Polski ochotnik

„Polak" dostał w serce, w rękę i chyba gdzieś jeszcze. Nie miał szans. Na fotelu była plama krwi. Domyślam się, że siedział tam „Mongoł". Nigdy go nie odnaleziono... Fragment książki „Abchazja", która ukaże się w kwietniu.

Publikacja: 16.03.2013 00:01

Red

"Dobrze tak umierać" – pomyślał aktor Ławrik Achba.

W obejściu dalekiego nawet jak na Abchazję Ławrikowego pociotka i sąsiada z Aczandary gęstniał tłum. Stary zaniemógł miesiąc temu. Doktorzy mówili, że się wyliże, wydobrzeje, ale on swoje wiedział: to już. Rozporządził majątkiem i przykazał, żeby wszystkich zawiadomić. Do Aczandary ściągnęli krewniacy, od lat niewidziani znajomi, ostatni koledzy z młodości. Najpierw przyjmował ich półsiedząc w łóżku, a potem całkiem na leżąco, bo siły go opuszczały. Żegnał się, regulował dawne rachunki. Niektórzy goście zaraz wyjeżdżali, obiecując, że wrócą na pogrzeb, inni zostawali na miejscu. I wciąż dobijali nowi. Kobiety z sąsiedztwa zmieniały się w kuchni, aby przybysze mogli się pożywić, mężczyźni ustawili na podwórku stoły i rozbili namiot, dzieci sprzątały. Cała wieś odprowadzała starca na tamten świat.

Wszyscy jakoś wiedzieli, kiedy to nastąpi. Rodzina zgromadziła się przy umierającym, pozostali cisnęli się na zewnątrz. Widzieli przez okno, jak synowie, którzy sami już byli dziadkami, trzymali starego za ręce. Ten w pewnej chwili jakby się uniósł, ale może tak się tylko zdawało, bo płomienie świec tańczyły od wiatru, wprawiając w ruch całą izbę. „Teraz odchodzą moi rodzice – powiedział. – Ja umrę ze śmiercią moich dzieci". Uśmiechnął się i zamknął oczy.

Ars moriendi, sztuka umierania – przypomniał sobie Ławrik łacińskie pojęcie, z którym zetknął się w szkole teatralnej w Tbilisi. Stał w tłumie przed domem i myślał, że taka zwykła śmierć ze starości to wielka łaska.

Do niedawna czekała Ławrika śmierć nagła i niespodziewana: miała zakraść się jak złodziej i wziąć go w pełni sił, aby nie zobaczył, jak żenią się dzieci i rosną wnuki. Możliwości było wiele. Mógł utopić się w morzu, zginąć w wypadku samochodowym, spłonąć w pożarze, dostać kulę w przypadkowej strzelaninie, zatruć się grzybami albo nieświeżym mięsem, ześlizgnąć ze skały, potknąć w Suchumi na ulicy i uderzyć głową w coś twardego, udławić się i udusić. Mogła ugryźć go żmija, uderzyć piorun, porazić prąd, zabić banalny atak serca. Odkąd pamiętał, wszyscy Achbowie kończyli życie w taki sposób.

Wiedział o klątwie, ale wypychał ją ze świadomości jak alkoholik, który nie chce się przed sobą przyznać, że ma problem. Dopiero kiedy tuż po wojnie z Gruzją umarł ostatni starszy od niego Achba, a on, niespełna pięćdziesięciopięcioletni, został głową rodu (dziadkowie, grający na suchumskim bulwarze w tryktraka, nie dopuszczają takich gołowąsów do kompanii), nie miał wyjścia i musiał coś postanowić. Klątwę rzucił sąsiedni klan. Wiele lat temu dziadek Ławrika zhańbił ich pannę i Achbowie musieli to odpokutować. Może już odpokutowali?

Starcy, których się radził, byli zgodni: trzeba pójść do świętego miejsca Dydrypsz-nycha i złożyć ofiarę. Trzeba rozmówić się z kapłanem. Potem trzeba się godzić.

Przez następne tygodnie Ławrik żył jak w matriksie. Prawdziwe życie – rodzinę, teatr, port wojenny – miał w Suchumi. W Aczandarze była pradawna abchaska wiara, uroczysko, klątwa sprzed pokoleń i kapłan, który nakazywał post i modlitwę. A może prawdziwa była Aczandara?

Wyznaczonego dnia Ławrik stawił się w Dydrypsz-nysze z przywódcą zwaśnionego klanu. Kapłan trzy razy spytał tamtego, czy gotowy jest przebaczyć Ławrikowi jako głowie rodu Achbów – a tamten trzy razy zaprzeczył. Nie miał wyjścia. Musiałby zanegować klątwę, podważyć jej sens. Obrazić pamięć tego, który dawno temu ją rzucił. W takiej sytuacji apsuara, abchaski kodeks honorowy, zostawiała decyzję kapłanowi: mógł cofnąć klątwę albo ją zostawić.

Stało się jednak coś nieoczekiwanego. Kapłan, stuletni Abchaz, znający apsuarę na wyrywki, przykazał tamtemu, aby zdjął klątwę sam. – Achbowie już swoje wycierpieli, krwią zmyli waszą hańbę. Nie trzeba więcej krwi – powiedział. A widząc, że tamten się waha, dodał: – Jeśli nie zdejmiesz z nich klątwy, zdejmę ją ja i rzucę na ciebie, a przez ciebie na cały klan!

Działo się to kilka miesięcy temu, ale Ławrik do tej pory miał przed oczami Dydrypsz-nychę, szałas na uroczysku, kapłana. Unikał Aczandary, chociaż dopadały go wyrzuty, że zaniedbuje matkę. Śmierć sąsiada przywróciła mu wiarę w naturalny porządek rzeczy. Matrix okazał się częścią rzeczywistości, drugą stroną tej samej monety.

 

Stałem pod suchumskim merostwem na rogu alei Leona i alei Pokoju, która w tym miejscu zamienia się w deptak, i patrzyłem na ludzi: ilu z wyglądających z grubsza po europejsku abchaskich mężczyzn nosi w sobie takie historie jak Ławrik? Co setny? Co pięćdziesiąty? Co drugi? Czy wiele z tych kobiet, które przez upodobanie do czerni, a czasem wieczną żałobę po dziecku, mogą uchodzić za Greczynki czy Włoszki z Południa, doświadczyło tego, co matki, siostry, córki i żony Achbów (kobiet klątwa nie obejmowała, przeżywały swych mężczyzn o dziesiątki lat)?

Byłem w Abchazji siódmy raz. Znałem na pamięć wszystkie miejscowości na trasie z Psou na granicy z Rosją do Inguri, którą biegnie granica administracyjna z Gruzją (210 kilometrów), wszystkie wpadające do morza rzeki i wszystkie drogi odchodzące w góry. Przeczytałem ze 100 książek. Poznałem może setkę ludzi. Mimo to wciąż ślizgałem się po powierzchni, obraz był cały czas płaski i dwuwymiarowy, a historie, które mogły mieć drugie albo i trzecie dno, ciągle składały się z samej fabuły.

I nagle opowieść Ławrika. Nie wiem, dlaczego się otworzył. Może zrobiło mu się głupio, że kolejny raz każe mi czekać na placu w centrum Aczandary, nie dopuszczając do rodzinnych uroczystości. Może wreszcie nabrał zaufania. Może zdecydował czas, którego miałem więcej niż poprzednio, i to, że podróżowałem sam (gdy jeździ się we dwójkę, nie mówiąc o większym towarzystwie, miejscowi rzadziej zagadują i trudniej nawiązać z nimi kontakt).

A może, niepostrzeżenie dla siebie, zacząłem przechodzić na tutejszy kod kulturowy – inaczej prowadziłem rozmowę, w inny sposób zadawałem pytania. I byłem już gotowy na opowieści z pogranicza jawy i snu.

Tego lata nareszcie miałem kilka dni, żeby zająć się historią Janusza Godawy, który walczył w Abchazji i zginął już po zdobyciu Suchumi przez Abchazów. Jego nazwisko widnieje teraz wśród setek innych na obelisku upamiętniającym wojnę z lat 1992–1993. Obok w kilku kwaterach leżą polegli, których nie zabrały rodziny: suchumianie albo przybysze z dalszych stron. Część ciał przeniesiono tutaj z parku imienia Nadieżdy Kurczenko, gdzie w ostatnich dniach wojny chowano tych, których nie udało się od razu zidentyfikować. Kompleks znajduje się w sercu miasta i widać, że zaprojektowano go z myślą o apelach i akademiach.

Zaczynam od ustalenia, kto był autorem materiału filmowego, w którym pojawiał się Polak i mówił po polsku kilka słów (widziałem ten materiał kilka lat temu). W telewizji nie mają wątpliwości: korespondentka wojenna Jekatierina Bebia. Jak się okazuje, sąsiadka moich dobrych znajomych. Dziennikarka nagrywa mój apel (proszę o kontakt wszystkich, którzy zetknęli się z Godawą), dokleja kilka kadrów z tamtego materiału i puszcza zaraz po wieczornych wiadomościach.

Następnego dnia w mieszkaniu, gdzie się zatrzymałem, rozdzwaniają się telefony.

 

Nie znał rosyjskiego – to powtarzają wszyscy. Trochę rozumiał, może więcej niż trochę – ale nie mówił. Niektórzy wspominają, że POWIEDZIAŁ im to czy tamto. Nie muszą kłamać. Czasem, nie znając języka, rozumie się wszystko, jakby słowa nagle stawały się przezroczyste i odsłaniały czystą myśl. Gorzej, że minęło prawie sześć lat, ludziom plączą się daty i miejsca, a Godawa był tylko epizodem.

Nie znał rosyjskiego – znaczy był tu krótko. Przez kilka miesięcy by się nauczył (znał angielski, wtedy w Abchazji nieprzydatny, rosyjski musiał mieć w szkole). (...) Ponoć Rosjanie nie chcieli przepuścić go przez granicę i z jakimiś ludźmi przechodził rzekę na dziko. Wiemy, że miał przy sobie polski paszport i 75 dolarów.

Do Leonida Czedii, komisarza wojskowego w Gudaucie, zgłosił się na przełomie sierpnia i września. Czedia rejestrował ochotników i przydzielał ich do oddziałów. Janusza nie chciał – na co komu żołnierz niemowa? Nakarmił go jednak, przenocował w gabinecie, a następnego dnia machnął ręką i wydał karabinek AKM (zmodernizowany kałasznikow), numer IX 5517-70. Broń trzeba było pokwitować i Godawa podpisał się nazwiskiem (pozostali kreślili wymyślne zawijasy). Wpis w zeszycie Czedii to jedyny obok filmu materialny ślad pobytu Godawy. Poza szczątkami. Jeśli rzeczywiście leżą w suchumskiej alei zasłużonych, przeniesione tam z parku – bo przecież nikt ich nie badał.

Najpóźniej 16 września Polak trafił na front. Tego dnia poznał go Wiktor Twanba, działacz ruchu weteranów Amcachara (Zew Przodków). – To był urodzony wojownik – wspomina.

24 września Godawa brał udział w bitwie na przedmieściach Suchumi – kilka dni wcześniej zaczął się szturm stolicy. Dołączył do plutonu zwiadowczego Delta będącego częścią Batalionu Goriec (Góral). Dowódcą grupy był Kabardyjczyk Arsen Efendijew, zwany przez kolegów Mongołem. Polak dostał pseudonim Polak.

25 i 26 września Abchazowie podciągnęli w stronę śródmieścia, zajmując po drodze Nową Dzielnicę i rejon dworca kolejowego. Równocześnie natarli z drugiej strony – od wioski Jasztuchy i Czerwonego Mostu. Pierścień wokół miasta domknął się i w południe 27 września w gruzińskich rękach został tylko monumentalny gmach Sowminu. Z przodu podeszli pod niego bojownicy z Batalionu imienia Bagramiana, a na tyłach zaczaili się ci z Gorca. Mieli kąsać przeciwnika, odwracać jego uwagę od bagramianowców. W odwodzie czekał Batalion Suchumski.

– W pewnej chwili „Mongoł" rzucił rozkaz, żeby go osłaniać i kiwnął na „Polaka" – opowiada kompozytor muzyki estradowej Artur Łakrba, wtedy bojownik Delty. – Otworzyliśmy ogień ze wszystkiego, co było pod ręką, a oni przebiegli 200 metrów po otwartej przestrzeni. Dopadli do przybudówki Sowminu, wywalili z granatnika boczne drzwi i zniknęli w środku. Po paru chwilach, które dłużyły się jak wieczność, wyszli: „Polak" niósł zakrwawionego „Mongoła". Rana była na szczęście niegroźna, ale nasz dowódca stracił przytomność. Znów otworzyliśmy ogień, dwóch naszych skoczyło na pomoc i jakoś zataszczyli obu do kryjówki. Okazało się, że w Sowminie natknęli się na Ukraińców walczących po stronie gruzińskiej.

– Poszło ich tam trzech – precyzuje fizyk Nijaz Gindia, który był sztabowcem Batalionu Goriec. – Obok „Mongoła" i „Polaka" jeszcze Abchaz nazwiskiem Sabekia. Na parterze zabili jednego i weszli do auli na pierwszym piętrze. Tam wzięli z zaskoczenia kilkunastu następnych. Położyli ich i próbowali wejść jeszcze wyżej, ale Ukraińcy z górnych pięter zorientowali się, co jest grane, i obrzucili schody granatami. „Mongoł" dostał odłamkiem w skroń. Trzeba było się wycofać.

„Mongoł" odzyskał wkrótce przytomność. Był słaby: nie mógł wstać, mdliło go. Ale do szpitala nie chciał. Wstydził się. W samą porę przyszła zmiana i bojownicy Delty ruszyli w komplecie do bazy na peryferiach miasta. Po drodze spotkali ekipę telewizyjną Jekatieriny Bebii. Godawa, Łakrba i Sabekia zostali sfilmowani (do kamery mówił Sabekia). „Mongoł" nie załapał się w kadr.

Ledwie dotarli – Sowmin padł. Artyleria rzygnęła pociskami zapalającymi, gmach stanął w ogniu i obrońcy po krótkich negocjacjach wycofali się, trzymając ręce w górze. Po chwili w całym mieście strzelano na wiwat. Łakrba i pozostali odmeldowali się i pobiegli szukać rodzin, „Mongoł" i „Polak" nikogo w Suchumi nie mieli. Poszli we dwóch do centrum. Parę osób zauważyło, jak wieszają nad dogasającym Sowminem abchaską flagę. Była to pewnie ta sama flaga z podpisami całego plutonu, którą „Mongoł" miał ze sobą, kiedy kilka godzin wcześniej wdzierał się do budynku z Godawą i Sabekią.

Co robił Godawa w ciągu następnych dni, nie wiadomo. Ktoś go widział w Nowej Dzielnicy, ktoś inny – w powiecie galskim. (...). 30 września Abchazowie zdobyli Gali i wyparli za Inguri ostatnie oddziały Gwardii. Ten dzień jest świętowany w Abchazji jako koniec wojny.

Pluton zwiadowczy Delta przestał istnieć, Artur Łakrba dołączył do innego oddziału Gorca. Po zakończeniu walk na wschodzie oddział przeczesywał w poszukiwaniu gruzińskich niedobitków dolinę Maczary i dolną część wąwozu Kodori (w górnej siedzieli gruzińscy Swanowie, nie było siły, żeby ich ruszyć). Bojownicy jeździli już cywilnymi samochodami. Po ucieczce Gruzinów bezpańskie auta stały na każdej ulicy, wystarczyło połączyć przewody i skombinować benzynę.

2, 3, a może 4 października – pamięć ludzka jest zawodna – Łakrba zobaczył na drodze podziurawioną jak sito białą ładę, model WAZ 2106. Na fotelu kierowcy leżał trup Janusza Godawy. Był w samochodzie sam.

– Musieli wpaść w zasadzkę – przypuszcza Łakrba. – „Polak" dostał w serce, w rękę i chyba gdzieś jeszcze. Nie miał szans. Drzwi z drugiej strony były otwarte, na fotelu była plama krwi. Domyślam się, że siedział tam „Mongoł". Nie mam pojęcia, czy też wtedy zginął. Nigdy go nie odnaleziono.

Łakrba nie wie również, co się stało z ciałem „Polaka". – Nie zrozum mnie źle – mówi. – Byliśmy dumni, że obcokrajowiec nam pomaga. Bardzo go podziwiałem. Ale nie był moim krewnym, więc nie myślałem o pogrzebie, stypie, pomnikach. W Suchumi miałem matkę, siostrę, teściową. Nie widziałem ich całą wojnę. Żona siedziała w Gudaucie, od razu do niej pojechałem, a ona w tym czasie jechała do mnie i rozminęliśmy się. Tym wtedy żyłem.

A co tam robił Godawa? Nie tylko na drodze do Kodori, ale w ogóle w Abchazji? Po co mu była ta wojna? Szukał przygody? (Ponoć walczył gdzieś jeszcze – w Jugosławii, a może w Naddniestrzu). Pieniędzy? (Jeśli tak, to źle trafił, ochotnikom takim jak on nikt nie płacił, Abchazja dawała tylko broń i wyżywienie). Przed kimś albo przed czymś uciekał?

Wiadomo – to udało się ustalić w Polsce – że urodził się w Wadowicach, mieszkał w Suchej Beskidzkiej, wyjeżdżał na dłużej za granicę (kolegom mówił, że na handel, ale ciotce wspomniał coś o Legii Cudzoziemskiej) i za coś bardzo podpadł policji. I w pewnym momencie zniknął, przestał odzywać się do rodziny i znajomych. Zdaje się, że nikt go specjalnie nie szukał.

Łakrbie zwierzył się, że przyjechał, bo przeczytał o stutysięcznym narodzie walczącym z pięciomilionowym i chciał pomóc słabszemu. Wycinek z gazety (polskiej? anglojęzycznej?) nosił ze sobą i pokazywał jak legitymację. Ale, jak mówi Łakrba, poza tym Janusz nie bardzo rozumiał, gdzie się znalazł i o co tu chodzi. Może zatem poznał w świecie kogoś (Abchaza? Rosjanina?), kto opowiedział mu o Abchazji i roztoczył perspektywę czarnomorskiego raju, w którym po wojnie będzie mnóstwo porzuconych domów i samochodów – a na potwierdzenie dał wycięty z gazety artykuł (może kserokopię)? Czy to z polecenia tej osoby znalazł ludzi, którzy przeprowadzili go przez rzekę Psou?

Zginął w okolicach wsi Mercheuli, na 13. kilometrze trasy – dawnej Suchumskiej Drogi Wojennej. Blisko Jasoczki, gdzie 119 lat wcześniej Aleksandra z Progulbickich wzniosła dom przypominający polski dwór.

Jeśli przed śmiercią rozejrzał się, zobaczył pagórkowaty krajobraz, podobny do beskidzkiego przedgórza z jego stron, tylko z wyższymi wzniesieniami i bujniejszą zielenią. Może mignęły mu fragmenty Wielkiego Muru Abchaskiego. Mimo warkotu silnika mógł dochodzić go szum Maczary.

O czym myślał, kiedy umierał?

Czy zdążył pomyśleć?

"Dobrze tak umierać" – pomyślał aktor Ławrik Achba.

W obejściu dalekiego nawet jak na Abchazję Ławrikowego pociotka i sąsiada z Aczandary gęstniał tłum. Stary zaniemógł miesiąc temu. Doktorzy mówili, że się wyliże, wydobrzeje, ale on swoje wiedział: to już. Rozporządził majątkiem i przykazał, żeby wszystkich zawiadomić. Do Aczandary ściągnęli krewniacy, od lat niewidziani znajomi, ostatni koledzy z młodości. Najpierw przyjmował ich półsiedząc w łóżku, a potem całkiem na leżąco, bo siły go opuszczały. Żegnał się, regulował dawne rachunki. Niektórzy goście zaraz wyjeżdżali, obiecując, że wrócą na pogrzeb, inni zostawali na miejscu. I wciąż dobijali nowi. Kobiety z sąsiedztwa zmieniały się w kuchni, aby przybysze mogli się pożywić, mężczyźni ustawili na podwórku stoły i rozbili namiot, dzieci sprzątały. Cała wieś odprowadzała starca na tamten świat.

Wszyscy jakoś wiedzieli, kiedy to nastąpi. Rodzina zgromadziła się przy umierającym, pozostali cisnęli się na zewnątrz. Widzieli przez okno, jak synowie, którzy sami już byli dziadkami, trzymali starego za ręce. Ten w pewnej chwili jakby się uniósł, ale może tak się tylko zdawało, bo płomienie świec tańczyły od wiatru, wprawiając w ruch całą izbę. „Teraz odchodzą moi rodzice – powiedział. – Ja umrę ze śmiercią moich dzieci". Uśmiechnął się i zamknął oczy.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy