Zwiedzając którąś z europejskich galerii – Luwr, Prado, Rijks czy Brerę – turysta odetchnie z ulgą, gdy po obejrzeniu serii Zwiastowań, Ukrzyżowań, Judyt z głową Holofernesa w ręku dotrze do sal z malarstwem holenderskim. Tam czeka go uspokojenie. Dramatyczne, krwawe sceny biblijne i mitologiczne ustępują miejsca codzienności. Na niewielkich obrazach holenderskich mistrzów odbywa się zwyczajne życie w zwyczajnych domach. Gotują i jedzą, grają w karty i na instrumentach, oszukują, piszą listy, czekają na kochanka. Oraz sprzątają, czyszczą, szorują, piorą i prasują.
Te ostatnie, zdawałoby się tak mało wzniosłe czynności są tematem książki Piotra Oczki „Miotła i krzyż. Kultura sprzątania w dawnej Holandii albo historia pewnej obsesji". Rzadko doktoraty i prace habilitacyjne dają przyjemność czytania niespecjalistom. A tu właśnie tak jest – książka jest pasjonująca, świetnie, żywo napisana. Do tego ilustrowana dobrymi reprodukcjami malarstwa holenderskiego. Szkoda, że krakowskie Collegium Columbinum wydało ją w tak niewielkim nakładzie.
Kogo może obchodzić sprzątanie? Nas, Polaków, raczej niewiele. A już na pewno nie na tyle, by zaistnieć w sztuce. W Polsce szlachecko-chłopskiej, z późnym rozwojem mieszczaństwa oraz turbulencjami historycznymi czystość wydawała się czymś całkowicie drugorzędnym, godnym co najwyżej służby. Któż miałby myśleć o trzepaniu dywanów, gdy trzeba było szablę chwytać w dłoń i odzyskiwać niepodległy byt?
Tymczasem w Holandii, kraju niewielkim, geograficznie niezbyt uprzywilejowanym i także poturbowanym przez historię, udało się osiągnąć poziom cywilizacyjny, którego pozazdrościć mógł niejeden potężniejszy kraj Europy. Przyczyniły się do tego potęga morska, pracowitość i religijność mieszkańców, zdecentralizowany system państwowy. Niechęć do gloryfikacji własnych osiągnięć według badaczy jest jedną z najważniejszych cech charakteru narodowego Holendrów. Całkiem odwrotnie niż u nas...
Gdy magnaci I Rzeczypospolitej, wjeżdżając do Rzymu, gubili złote podkowy, żeby pokazać zbytek, w Holandii epatowanie bogactwem było naganne. Chociaż kraj podzielony między protestantów, katolików, Żydów i wyznawców innych religii nie był tak jednorodny wyznaniowo, jak zwykło się uważać, to religią większościową pozostawał reformowany ewangelicyzm. A ten dopuszczał pomnażanie dóbr, lecz potępiał ostentacyjne korzystanie z nich. „Obyczaje, prostota i równość były takie w Amsterdamie, jak w Sparcie" – pisał Wolter. Popularna w XVII-wiecznej Europie anegdota mówiła, że kiedy posłowie hiszpańscy zjechali do Hagi, żeby podpisać rozejm, zastali najważniejszych dostojników państwa leżących pod drzewem i posilających się chlebem z serem.
Nieznośne krowie chwosty
Jaką rolę w tym wszystkim odegrała czystość? Trudno stwierdzić, ale wiadomo, że sprzątanie od XVII stulecia aż po lata 70. XX wieku stało się dla Holendrów narodową manią. Gdy w miastach Europy przez okna wylewano na ulicę zawartość nocników, ulice tonęły w błocie i fetorze, cudzoziemscy podróżni odwiedzający Holandię opisywali nieustanne zabiegi higieniczne: mycie fasad domostw i chodników, sterylność obór, w których krowom miano podwiązywać ogony, by nie brudziły nimi pobielonych ścian, groźne służące przenoszące na plecach gości w zabłoconych butach. Polerowano domowe sprzęty, ścierano kurze i zamiatano. Justus van Effen, publicysta i pisarz, założyciel pisma „De Hollandische Spectator", wątek sprzątania podejmuje wielokrotnie. Relacjonuje wizytę u przyjaciela. Wszedł do jego domu, zapomniawszy buty wytrzeć o matę, która leżała przy drzwiach na marmurowej, wyszorowanej do czysta podłodze. Szybko wrócił więc i wyczyścił obuwie, mając nadzieję, że gospodyni nie zauważy jego straszliwego występku – kilku brudnych śladów. Ale już po chwili usłyszał, jak woła ona do służącej, by natychmiast przyniosła jej szmatę. Potem panowie raczyli się białym winem przy stole pokrytym śnieżnobiałym obrusem. Jednak gdy zapragnęli skosztować czerwonego, pani domu najpierw namawiała ich, by pozostali przy białym, a następnie obserwowała ich każdy ruch. Van Effen opisuje dom pewnego kupca z meblami wypolerowanymi tak, że można było się w nich przejrzeć, dom, w którym zdejmowało się buty i chodziło w pończochach i nigdy nie rozpalało paleniska, żeby go nie pobrudzić. „Nigdzie nie spotkałem tak kuriozalnej czystości" – zauważa autor.