Pochwała szaleństwa

Jarosław Marek Rymkiewicz upodobnił się do tytułowego bohatera swojej najnowszej książki „Reytan. Upadek Polski": stawia diagnozy bez związku z rzeczywistością i daje szaleńcze porady. Robi to w pięknym i kuszącym stylu – kuszącym, by wyłączyć rozum i krytyczne myślenie.

Publikacja: 09.08.2013 01:01

Poeta chmurny: źle się dzieje w Polsce

Poeta chmurny: źle się dzieje w Polsce

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

„Reytanem" zamknął Rymkiewicz swoją polską tetralogię. Jej najkrótsze i może trochę (ale tylko trochę) złośliwe podsumowanie byłoby następujące: „Wieszanie" – pochwała politycznego mordu; „Kinderszenen" – pochwała śmierci; „Samuel Zborowski" – pochwała anarchii; „Reytan. Upadek Polski" – pochwała szaleństwa. Polacy byliby nadal narodem dumnym – diagnozuje Rymkiewicz – a nasze państwo miałoby się znacznie lepiej, gdybyśmy nie sprzeniewierzyli się swojej naturze. To znaczy, gdybyśmy zamordowali przynajmniej jednego ze swoich królów, gdybyśmy widzieli dobro w umieraniu w najbardziej beznadziejnych okolicznościach i bez żadnej nadziei na to, że przyniesie to jakiś skutek, gdybyśmy nie poddawali się nakazom i zakazom i gdyby stać nas było przynajmniej w ostatnim momencie istnienia I Rzeczypospolitej na prawdziwe szaleństwo. Takie, jakie stało się udziałem nowogródzkiego posła być może już tamtego kwietniowego dnia roku 1773, gdy upadł na progu sali sejmowej na Zamku Królewskim w Warszawie („Niejaki Rejtan, zresztą poseł z Nowogrodu, co w jakiś sposób jego krok tłumaczy mi, z szaleństwem w oczach wszerz wyciągnął się na progu i nie chciał puścić posłów w uchylone drzwi" – śpiewał Jacek Kaczmarski w roku 1980).

„Reytan" to spośród czterech wspomnianych książek Rymkiewicza najsłabsza, bo w największym stopniu zrywająca z realną historią, widzianą w szerszym planie. Być może również najszkodliwsza ze względu na nadużycie, jakie popełnia w niej Rymkiewicz, przeciwstawiając szaleństwo rozsądkowi.

Nieoznaczoność Rymkiewicza

W swoim pisaniu o historii – pisaniu, dodajmy, bardzo efektownym i wciągającym – Rymkiewicz stosuje coś na kształt zasady nieoznaczoności Heisenberga. Widzimy efekt czyichś działań, ale na ogół dostajemy do ręki kilka lub kilkanaście źródeł, z których każde przedstawia sytuację nieco inaczej. Im dawniej sięgamy, tym oczywiście źródeł jest mniej. Rymkiewicz poczyna sobie z wiedzą, którą z tych źródeł czerpie, dość dowolnie, wybierając najatrakcyjniejszą dla siebie wersję lub zachęcając czytelnika, aby sam wyobraził sobie sytuację zgodnie ze swoimi upodobaniami (wybierzmy, w jaki sposób Reytan popełnił samobójstwo). Tę metodę z powodzeniem stosuje Rymkiewicz w każdej z książek polskiej tetralogii, choć przy lekturze ostatniej z nich chwyt wydaje się już ograny i mało nowatorski. W takim traktowaniu historii przez pisarza nie ma jednak nic złego i takie jest prawo autora, który przecież nigdy nie rościł sobie pretensji do tego, aby jego książki traktować jak historyczne rozprawy. Przeciwnie – to jedynie wariacje na temat polskich dziejów.

Tym razem jednak problemem jest natura procesu, za rozbiór którego zabrał się poeta z Milanówka. Żadna z poprzednich trzech książek nie zajmowała się tak istotnym punktem polskiej historii. Istotnym, bo stanowiącym zwieńczenie długiego i bardzo złożonego procesu, jakim był rozkład państwa.

„Wieszanie" opowiada o czasie egzekucji zdrajców podczas insurekcji kościuszkowskiej. To moment, gdy los Polski jest już rozstrzygnięty i powstanie nie może tego zmienić, a same procesy i powieszenie części spośród polskich sprzedajców (by pożyczyć termin od Rymkiewicza, który z kolei zapożycza go od Juliana Ursyna Niemcewicza) było – mówiąc szczerze – z punktu widzenia rozwoju zdarzeń sprawą poboczną. Fakt, iż szubienicy umknął choćby prymas Michał Poniatowski – o jego bracie, wówczas jeszcze królu Polski, nie mówiąc – niczego nie zmieniał. I zapewne nie zmieniłby także z dzisiejszego punktu widzenia, wbrew przekonaniu Rymkiewicza.

„Kinderszenen", które mówi o Warszawie czasu Powstania Warszawskiego, również nie jest opowieścią o momencie zwrotnym. Powstanie, choć miało takim być w zamyśle niektórych, być nim nie mogło. Zresztą nie o to w jego opowieści chodzi Rymkiewiczowi. „Kinderszenen" nie jest opowieścią o heroizmie powstania ani tym bardziej o tym, czy miało ono polityczny lub militarny sens. W tych kategoriach Rymkiewicz go w ogóle nie analizuje. Są dla niego zbyt przyziemne. Po lekturze „Reytana" można śmiało powiedzieć: zbyt rozsądne. Interesuje go tylko piękno wojny i śmierci. „Kinderszenen" to opowieść o poetyczności umierania. Opowieść, trzeba przyznać, momentami wręcz żenująca swoim entuzjazmem.

„Samuel Zborowski" z kolei to w gruncie rzeczy anegdotyczna powieść z czasów, z grubsza biorąc, pierwszej wolnej elekcji i rządów Stefana Batorego. Konflikt pomiędzy kanclerzem Janem Zamoyskim a Samuelem Zborowskim i jego rodziną (jak opisał go za jednym ze źródeł Paweł Jasienica: „młodzieniec żwawy i płochy, niemający innego chwalebnego przymiotu oprócz zręczności jeżdżenia na koniu i w używaniu kopii") nie miał większego znaczenia dla rozwoju sytuacji w kraju. Zdecydowana większość szlachty dbała – i podczas pierwszej elekcji, i podczas kolejnej, zakończonej wyborem Stefana Batorego – aby państwo nie pogrążyło się w chaosie. W tym sensie morderstwo na przypadkowej ofierze, jakiego dopuścił się Zborowski na dziedzińcu wawelskim, musiało zostać ukarane. Nawet w późniejszej fazie, gdy Zborowski zapłacił głową faktycznie za domniemane plany królobójcze (choć formalnie było to wykonanie wyroku za morderstwo sprzed dekady), co oburzyło część szlachty, był to wybór pomiędzy porządkiem a chaosem. Zborowski – klasyczny warchoł i watażka – przebywając w Polsce, pogwałcił wyrok banicji, który zapadł po zamordowaniu przez niego Wapowskiego. Trzeba być doprawdy szaleńcem, aby – ważąc postaci Zamoyskiego i Zborowskiego, większą wagę nadawać tej drugiej.

Tak jednak czyni Rymkiewicz, podążając za Słowackim, który w swoim nieukończonym dramacie uczynił ze Zborowskiego mistyczny symbol. Tyle że symbolika losu Zborowskiego została przez Słowackiego napompowana, rozdęta prawami romantyzmu. Rymkiewicz dziś nie jest nawet jej epigonem. Wydaje się po prostu rozpaczliwie archaiczny, próbując przekonywać nas, że z całą naszą obecną wiedzą, z całym aparatem pojęciowym powinniśmy się mentalnie cofnąć do lat 30. XIX wieku.

Program dla Polaków

To spostrzeżenie prowadzi nas do pierwszego problemu ze wszystkimi książkami tetralogii, ale szczególnie z „Reytanem". Rymkiewicz porusza się w przestrzeni nieokreślonej, gdzieś na styku polityki, metapolityki, historii, fikcji i metafizyki. Nigdy nie twierdzi, że tworzy klasyczne analizy polityczne i historyczne. To w ogóle nie jest jego intencją i ambicją. Zarazem jednak domaga się, aby go słuchać. Ba, jego książki są pomyślane jako program dla Polaków, sformułowany w skrajnie apodyktyczny sposób. Program, który mógłby przybrać bardzo konkretne formy, gdyby komuś przyszło na myśl zacząć go realizować. Wszak postulat buntu, niecofania się przed wewnętrzną wojną, przed mordowaniem wrogów i „zdrajców" (dlaczego nie obejdzie się tu bez cudzysłowu – o tym dalej), postulat niepoddawania się prawu – wszystko to bez problemu daje się przełożyć na konkretną sytuację polityczną. Sam Rymkiewicz zresztą nie stroni od tego w wywiadach. Motyw zdrady rozumianej bardzo szeroko pojawia się w tych rozmowach długo przed publikacją „Reytana". Pisarz z Milanówka twierdzi od dawna, że Polska się nie sklei, a „tamci" – lemingi, ludzie rozsądni, wewnętrzni Moskale – nie są nam „wolnym Polakom" do niczego potrzebni i nie powinni nas obchodzić.

I tu właśnie, na styku politycznej metafizyki i polityki konkretnej, tkwi problem. Rymkiewicz w „Reytanie" dokonuje niemożliwego do zaakceptowania uproszczenia i fałszerstwa, które podsumować można następującym cytatem z jego książki: „Ta informacja mówi, kto zniszczył Rzeczpospolitą i w jaki sposób to się dokonało – nie potęga militarna trzech sąsiednich mocarstw – nie szlachecka wolność, którą nazywano bezmyślnie anarchią i warcholstwem – i nawet nie wewnętrzny bałagan – straszliwy burdel prawny, gospodarczy i obyczajowy – zniszczyli ją zdrajcy – najbogatsi i najpotężniejsi spośród Polaków – ci, którzy Rzecząpospolitą faktycznie wtedy rządzili – i dostawali za to pensje z Petersburga i Berlina". Rymkiewiczowi wolno oczywiście stawiać taką śmiałą literacką tezę. Rzecz w tym, że jeżeli ma ona być czymś więcej niż tylko efektownym wykwitem oratorskim, musiałaby być choćby w najmniejszym stopniu osadzona na gruncie faktów.

Tak niestety nie jest; Rymkiewicz nawet nie stara się jej w jakikolwiek sposób dowodzić. A przecież jest to zdanie – gdyby potraktować je przez moment serio, nie jako retoryczny chwyt wzięty, mówiąc kolokwialnie, z sufitu, ale jako tezę polityczną – niewytrzymujące najprostszej krytyki. Wystarczy bowiem zadać pytanie, jak to możliwe, że państwo przez kilkaset lat nie stworzyło skutecznego mechanizmu obronnego przeciwko takim praktykom. Jak to się stało, że pozwoliło owym najzamożniejszym zyskać wpływ, niezrównoważony wpływem mniej możnych. Jak to się stało, że nie zreformowało wojska, skarbu, że nie pozwoliło na emancypację miast. Wszystko to za sprawą „zdrajców"? Wolne żarty. Jak wie każdy, kto nawet najpobieżniej orientuje się w historii upadku I Rzeczypospolitej, przyczyny tegoż były, mówiąc delikatnie, bardziej złożone.

Ostatni król Polski

Z kolei obraz Polski złotych czasów, który wykreował Rymkiewicz, jest mocno wątpliwy. Jeśli miałby to być czas Zborowskiego, wiek XVI, szczyt polskiej potęgi, to trzeba uznać, że Rymkiewicz całkowicie się myli, identyfikując zasadnicze cechy polskiej natury – te, które mają nam dać przewagę i siłę. Źródłem mocy państwa nie były bowiem anarchia (błędnie i bezzasadnie utożsamiana przez Rymkiewicza z wolnością) czy gorące głowy szlachty, rwącej się do walki. Przeciwnie: raczej dbałość o porządek (pierwsza wolna elekcja, mimo braku wcześniej zatwierdzonych procedur, przebiegła w całym państwie spokojnie i sprawnie) i pacyfizm szlachty dbającej o to, aby władcy nie wciągali jej w zbędne awantury. Rzeczpospolita złotego wieku była państwem porządku, tolerancji i prawa, nieanarchizującej wolności i bijatyk.

Postępowanie Rymkiewicza przypomina trochę sytuację, gdy ktoś całkiem serio namawiałby żeglarzy, aby kompletnie odmienili sposób nawigowania po morzach i oceanach, gdyż ziemia jest płaska. Kiedy żądano by dowodów, broniłby się, że to jedynie literacka fikcja, przenośnia, dozwolona fantasmagoria. Gdyby jednak komuś przyszło do głowy potraktować jego wezwanie poważnie, nie miałby szans dopłynąć do celu. A są tacy, którzy Rymkiewiczowskie diagnozy i recepty traktują śmiertelnie poważnie. Tymczasem w przypadku „Reytana" mówimy o diagnozie, dotyczącej przyczyn upadku państwa. I tutaj miejsce na literacką romantyczną dezynwolturę powinno się skończyć, bo sprawa jest zbyt poważna. Ale nie dla Rymkiewicza.

Jedno trzeba przyznać: milanowski pisarz jest konsekwentny. Nie chodzi mu w gruncie rzeczy o to, jak państwo można było ratować. Konstytucja 3 maja to dla niego czcza zabawa, ledwo o niej wspomina, nie interesuje go ona. Chodzi tylko o to, aby państwo zginęło romantycznie, poetycko, z przytupem. Jak pięknie by było – stwierdza Rymkiewicz – gdyby ostatnim królem Polski został nie Poniatowski (którym autor „Reytana" jak najgłębiej pogardza i któremu odmawia jakichkolwiek zasług), ale książę Radziwiłł „Panie Kochanku" – człowiek nieobliczalny, wręcz szalony. Państwo zginęłoby i tak, ale za to jak efektownie! Może jeszcze – to dopowiadam już ja sam, ale chyba nie wypaczam w ten sposób intencji i sposobu myślenia Rymkiewicza – w bezsensownej, lecz jakże efektownej wojnie udałoby się stracić kolejnych kilkanaście tysięcy istnień.

Rymkiewicz jest gloryfikatorem szaleństwa, śmierci i anarchii jako istoty polskiego ducha. Wielbiciele romantycznych uniesień dostrzegają zwykle tylko połowę Rymkiewiczowskiej opowieści o wyższości porywu nad rozsądkiem – opowieści, którą w „Reytanie" Rymkiewicz doprowadził do końca, stawiając kropkę nad „i". Nie dostrzegają natomiast tego, co w najnowszej książce milanowski poeta wspomniał nieco na marginesie, w jednym rozdziale poświęconym rzekomym polskim korzeniom Fryderyka Nietzschego. Nie widzą – bo widzieć nie chcą – że w Rymkiewiczowskim wszechświecie nie ma miejsca na dbanie o człowieka, o jego życie, jego pojedyncze istnienie, bo nie ma w nim miejsca dla Boga. To świat, w którym absolutem jest Naród i Państwo. Pozornie niemający związku z materią powieści rozdział o polskich korzeniach autora „Tako rzecze Zaratustra" nie znalazł się przecież w książce przypadkiem. Takie spojrzenie wyklucza kalkulację, w której na jednej szali stawiamy poetyckie piękno śmierci czy „duszę narodu", na drugiej zaś sprawy znacznie bardziej przyziemne: zwykłą, banalną pomyślność zwykłych ludzi, którzy mają prawo oczekiwać, że sprawujący władzę wezmą ten czynnik pod uwagę.

Sięgnijmy do „Reytana". „Galicyjscy konserwatyści, choć byli wśród nich świetni historycy, znawcy polskich dziejów i polskiej literatury, nie bardzo rozumieli, co te dzieje do nich mówią, i w konserwatywnej swojej naiwności (można to sformułować ostrzej – w konserwatywnym swoim zaślepieniu – oślepieni przez swoją konserwatywną pychę) nie zdawali sobie sprawy, że namawiając Polaków do spokoju, rozwagi, rozsądku – namawiają ich do tego, żeby przestali być Polakami i wymienili swoją narodowość na jakąś inną, taką, która niekoniecznie potrzebuje wolności; taką, która bez wolności potrafi się obejść. (...) Szlachetne ich umysły – choć odziane były w togi i gronostaje – nie przewidziały, w namyśle swoim dziejowym nad dziejami Polaków, że minie sto, minie sto pięćdziesiąt lat i do spokoju, rozwagi, rozsądku będą namawiać Polaków ludzie działający w interesie północnego imperium. Tak zwani teraz tutejsi wewnętrzni Moskale". To przy okazji cytatów z Józefa Szujskiego, jednego z najostrzejszych krytyków powstania styczniowego. Erystyka polityczna

Erystyka polityczna

I jeszcze inne miejsce. „Trzeba więc wybierać – albo będziemy ludźmi rozsądnymi i stracimy Polskę; albo będziemy ludźmi szalonymi i przyczynimy się do jej ocalenia. Moja rada w tej sprawie jest taka. Jak się jest Polakiem, to lepiej oszaleć z Mickiewiczem i z Reytanem, niż znaleźć się wśród ludzi rozsądnych, którzy takich szaleńców nie lubią, i razem z ludźmi rozsądnymi stracić Polskę – a tym razem, to może nawet na zawsze". To z kolei w nawiązaniu do artykułu Adama Mickiewicza z 1833 r. „O ludziach szalonych i ludziach rozsądnych".

W swoim poetyckim i romantycznym widzie Rymkiewicz uznaje, że istotą polskości – bo nawet nie ratunkiem dla niej – jest brak rozsądku i szaleństwo. Jest to jednakże teza nie tylko kłamliwa, nie tylko oszczercza, ale i wybitnie szkodliwa. Kłamliwa, bo – jak już wcześniej była mowa – twierdzenie, iż przyczyną upadku Polski był niedostatek szaleństwa, anarchii (zwanej przez Rymkiewicza wolnością) i mordów politycznych, nie ma oparcia w faktach. Oszczercza, ponieważ Rymkiewicz posługuje się wcale nie subtelną metodą, stosowaną ze zmiennym powodzeniem we współczesnej politycznej propagandzie, a skądinąd doskonale znaną z podręczników erystyki. Należy mianowicie tak elastycznie potraktować pojęcie, z którym się polemizuje, aby pomieścić w nim wszystko, na co ma się ochotę.

Rymkiewicz tak właśnie uczynił: zdrowy polityczny rozsądek utożsamił bezzasadnie ze zdradą, tym samym zaliczając do zdrajców czy też wewnętrznych Moskali całe tabuny osób znakomicie zasłużonych Polsce. Stańczycy i tak zostali przez Rymkiewicza potraktowani łaskawie. Według niego byli po prostu naiwnymi „fanatykami konserwatyzmu" (co samo w sobie jest oksymoronem), może głupcami, nierozumiejącymi istoty polskości. Nie to co poeta z Milanówka, który tę istotę przeniknął na wskroś. Ale co z realistycznym do bólu Romanem Dmowskim? Co ze Stanisławem Catem-Mackiewiczem? Co z generałem Władysławem Sikorskim? Co z Pawłem Jasienicą, który jednak inaczej niż Rymkiewicz widział istotę polskości, skoro wychwalał instynkt szlachty, dążącej w złotym wieku Rzeczypospolitej, owszem, do zagwarantowania sobie wolności (pacta conventa), ale przecież poprzez uporządkowanie życia państwa i zbudowanie fundamentów dobrego prawa? Co ze Stefanem Kisielewskim, o prymasach Wyszyńskim i Glempie nie wspominając?

Zabieg Rymkiewicza to nieelegancka manipulacja. Adam Poniński – bohater ostatniej książki na równi z Reytanem – był zdrajcą polskiej sprawy. Zdrajcą tak modelowym, że aż karykaturalnym. Naprzeciw niego staje polityczny szaleniec, który jednak – jak pokazuje Rymkiewicz – swój krok zaplanował, a jego dramatyczny gest miał konkretny polityczny cel, jakim było zerwanie sejmu. Dwa bieguny, pomiędzy nimi – nic. Ładnie to wygląda, dopóki bujamy w literackich obłokach. Dopóki jesteśmy pisarzem, który za nic nie odpowiada, nie ponosi żadnej formalnej odpowiedzialności, siedzi w Paryżu i pisze „Księgi pielgrzymstwa i narodu polskiego" albo „Samuela Zborowskiego"; lub zaszyty w zacisznym domu w Milanówku opowiada nam, jak pięknie jest dokonać politycznego mordu.

W prawdziwym życiu, w prawdziwej polityce, pojawiają się od czasu do czasu typy czyste. Mamy czasami czystego zdrajcę, takiego jak Poniński. Czasami nawet taki zdrajca bywa fetowany. Mamy też czasem szaleństwo w czystej postaci. Lecz przede wszystkim mamy realną odpowiedzialność, prawdziwych ludzi i prawdziwe życie. To prawdziwe życie składa się z decyzji, które – jakkolwiek byłoby to nieliterackie i jakkolwiek nie komponowałoby się z wizją polskości, której życzyłby sobie Rymkiewicz – nierzadko polegają na poświęcaniu jednego dobra w imię innego. Te decyzje bywają niehonorowe, nieefektowne, ich podejmowanie przypomina – Rymkiewicz na pewno by tym pogardzał – skrupulatne rachunki księgowego i liczenie: co się bardziej opłaca.

Można oczywiście uznać, że wielkość polityka mierzy się tym, ilu ludzi potrafi posłać na piękną śmierć. Pod tym względem bezkonkurencyjny byłby chyba towarzysz Stalin. Można także uznać, że prawdziwie wielki jest ten naród, który w piękny, spektakularny sposób pozwoli wyginąć swoim najlepszym synom, uzyskując przy tym zerowy rezultat. Pod tym względem Rymkiewicz nie może chyba czuć się specjalnie zawiedziony.

Jest w tym jednak pewna sprzeczność, która przewija się także w „Reytanie", ale pozostaje przez Rymkiewicza niewyeksplorowana. Może dlatego, że miałby z nią kłopot. Opisując poczynania przedstawicieli państw zaborczych w Warszawie, pisze Rymkiewicz, że byli to wynajęci, cyniczni dyplomaci, którzy nie czuli żadnego emocjonalnego związku z krajami, którym służyli. A jednak nie da się ukryć, że to oni byli stroną wygrywającą. To oni, ze swoim cynizmem i realizmem, wzięli sobie po kawałku Rzeczypospolitej. A potem jeszcze po kawałku, i jeszcze. Czy więcej szaleństwa i anarchii dałoby nam to jakże nudne, jakże niespektakularne zwycięstwo? Wątpię.

Rymkiewicz powiada, że woli iść z szaleńcami, królobójcami, bojownikami przegranej sprawy. Bo w tym streszcza się polskość. Wolę polskość streszczającą się w zwycięstwach, tych nudnych, mało widowiskowych, wypracowanych spokojnie i z mozołem. I żałuję, że naszym rozpaczliwym, oszalałym bohaterem został poseł z Nowogrodu, a nie polska wersja ambasadora Stackelberga.

Autor jest felietonistą dziennika „Fakt"

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy