Ucieczka od kosmosu

Na lodowatych, ciemnych planetach nie ma miejsca dla człowieka. Z powodu skrajnie niekorzystnych warunków lepiej trzymać się Ziemi. Ale i tak latamy.

Publikacja: 09.08.2013 01:01

Pierścienie Saturna: czy kiedyś zobaczą je kosmonauci?

Pierścienie Saturna: czy kiedyś zobaczą je kosmonauci?

Foto: NASA

Red

Gdy mowa o podróżach kosmicznych, wygodnie podzielić kosmos na bliski i daleki. O tym drugim, zwanym również Wszechświatem, można było coś powiedzieć dopiero w latach 30. XX wieku, kiedy to Edwin Hubble odkrył ucieczkę galaktyk. Nieco wcześniej zostało przesądzone, że galaktyki to te pierzaste plamki na niebie nazywane mgławicami i że znajdują się poza Drogą Mleczną. W ten sposób ludziom objawił się największy twór, z jakim mamy do czynienia, z mnogością wypełniających go ciał i zapierającymi dech w piersiach odległościami między nimi. To one powodują, że podróże kosmiczne są tam dostępne tylko dla bohaterów science fiction.

To, co nazywano szumnie zdobywaniem kosmosu, było jedynie raczkowaniem



Bliski kosmos, czyli Układ Słoneczny, był rozpoznany wcześniej, większość planet wykryli już starożytni. W 1543 roku Kopernik rozpracował jego budowę, a w 1609 roku Kepler podał prawa, które rządzą ruchem ciał wokół Słońca. Do astronautyki było wciąż bardzo daleko, choć pierwszy opis podróży w kosmos pochodzi z II wieku n.e. – Lukian z Samosaty wysłał swych bohaterów na Księżyc żaglowcem porwanym przez huragan. Na początku XX wieku wizjoner kosmonautyki Konstanty Ciołkowski wypowiedział słynne zdanie „Ziemia jest kolebką ludzkości, ale nie można całego życia spędzić w kolebce", zaprojektował model rakiety wielostopniowej i wykonał pierwsze obliczenia przydatne w wysyłaniu ciał na orbitę ziemską. Po nim pionierzy astronautyki – Amerykanin Robert Goddard i Niemiec Hermann Oberth – zajęli się eksperymentami z dziedziny rakietownictwa.



Techniczne środki wynoszenia ładunków na orbitę z ziemskiej studni grawitacyjnej zawdzięczamy poniekąd Hitlerowi i jego niedoszłej wunderwaffe V-2. Alianci, którzy ją przejęli, po przeróbkach otrzymali rakiety przenoszące ładunki jądrowe na inne kontynenty, po ustawieniu zaś wyrzutni na sztorc – zdolne do pokonania grawitacji Ziemi i osiągnięcia wysokości orbitalnych. Wystrzeleniu pierwszego sztucznego satelity towarzyszyła w ZSRR euforia i szok w USA, podobnie jak orbitowaniu pierwszego człowieka, Jurija Gagarina. Wyścig kosmiczny między mocarstwami skończył się lądowaniem Neila Armstronga i Edwina Aldrina na Księżycu i w momencie, kiedy wszyscy sądzili, że następne spektakularne pokazy astronautyczne są kwestią czasu, łącznie z lądowaniem na Marsie – amerykański program kosmiczny zgasł jak świeczka. Pomimo zbudowania promów kosmicznych i stacji orbitalnej nastąpił odwrót od kosmosu. Dlaczego?

Dolary wyrzucone w niebo

Dziś kwitujemy to krótko: wyczerpało się paliwo polityczne. Wyścig do Księżyca będący spektakularną konfrontacją dwóch systemów politycznych z chwilą rozstrzygnięcia przestał mieć znaczenie – poza historycznym. Z dziesięciu zaplanowanych lądowań na Srebrnym Globie zrealizowano sześć (Apollo 13 wskutek wybuchu musiał zawrócić z drogi). Minęły 44 lata od lipcowych dni 1969 roku, kiedy oczy całego świata wpatrzone były w rozmazaną transmisję, a ślady butów człowieka odcisnęły się w księżycowym pyle.

Amerykański program kosmiczny nagle zgasł jak świeczka

Ucieczka z kosmosu rozpoczęła się odwrotem Amerykanów z Księżyca i jak zwykle, uzasadniając rezygnację, politycy podnosili kwestie ekonomiczne. Kosmos okazał się kosztownym zbytkiem, sam program Apollo wymagał wyasygnowania 25 miliardów ówczesnych dolarów. Gdyby Ameryka nie toczyła w tym czasie wojny w Wietnamie, która również pochłaniała pieniądze z budżetu, nastroje społeczne może byłyby inne. Tymczasem po początkowej euforii wzmagała się krytyka kolejnych wypraw na Księżyc, z których całym łupem okazywały się worki kamieni. „Każda misja Apollo kosztowała 400 milionów dolarów. Taka suma mogłaby wystarczyć w Stanach na założenie uniwersytetu i zainwestowana na 6 procent rocznie zapewnić pensje trzystu profesorom oraz dziesięciomilionowy fundusz budowlany, bez uszczerbku dla zdeponowanych pieniędzy", pisze T.A. Heppenheimer w „Historii programów kosmicznych".

Podobne zestawienia działały na wyobraźnię podatników: kamienie księżycowe drogie jak diamenty! (istotnie, trafiły nawet do jubilerstwa i w pewnym okresie wśród elegantek panowała moda na noszenie wisiorków z okruchami skał księżycowych). „Wyniki ich analiz nie były specjalnie rewelacyjne (...) niewiele rzuciły światła na tak interesujące i ważne zagadnienia jak pochodzenie Ziemi i całego Układu Słonecznego" – pisze biograf astronautyki, chyba zbyt krytyczny; dowiedzieliśmy się przecież, że budowa geologiczna Księżyca odpowiada pod względem składu skałom ziemskim, co potwierdzało hipotezę o powstaniu Księżyca w wyniku uderzenia innego ciała w Ziemię. Pozostaje kwestią dyskusji, czy taki wniosek wart był tak ogromnej ceny.

Na finiszu do Księżyca Ameryka znajdowała się w doskonałej sytuacji gospodarczej, produkt brutto wzrósł z 500 miliardów dolarów w roku 1960 do 600 miliardów w roku 1963, przy bardzo niskiej inflacji. Budżet NASA w roku 1966 osiągnął prawie 6 miliardów w najlepszym pod tym względem roku 1966. Na potrzeby programu kosmicznego w całych Stanach pracowało 411 tysięcy ludzi, plus dodatkowych 36 tysięcy w samej NASA. Z tego szczytu musiał być tylko zjazd.

Gdy w latach 80. dyskutowano finansowanie stacji orbitalnej, senator William Proxmire, zagorzały wróg NASA, tak się wypowiadał o projekcie: „Jestem przekonany, że [stacja kosmiczna] i tak powstanie, ponieważ NASA potrzebuje jej bardziej niż cały kraj. Od dawna uważam, że wasza agencja ma skłonność do podejmowania olbrzymich, bardzo kosztownych przedsięwzięć, ponieważ dzięki temu wasze ośrodki mogą kontynuować działalność, a pracownicy mają zatrudnienie". Słuszna opinia – ale tym sposobem można zdyskredytować każdą instytucję rządową nie tylko w USA.

Jak krótka bywa euforia tłumu! „Stara prawda, doskonale znana filmowcom, głosi, że widz potrzebuje akcji" – pisze Robert Godwin w tomiku „Apollo" wchodzącym w skład cyklu „Historia podboju kosmosu". – „W tym kontekście naprawdę nietrudno zrozumieć, dlaczego loty na Księżyc cieszyły się coraz mniejszym zainteresowaniem publiczności na całym świecie. Startu Apollo 16 w kwietniu 1972 roku nie oglądał już prawie nikt. Amerykanie byli pochłonięci wojną w Wietnamie, eksploracja Księżyca nie wzbudzała już wielkich emocji". Ale, trzeba przyznać, następny start Apollo 17 zgromadził na Florydzie dziesiątki tysięcy Amerykanów. Był widowiskowy, bo nastąpił w nocy, ale zarazem była to pożegnalna misja księżycowa. Część obserwatorów oglądała go ze statków zakotwiczonych blisko brzegu.

Gdzie człowiek nie może

W późniejszych latach na niechęć do astronautyki pracowały liczne katastrofy w kosmosie, w których zginęli ludzie. Najbardziej spektakularne spośród nich to wybuch w 73 sekundy po starcie promu Challenger (7 ofiar) w styczniu 1986 roku oraz zniszczenie promu Columbia w lutym 2003 roku (również 7 ofiar). W tym drugim przypadku doszło do uszkodzenia na Ziemi krawędzi natarcia skrzydła; podczas powrotu przy wejściu w atmosferę wysoka temperatura wypatroszyła prom od środka. W styczniu 1967 roku astronauci amerykańscy Grissom, White i Chaffee upiekli się na Ziemi podczas prób w prototypie kabiny Apollo. Doszło w niej do zwarcia, a ponieważ kabina wypełniona była czystym tlenem, w którym pali się wszystko, strawił ją gwałtowny pożar. Nim odblokowano właz, astronauci byli martwi.

Te głośne wydarzenia zszokowały opinię publiczną; wyprawy w kosmos przestały być wydarzeniami, które przebiegają gładko i bez komplikacji. Mniej znane są katastrofy sowieckie: w kwietniu 1967 roku w niedopracowanym Sojuzie 1 zginął kosmonauta Komarow (splątanie linek spadochronu przy lądowaniu), a w czerwcu 1971 cała załoga Sojuza 11: Dobrowolski, Wołkow i Pacajew (rozszczelnienie kabiny, kosmonauci dla oszczędności nie mieli na sobie skafandrów). Sowiecka opinia publiczna dowiadywała się o tym z opóźnieniem i bez zbędnych szczegółów, a niekiedy karmiono ją kłamstwem. Tak było w przypadku wielkiej katastrofy naziemnej na Bajkonurze w październiku 1960 roku, kiedy podczas wybuchu testowanej rakiety R-16 zginęło oficjalnie 126 osób (nieoficjalnie prawie 200) z generałem Niedielinem na czele. Pragnąc ukryć to niepowodzenie, władze ogłosiły, że owi nieszczęśnicy zginęli w katastrofach lotniczych.

Paradoksalnie tym, co ostatecznie podkopało entuzjazm do astronautyki, były bardzo udane loty sond automatycznych Voyager w latach 80. ubiegłego wieku. Voyager 2, wystrzelony w sierpniu 1977 roku, został po drodze wyprzedzony przez Voyagera 1, wystrzelonego na początku września tegoż roku. Ten drugi dotarł do Jowisza i Saturna, sfotografował i zbadał obie wielkie planety i ich księżyce. Bardziej uniwersalny okazał się Voyager 2, który wykorzystując rzadkie ułożenie planet w jednej linii, nie tylko zbliżył się do Jowisza i Saturna, ale spenetrował układy Urana i Neptuna.

Po raz pierwszy oko ludzkie mogło podziwiać te odległe ciała z tak bliskich odległości: sondy zbliżały się do nich na dziesiątki i setki tysięcy kilometrów. Co kilka miesięcy NASA publikowała nowe zdjęcia o znakomitej jakości, których uroda dosłownie zapierała dech w piersiach. Dzięki dwóm automatom, których koszt wraz z wysłaniem wyniósł niecały miliard dolarów, mogliśmy wejrzeć w świat, który do tej pory był tak odległy, że niemal abstrakcyjny.

Jako się rzekło, ten wielki sukces astronautyki pracował przeciwko niej. Udane misje automatycznie stawiały pod znakiem zapytania celowość kosztownych i niebezpiecznych misji załogowych. Voyagery spenetrowały bardzo odległe rejony Układu Słonecznego, które dla wypraw załogowych byłyby jeszcze długo niedostępne. Ale też sukcesy automatycznych astronautów o wiele mniej ekscytowały opinię publiczną – astronautyka utraciła ludzki wymiar. Sportowe podejście do sprawy, jakie wykazywali Amerykanie, wymagało udziału człowieka, w którego położenie można by się wczuwać, i elementu rywalizacji. Wymogi te znakomicie spełniał wyścig sowiecko-amerykański do Księżyca; nikt przy zdrowych zmysłach nie emocjonuje się wyścigiem sond automatycznych.

Zdjęcia planet i ich księżyców odegrały jednocześnie rolę deprymującą i trzeźwiącą: opinia publiczna przekonała się naocznie, że kosmos, zwłaszcza ten odleglejszy, chociaż bardzo piękny, jest zarazem zimny i niegościnny. Uświadomiono sobie, że nie ma tam miejsca dla człowieka – z powodu odległości, temperatur, skrajnie niekorzystnych dla bytowania warunków lepiej trzymać się Ziemi. Niby było to wiadomo i wcześniej, ale co innego wiedzieć o czymś z teorii, a co innego zaznać tej samej prawdy zmysłami. Voyagery takiej możliwości dostarczyły, toteż euforia z powodu sprawności dzieł człowieka mieszała się z konsternacją, jak bardzo kosmos istnieje sam dla siebie, ani zważając na mrowisko ludzkie, które wysyła ku niemu swe tęskne westchnienia.

Requiem dla astronauty

Tak więc pod koniec XX wieku ludzkość stopniowo oswajała się z poglądem, że kosmos nie jest tak przyjemnym miejscem, jak się początkowo wydawało. Że loty kosmiczne wiążą się z realnym niebezpieczeństwem i nie polegają tylko na tym, żeby dać się zamknąć i odsiedzieć swoje w pomieszczeniu wielkości przedziału kolejowego (pionierskie loty przypominały pod względem ciasnoty bicie rekordu w małym fiacie). Że to, co nazywano szumnie zdobywaniem kosmosu, było jedynie raczkowaniem w pobliżu atmosfery Ziemi. Że wobec rozwoju automatyki udział człowieka w prawdziwych wyprawach kosmicznych jest zbędny. Bez jego obciążającej obecności na pokładzie automaty zrobią to samo tańszym kosztem, a dolecą dalej. Dziś obydwa Voyagery opuszczają umowne granice Układu Słonecznego, kierując się w głąb naprawdę dalekiego kosmosu.

W trakcie docierania tych prawd do potocznej świadomości zmieniły się dwa pokolenia. Te nowe nie wykazywały dla spraw kosmosu tyle uwielbienia co ich rodzice i dziadkowie. Coraz bardziej otwarcie zaczęto formułować pogląd, że wobec mrowia nierozwiązanych problemów na Ziemi wyprawy w kosmos nie mają sensu, ponieważ nie przynoszą niczego, czego nie bylibyśmy w stanie dowiedzieć się z powierzchni Ziemi. Są – zwłaszcza te załogowe – trwonieniem środków w imię głoszonej przez lekkoduchów idei, że miejsce człowieka jest wśród gwiazd.

O zmianie sposobu patrzenia na te kwestie świadczy obserwowany u nas od lat 80., a w Ameryce wcześniej, odwrót od „twardej" literatury science fiction, opiewającej innoplanetarne fenomena, loty dzielnych astronautów w daleki kosmos, owocne kontaktowanie się tamże z przedstawicielami obcych cywilizacji itp. Nagle tego rodzaju naiwne wydumiska straciły klientelę, zaczęły wydawać się abstrakcyjne, a w pewnych wykonaniach nawet i komiczne. Zamiast tego uznaniem zaczęły się cieszyć historie o smokach, czarodziejach i czarach, magicznych rekwizytach, czego zwieńczeniem wydaje się popularność cyklu o Harrym Potterze.

Można to interpretować jako odwrót od racjonalizmu, przejawiający się także w innych dziedzinach życia, jak niechęć do nauk ścisłych czy zdawania matury z matematyki. Propagowany przez SF romantyzm dalekich wypraw okazał się mitem, zastąpiła go monotonna grzebanina, trwonienie życia na nudnych, powtarzalnych czynnościach, z dala od rodziny i bliskich. Młodzi nie chcieli ani żyć w ten sposób, ani wielbić takich idoli. Nie bez kozery Lem proponował, aby na astronautów przysposobić więźniów o długotrwałych wyrokach: niech odcierpią swoje nie w celi, ale na statku kosmicznym. Po krótkim przeszkoleniu do zawodu kosmonauty przysłużą się nauce, wyroki odsiedzą od gwizdka do gwizdka, a ponadto na pewno nigdzie stamtąd nie uciekną.

W pochodzącej z 1961 roku powieści „Powrót z gwiazd" Lem rozpatrzył za i przeciw uprawianiu astronautyki dalekiego zasięgu. Jego bohater Hal Bregg wraca na Ziemię po 127 latach i odkrywa społeczeństwo o całkiem innych zainteresowaniach. Hedonizm, niechęć do wysiłku fizycznego i intelektualnego, totalne ogłupienie, zmiana priorytetów społecznych na lekkie, łatwe i przyjemne – wypisz wymaluj Polska dzisiejsza, pozbawiona tylko Lemowej obfitości dóbr. Astronauci w tym społeczeństwie uznawani są za dziwolągi, podobnie jak loty do gwiazd w ujęciu tamtejszego teoretyka Starcka. „Byli oni wysłańcami ludzkości. Zadawała nimi pytania, na które przynieść mieli odpowiedź. Jeśli odpowiedź ta dotyczyła zagadnień wiążących się z rozwojem cywilizacji, to ludzkość musiała zdobyć ją wcześniej, zanim powrócili". Wniosek jest przygnębiający: „dla takiej mrzonki, dla takiego nigdy nieopłacalnego, zawsze daremnego szaleństwa Ziemia miała pracować z najwyższym wytężeniem i oddawać swoich najlepszych ludzi?".

Replikuje kierownik naukowy wyprawy Bregga: „A jakie były korzyści z wyprawy Amundsena? Żadne. Jedyna doraźna korzyść leżała w tym, że udowodniona została – możliwość. A mówiąc dokładniej – że jest to dla danego czasu najtrudniejsza rzecz, jeszcze osiągalna. (...) Czego szukała grupa Rossa w kraterze Eratostenesa? Brylantów? A po co Bant i Jegorin przeszli centrum tarczy Merkurego – żeby się opalić? A Kellen i Offshagg – jedyną rzeczą, jaką na pewno wiedzieli, lecąc do zimnego obłoku Cerbera, było, że można w nim zginąć. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co naprawdę mówi Starck? Człowiek musi jeść, pić i ubierać się; reszta jest szaleństwem". Jest to de facto krytyka społeczeństwa ograniczającego swą inwencję wyłącznie do spraw użytecznych. Astronautyka w takim ujęciu to nie tylko wyczyn, do którego można przykładać miary sportowe, to niemal miara człowieczeństwa.

Powrót do kosmosu

Podczas gdy utyskuję tu na odwrót od astronautyki, dziedzina ta jakby nic nie wiedziała o kryzysie zaufania do niej i działa w najlepsze. W kierunku Plutona zmierza kolejna sonda dalekiego zasięgu, która zbada peryferie Układu Słonecznego i poleci dalej. Teleskop orbitalny Kepler odnotowuje coraz nowsze kandydatki na planety ziemskiego typu. W kosmosie działają albo wkrótce będą działać laboratoria fizyczne, z których pomiary posłużą do weryfikacji hipotez naukowych, w tym na temat wszechświata. Przez cały czas pracują stacja orbitalna, satelity telekomunikacyjne i GPS. Pełną parą idzie prywatyzacja kosmosu, czyli oddanie przemysłu rakietowego w ręce małych firm, co spowoduje potanienie wyniesienia kilograma masy na orbitę do poziomu znośnego dla zamożnych turystów. Czy się komu podoba, czy nie, astronautyka wtargnęła w życie cywilizacji i wymościła sobie w niej miejsce. Bez astronautyki cywilizacja już się nie obejdzie.

A co zapowiada przyszłość? Raczej dojdzie do renesansu znaczenia lotów w kosmos niż dalszego kwestionowania ich użyteczności. Niezależnie od targów o fundusze Ameryka wróci na Księżyc, ponieważ nie chce, aby kiedyś, gdy jej lunonauci będą tam lądować, Chińczycy sprawdzili im paszporty. Chiny odegrają rolę ZSRR z lat 60., może nawet dojdzie do kolejnej wersji wyścigu kosmicznego z USA i Chinami w roli głównej. A przecież i Rosja zapewnia szumnie o swym powrocie w kosmos, a grono państw kosmicznych rozszerza się o Indie, Japonię, Brazylię.

W ostatnim czasie w USA padł wniosek o wyłączenie części Księżyca z międzynarodowej eksploatacji – tej mianowicie, na której nastąpiło lądowanie Apollo 11. Projekt przewiduje utworzenie tam skansenu nie tylko z myślą o przyszłych turystach, ale i dla ocalenia śladów epokowego wydarzenia. Gdyby propozycja stała się ciałem, bez stałej obecności na Srebrnym Globie będzie to nie do wyegzekwowania. Tkwi tu potencjalne zarzewie konfliktu, bo inne państwa kosmiczne, w szczególności Chiny, zechcą nie dopuścić do precedensu, by jeden kraj rościł sobie pretensje do dysponowania określonym fragmentem Księżyca czy innego ciała kosmicznego. Zresztą utworzenie bazy księżycowej, niezbędnej podobno do lotu na Marsa, tak czy owak wymagać będzie stałej komunikacji z naturalnym satelitą Ziemi.

Wrócą także drogie loty załogowe – jako niezbędne. Zagrożenie uderzeniem w Ziemię przez wielką kometę czy asteroidę wydaje się coraz bardziej realne w miarę, jak je rozpoznajemy. Musi zaistnieć coś w rodzaju astronautycznej grupy szybkiego reagowania, która w nagłym przypadku ruszy w kosmos z interwencją. Ze względów bezpieczeństwa lepiej ją podjąć jak najdalej od Ziemi – będzie więc wymagać o wiele większych kompetencji niż astronautyka dzisiejsza. Emocje jeszcze wrócą – to pewne.

W ostatnim czasie o perspektywach astronautyki wypowiedział się „geniusz na wózku", jak określa się Stephena Hawkinga. „Musimy kontynuować podbój kosmosu dla ludzkości – oznajmił słynny astrofizyk. – Nie przetrwamy kolejnego tysiąca lat, jeśli nie uciekniemy z tej delikatnej planety". Odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponosi sama ludzkość, która jak wytrwały pasożyt systematycznie dewastuje planetę. Z poglądem Hawkinga zgadza się NASA, której dalekosiężne plany zakładają budowę „100-year Starship", wielopokoleniowego statku udającego się w podróż do gwiazd. Ci, którzy wystartują z Ziemi, na pewno do celu nie dolecą, osiągnie go dopiero kolejne pokolenie. Wracamy zatem do żelaznego motywu tylekroć eksploatowanego przez SF, np. w „Non stopie" Briana W. Aldissa. Prace nad projektem – a więc jest i projekt – oprócz NASA koordynują specjaliści z DARPA, rządowej agencji zajmującej się nowoczesnymi technologiami wojskowymi.

Według innych prognoz w połowie XXI wieku miałoby dojść do ekspansji w głąb kosmosu i produkcji pierwszych statków międzygwiezdnych. Wygląda na to, że i w bliskiej, i w dalszej perspektywie ludzkość jest na astronautykę skazana.

Autor jest pisarzem SF, krytykiem i publicystą specjalizującym się w tematyce naukowej i cywilizacyjnej. Ostatnio wydał powieść „Trzeci najazd Marsjan"

Gdy mowa o podróżach kosmicznych, wygodnie podzielić kosmos na bliski i daleki. O tym drugim, zwanym również Wszechświatem, można było coś powiedzieć dopiero w latach 30. XX wieku, kiedy to Edwin Hubble odkrył ucieczkę galaktyk. Nieco wcześniej zostało przesądzone, że galaktyki to te pierzaste plamki na niebie nazywane mgławicami i że znajdują się poza Drogą Mleczną. W ten sposób ludziom objawił się największy twór, z jakim mamy do czynienia, z mnogością wypełniających go ciał i zapierającymi dech w piersiach odległościami między nimi. To one powodują, że podróże kosmiczne są tam dostępne tylko dla bohaterów science fiction.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Ku globalnej Korei
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Kataryna: Minister panuje, ale nie rządzi
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Niech żyje sigma!
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Tym bardziej żal…
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Syria. Przyjdzie po nocy dzień