się między „goryczą i wzruszeniem, dumą i zażenowaniem".
Tak czy inaczej, dla warszawsko-krakowskiego salonu, który chciałby zawładnąć duszą dowodzonego przez Tuska obecnego obozu władzy, polskość jest nienormalnością. Inaczej niż sam ten obóz, postrzegający jako swój atut światopoglądową nijakość. Tymczasem salon za normalność uważa kapitulację Kościoła katolickiego wobec wartości laickich, zamknięcie tradycji narodowej w skansenie i dążenie do indywidualnego sukcesu. Z tej perspektywy rycerz i męczennik to anachroniczne, obciachowe wzorce, których miejsce powinien zająć rzutki przedsiębiorca. Niech Polacy staną się przyziemni i pragmatyczni jak Czesi, niech przekują miecze na lemiesze – nieraz możemy zetknąć się z taką przewrotną retoryką podpierającą się frazami biblijnymi. Taki jest ostateczny rezultat dialektyki, którą wieńczy kres dziejów.
Ale nie czarujmy się, polskość jest nienormalnością również dla pisowskiego i radiomaryjnego ludu. Bo przecież lemingi, którymi on tak bardzo gardzi, nie są zaprzeczeniem polskości, lecz reprezentatywnym jej przejawem. Leming to następca późnopeerelowskiego dorobkiewicza, który zamiast zadym czy mszy za ojczyznę wybierał urządzanie się w niedogodnych warunkach bytowych. U schyłku PRL takich ludzi było więcej niż solidarnościowych romantyków.
Od roku 1989 nastąpiła jednak zdecydowana poprawa warunków. Polska zbliżyła się poziomem życia do Zachodu. Cechującą niegdysiejszych środkowo- i wschodnioeuropejskich etosowych inteligentów chęć zmieniania świata tym bardziej łatwo przedstawić jako przypadłość niszowych środowisk. Ale to właśnie owo typowe dla współczesnych Polaków chodzenie na polityczną łatwiznę uchodzi w oczach pisowskiego i radiomaryjnego ludu za patologię.
Ostatnio głośno o jeszcze jednym odłamie społeczeństwa, dla którego – wbrew pozorom – polskość to nienormalność. Chodzi o młode osoby uwiedzione hasłami nacjonalistycznymi, które 11 listopada br. przeszły ulicami Warszawy w Marszu Niepodległości, by pod jego koniec wziąć udział w wiecu na Agrykoli. Tam swoje wystąpienia mieli przywódcy takich organizacji, jak Młodzież Wszechpolska czy Obóz Narodowo-Radykalny. Ze słów, jakie padły, można byłoby wyciągnąć wniosek, że nieuchronnie zbliża się kres polskości jako wiekuistego frajerstwa.
Można odnieść wrażenie, że oskarżani zewsząd o faszyzm przywódcy młodych narodowców zachowują się tak, jakby wzięli sobie do serca przemyślenia osób dalekich od faszyzmu: Maurycego Mochnackiego, Stanisława Wyspiańskiego, Stanisława Brzozowskiego. Ci trzej bowiem ganili Polaków za niekonsekwentne zachowania polityczne – za to, że z powodu swojego „zdziecinnienia", ulegania przelotnym emocjom nie potrafią żadnego istotnego przedsięwzięcia doprowadzić do końca.
Przywódcy MW i ONR zdają się wyciągać z tego następujący wniosek: należy zerwać z dotychczasową formułą polskości jako nieznośną poczciwością stojącą na przeszkodzie wszelkiemu radykalnemu czynowi. Polacy, w przeciwieństwie do wielu narodów europejskich, brzydzili się przemocą polityczną. Dlatego nie dokonali nigdy z własnej woli przewrotu na miarę rewolucji francuskiej. Byli najwyżej pomocnikami krwawych modernizatorów (jak w przypadku kampanii napoleońskich w Hiszpanii i na Haiti). Polskie dyktatury na tle innych europejskich dyktatur okazywały się łagodne. W walce z komunistami marszałek Piłsudski nie zdobył się na tak bezwzględne działania, na jakie nie miał oporów zdobyć się generalissimus Franco.