"Dobrze tak umierać" – pomyślał aktor Ławrik Achba.
W obejściu dalekiego nawet jak na Abchazję Ławrikowego pociotka i sąsiada z Aczandary gęstniał tłum. Stary zaniemógł miesiąc temu. Doktorzy mówili, że się wyliże, wydobrzeje, ale on swoje wiedział: to już. Rozporządził majątkiem i przykazał, żeby wszystkich zawiadomić. Do Aczandary ściągnęli krewniacy, od lat niewidziani znajomi, ostatni koledzy z młodości. Najpierw przyjmował ich półsiedząc w łóżku, a potem całkiem na leżąco, bo siły go opuszczały. Żegnał się, regulował dawne rachunki. Niektórzy goście zaraz wyjeżdżali, obiecując, że wrócą na pogrzeb, inni zostawali na miejscu. I wciąż dobijali nowi. Kobiety z sąsiedztwa zmieniały się w kuchni, aby przybysze mogli się pożywić, mężczyźni ustawili na podwórku stoły i rozbili namiot, dzieci sprzątały. Cała wieś odprowadzała starca na tamten świat.
Wszyscy jakoś wiedzieli, kiedy to nastąpi. Rodzina zgromadziła się przy umierającym, pozostali cisnęli się na zewnątrz. Widzieli przez okno, jak synowie, którzy sami już byli dziadkami, trzymali starego za ręce. Ten w pewnej chwili jakby się uniósł, ale może tak się tylko zdawało, bo płomienie świec tańczyły od wiatru, wprawiając w ruch całą izbę. „Teraz odchodzą moi rodzice – powiedział. – Ja umrę ze śmiercią moich dzieci". Uśmiechnął się i zamknął oczy.
Ars moriendi, sztuka umierania – przypomniał sobie Ławrik łacińskie pojęcie, z którym zetknął się w szkole teatralnej w Tbilisi. Stał w tłumie przed domem i myślał, że taka zwykła śmierć ze starości to wielka łaska.
Do niedawna czekała Ławrika śmierć nagła i niespodziewana: miała zakraść się jak złodziej i wziąć go w pełni sił, aby nie zobaczył, jak żenią się dzieci i rosną wnuki. Możliwości było wiele. Mógł utopić się w morzu, zginąć w wypadku samochodowym, spłonąć w pożarze, dostać kulę w przypadkowej strzelaninie, zatruć się grzybami albo nieświeżym mięsem, ześlizgnąć ze skały, potknąć w Suchumi na ulicy i uderzyć głową w coś twardego, udławić się i udusić. Mogła ugryźć go żmija, uderzyć piorun, porazić prąd, zabić banalny atak serca. Odkąd pamiętał, wszyscy Achbowie kończyli życie w taki sposób.
Wiedział o klątwie, ale wypychał ją ze świadomości jak alkoholik, który nie chce się przed sobą przyznać, że ma problem. Dopiero kiedy tuż po wojnie z Gruzją umarł ostatni starszy od niego Achba, a on, niespełna pięćdziesięciopięcioletni, został głową rodu (dziadkowie, grający na suchumskim bulwarze w tryktraka, nie dopuszczają takich gołowąsów do kompanii), nie miał wyjścia i musiał coś postanowić. Klątwę rzucił sąsiedni klan. Wiele lat temu dziadek Ławrika zhańbił ich pannę i Achbowie musieli to odpokutować. Może już odpokutowali?
Starcy, których się radził, byli zgodni: trzeba pójść do świętego miejsca Dydrypsz-nycha i złożyć ofiarę. Trzeba rozmówić się z kapłanem. Potem trzeba się godzić.